wtorek, 28 stycznia 2014

Śnieg. O filmie "Wilk na Wall Street" i nie tylko zdań kilka.

Wczoraj byłem na filmie "Wilk na Wall Street". Duże wrażenie na mnie zrobił przede wszystkim ze względu na swoją epickość, szeroki oddech, bo film bardzo długi, ale nie dłużył się wcale. Czy warto ten film opowiadać? Nie warto. Powiem krótko: to jest opowieść o pewnym wzlocie i o pewnym upadku. To jest również opowieść o forsie, forsa i tylko forsa daje w tym filmie szczęście. Niekoniecznie. Bo chyba ważniejsze od samej forsy staje się jej zdobywanie, powolne drążenie skały, satysfakcja, cóż, ogromna, potwierdzenie swoich talentów i zdolności, genialna droga na sam szczyt i z tegoż szczytu upadek.
Więc ten film nie może dotyczyć tylko zarabiania pieniędzy, bo on jest amerykański z ducha: opowiada o mozolnej karierze i ciężkiej, ale bardzo ciekawej pracy, pracy, która staje się najważniejszym celem w życiu, pracy, która przynosi wielkie, finansowe efekty. Więc mnie się wydaje, że ten film dotyczy po prostu pięcia się w górę, czegoś, czym żyje i oddycha każda dziedzina życia człowieka. W poezji też widać efekty dzięki ciężkiej, mozolnej, morderczej pracy intelektualnej, artystycznej, duchowej. W pisaniu w ogóle można powiedzieć, widać efekty przez ciężką, mozolną, morderczą, wyczerpującą pracę intelektualną, duchową, artystyczną, która powinna przybliżać do Boga.
W filmie "Wilk na Wall Street" praca staje się synonimem Boga, zarabianie forsy to jest Bóg tamtejszego świata, forsa jest Bogiem.
Ale też samo życie. Jest piękna scena, podle wzruszająca, taka, która jest specjalnością Amerykanów, kiedy główny bohater, zagrany genialnie przez Leonardo DiCaprio, opowiada o swojej przyjaciółce, która zaczynała od długów i skrajnej biedy, by potem pływać jachtem i w zimie latać na Bahamy. Więc ten film niczym innym jest w gruncie rzeczy, jak wcieleniem amerykańskiego mitu, amerykańskiego archetypu, opartego na znanym już przecież i nieco wytartym schemacie: "od pucybuta do milionera". I niczym innym jest również ten film jak swego rodzaju gloryfikacją aktywnego, skrajnie "zapracowanego" życia, w którym praca (zdobywanie pieniędzy) przenika się z nieustającą orgią, rozpustą, ocieka seksem, alkoholem, narkotykami, psychotropami, to życie na najwyższym haju, życie, w którym nie ma miejsca na przerwę, namysł, nudę, bo żyje się po to, żeby pracować, żeby zarabiać, żeby zdobywać, żeby podbijać i przepraszam za sformułowanie: "zaliczać" wszystkie kobiety świata, łącznie z najbardziej wyuzdanymi dziwkami.
Więc żyje się po to, żeby wymyślać genialne pomysły na to jak możnych tego świata zrobić w trąbę i zarobić na ich braku sprytu krocie i żyje się również po to, żeby z piersi swojej nowej, cycatej i seksownej i pociągającej jak esencja wyuzdania, miłości, wciągać smużkę białego proszku, kokainę.
Więc żyje się, przepraszam za wulgaryzm, dla pieniędzy i dla cipek. Więc dwie siły rządzą naprawdę tym światem: pieniądz i cipka. I tak naprawdę nie wiadomo, która z nich jest silniejsza, bo bez nich obydwu nie da się, po prostu nie da się żyć.
W tym też sensie film Scorsese jest z gruntu ateistyczny w sensie ewidentnego i radykalnego braku Boga, jako synonimu jakiejkolwiek pokory wobec życia. I film Scorsese jest również antropocentryczny w sensie nieustającej gloryfikacji życia i gloryfikacji pracy. W zasadzie, można powiedzieć, nie ma podziału na pracę i życie, praca jest życiem i basta. Praca i....cipka.
Coś nas musi trzymać. Jeden z bohaterów, zdolny, młody naciągacz, oddaliwszy się od paczki wilków, od tej paczki, która stworzyła finansowe imperium, umiera w wieku 35 lat. Czemu? Przestało go trzymać to coś. Kokaina, piguły, psychotropy, alkohol, nieustający, orgiastyczny seks i przede wszystkim rozmyślanie o forsie, jak więcej zarobić, przy czym, dodam jeszcze raz: forsa nie jest celem samym w sobie, ale nieustająca adrenalina, że tej forsy ciągle przybywa.
No tak. Film świetny, genialnie zrobiony i opowiedziany, pod względem artystycznym i doboru aktorów genialny, film znakomity, przewrotnie rzekłbym mądry.
Bo też mądry poprzez zaprzeczenie. Może naprawdę opowiada o tym, czego nie ma w fabule? Może mówi o tym, kim mógłby być bohater, gdyby nie stałby się tym, kim się stał? Poczciwym bibliotekarzem z trójką dzieci i oddaną żoną, pielęgnującym swój ogródek, nie pakującym się w żadne kłopoty, czytającym wieczorem grube powieści, piszącym wiersze i poematy wieczorową porą przy biurku i zapalonej lampie?
Bibliotekarzem, który przykładnie chodzi do Kościoła w każdą niedzielę i słucha co niedzielę Anioł Pański z papieżem Franciszkiem? Bibliotekarzem, który chodzi sobie na swoje rytualne kawki do biura i pod gruszkę? Który pali kontemplacyjnie i nieco melancholijnie i nostalgicznie papierosa, czytając grubą, literaturoznawczą pozycję? Który chodzi do księgarni, aby poszukać życia? Aby poszukać odpowiedzi? Aby napisać nowy tekst o nowej książce, którą sobie upatrzył?
Tak. Jestem literaturoznawcą, który robi dokładne to, co wymyślony przeze mnie bibliotekarz. Tak. Chodzę do biura, do kina, do księgarń, piszę teksty o nowych książkach, dłubię przy doktoracie, napiszę czasem wiersz lub poemat, obmyślam, wciąż obmyślam koncepcję.
I w filmie "Wilk na Wall Street" zobaczyłem bohatera, który jest moim przeciwieństwem i w którym jednocześnie, co może nie tak zabrzmi, dopatrzyłem się pewnych podobieństw.
Niedawno spadł biały śnieg. Dużo białego śniegu na dworze, w królewskim mieście Krakowie. Dzisiaj siadłem do biurka i rządy nad moją duszą objął śniegowy, zimowy Białystok wraz z pisarstwem Czesława Dziekanowskiego o Myśliwskim.
Biały śnieg jest na dworze. I ten śnieg chrzęści pod czarnym butem. A kiedy wracałem od babci, zobaczyłem jak pracownik służb drogowych w specjalnym, żółtym kombinezonie pali na tym śniegu papierosa. Śnieg chrzęści, chłop pali, czarny but, ja w kurtce, biel, dym, po torach jedzie pociąg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...