wtorek, 29 lipca 2014

Szukanie rytmu.

Dwie rzeczy w czasie się zbiegły. Na początek wklejam fragment z wczoraj o naszym, tarnowskim grabie. A potem przystąpię do rozważań dzisiejszych.

Grab.
Siła moja z Boga płynie. Dzisiaj byłem w Kościele na mszy świętej. Czemu ksiądz zdziwił się, że tak licznie przyszliśmy? Wierni, my wierni? Przecież msza święta co niedzielę to obowiązek. A ksiądz mądrze mówił, że również dar. To ważne. Ważny jeszcze jest grab w domu w Tarnowie, o którym opowiadał mnie mój tata. Ten rozłożysty, potężny, zielony, stuletni grab, który zawsze chronił nasz dom w Tarnowie przed złem, nieszczęściem, biedą. Teraz grab osłania mojego tatę przed prażącym słońcem, kiedy wygodnie leży na balkonie czytając książkę i paląc papierosa. Leży w cieniu rozłożystego, cienistego, zielonego, stuletniego graba. Dzisiaj w głębokiej nocy, na stoliczku nocnym gazeta codzienna, jakże przypomniała mi mój dom i zwyczaj kupowania gazet, mnóstwa gazet przez mojego tatę. Gazeta do śniadania, do obiadu, do kolacji. Ja również wtórowałem tacie w tym czytaniu przy posiłkach. Mama siedziała wówczas bez gazety, przy zupie, ale rychło dołączyła do nas w tym zwyczaju powszechnym siedzenia przy wspólnym stole, jedzenia rosołu w niedzielę i czytania świątecznej gazety, gazety weekendowej później i tak dalej. Siłą rzeczy, choć od polityki zawsze stroniłem jak mały, nastroszony borsuk, orientowałem się przynajmniej na poziomie elementarnym i przyzwoitym, choć moimi ulubionymi działami były zawsze kulturalny i religijny, mniej polityczny. Zmieniała się Polska, zmieniały się partie, ale grab, ten grab stuletni zielony, cienisty, wciąż ochraniał nasz dom w Tarnowie przed złem, nieszczęściem, biedą. Dzisiaj, w ten czas, kiedy nasza rodzina jest rozproszona po świecie, grab musiał szczególnie zewrzeć swoje grabie szyki, szczególnie się postarać i wybuchnął zielonością, cienistością, całą swoją stuletnią potęgą i ochrania mocno nasz dom, jak chyba nigdy do tej pory. Zwłaszcza, że w nieodległych państwach wybuchają strzały, szykują działa, giną niewinni ludzie, a świat milczy albo jest nieporadny jak dziecko.
Głupi świat, głupia Europa, coraz głupsza i coraz słabsza. To właśnie dlatego grab musi chronić i wybuchać szczególną potęgą, to właśnie dlatego nasz tarnowski grab musi nas z powrotem pozbierać w całość, całość wypełnioną Bogiem, niedzielnym rosołem, czytaniem gazet, całość, która siebie się nie boi i siebie się nie wstydzi. Grab chroni nasz dom.

Chciałbym ogarnąć całość, to mnie teraz istotnie nurtuje. Ta całość jest moim kosmosem wewnętrznym. Przy czym jest równocześnie zewnętrznością. Uwewnętrznioną zewnętrznością. Widzę kolory, widzę wiele barw, widzę sceny i obrazy. Na przykład dziewczęta w białych sukienkach, nad rzeką, które śmieją się i pryskają wodą siebie nawzajem, a potem jedna podchodzi z witką, gałęzią do takiego wioskowego Jasia i go smyrga po nosie, na to ten wstaje podniecony i goni ją, ale zupełnie udawanie, zupełnie bez przekonania, nie chce jej, ale chce przede wszystkim zaprezentować swoją samczą siłę, więc wychodzi na drzewo, potem schodzi, nie, zeskakuje z tego drzewa jednym, sprawnym susem i panience owej w białej sukience pokazuje równiutki rząd białych, lśniących zębów, które przegryzają z chrzęstem soczyste, świeże jabłko, świeżo zerwane z sadu, tak jak woda jest świeża i krystaliczna, tak zęby tego młodzieńca i jabłko które między zębami spoczywa tchną soczystością, świeżością, zielonością, jabłkowatością. Więc interesuje mnie to, co dzieje się w mojej świadomości. A tam, Panie, zupełne pomięszanie i wymięszanie elementów wszelakich, nie ma tam porządku w sensie zewnętrznym, ale istnieje, tak, istnieje, ukryty, głęboki i żelazny porządek wewnętrzny, który spaja te wszystkie moje elementy w jedną całość, nie mówię celowo jednorodną, ale właśnie: jedną, w swojej podzielności i rozproszeniu, jedną, skonsolidowaną, własną, moją, moją i jednocześnie świata i Wszechświata, tak jakbym za świat i Wszechświat szczególnie odpowiadał. Czyż nie jestem bowiem odpowiedzialny szczególnie za świat i Wszechświat? Czyż nie jest tak, że wiele a może nawet wszystko ode mnie zależy, czyż moja prywatność nie jest drogą dojścia do wielkiej, nieskończonej kosmiczności i czy to właśnie nie kosmiczność sama dyktuje mi te rytmy moje codzienne, rytmy jesienne, niedalekie przecież jesienne rytmy, kiedy będę podziwiał liście niedaleko miejsca, w którym mieszkam, kiedy Biblioteka Osiedlowa będzie szczególnie kwitła jesiennie, jak białe albatrosy nad morzem wielkim, błękitnym, głębokim. Jest bowiem we mnie jesień, szaruga, deszcz, powolne umieranie, odchodzenie, mamrotanie, leżenie bezsilnie w łóżku, albo też nie bezsilnie, tylko aktywnie, przemykając między kolejnymi stronami ksiąg jak mały, brązowy wróbelek i jednocześnie szary gołąb. Szary gołąb znaczenia i brązowy wróbelek bycia. Tak się toczy to i owo, zawieszony między jesienią a zimą, ciepłem przemijania a lodowatością jasności. Dekadentyzm oraz prawda, którą trzeba wykłuwać w boju. Nihilizm, przemijanie, śmierć, rozpacz, rozpasanie, taniec, oraz te białe, rycerskie, pewne etosu i miejmy nadzieję, że nie udawanej szlachetności prawdy, że koniecznie trzeba polec w boju, najlepiej za sprawę ogólną, bohaterską. I ten rytm jesienny, spokój, kiedy odwiedzam moją babkę i patrzę na jej mrówki, które jedzą szyneczkę i chlebek, i sikorki i ogród na dole, tak też nie ma podziału moi drodzy, nie ma tak naprawdę podziału, czemu, pytacie? Bo ciepło miesza się z zimnem i życie to jest tego ciepła i zimna w odpowiednich proporcjach wymięszanie i wymieszanie, bo też biel rycerska musi się zmieszać odpowiednio z jesiennością knajp, w których piję swoją rytualną kawę, a potem wódkę i palę papierosa, żeby się rozgrzać. I bez banałów proszę, że życie i filozofia, ach, dajcie spokój, Jerofiejew dlatego był genialny, że tyle pił i że tyle filozofował, u niego wódka i filozofia to jedno, podobnie jak u mnie życie i filozofia to jedno, inaczej: życie, literatura, filozofia, nie ma przepaści, wszystko zmieszane i zmięszane jak w jakimś magicznym kotle pełnym ziół.
Więc pewnie. Są we mnie lęki, drobne, coraz drobniejsze, dominuje potrzeba zapisania tego, utrwalenia, a nawet nie zapisania, tylko właśnie utrwalenia, tak, ja potrzebuję utrwalić, żeby, żebym nie zniknął całkiem, a przecież mnie nie ma, istnieje tylko moja świadomość, rozproszona, tak, rozproszona, jedna, podzielona, niepodzielna.
Zdaję lekturę ze świata. To wszystko, co robię, w zasadzie wszystko co robię jest zdawaniem lektury. Moje wizyty i rozmaite incydenty w biurze, odwiedziny tam i ówdzie, otóż, dzieje się we mnie i przede mną nieustający teatr świata, teatr księgi.
Bardzo dużo, wciąż niezwykle dużo się dzieje. Ogarnąć to można w kilku akapitach, rozwinąć w wiele, bardzo wiele pojedynczych książek. Księga wciąż się pisze, nie ma przerwy, księga jest pisana nieustająco, na jej kartach rozgrywają się poszczególne dramaty. Tragizm ludzkiego życia. Tragizm śmierci. Jabłko, które toczy się po drodze w przegniłej jesieni wśród jesiennych, mokrych od deszczu, zgniłych liści.
Panny w białych sukniach wciąż pryskają się wodą z rzeczki i wciąż się śmieją perliście. Jasiek leży na trawie i gryzie źdźbło słomy. Słońce w górze, leje się żar. Perlisty śmiech, gradobicie, chmury, panny schroniły się pod grabem. A potem kamienica w małym mieście. Rodzina. Ojciec, mama, syn. Jak to się stało, że tam akurat są? I jak to się stało, że ja akurat jestem tutaj? Pod grabem, daleko od deszczu, bliżej być może niepojętej tajemnicy ciała. Pada deszcz. Jutro niedziela. Czas iść na nabożeństwo.

czwartek, 17 lipca 2014

Nieskończoność. Przygoda ze "Świadomością" Piotra Matywieckiego

Książka Piotra Matywieckiego "Świadomość" jest pisana, jak widzę, z trzech pozycji: poety, filozofa oraz literaturoznawcy. Pobrzmiewają tutaj mocno Heraklit oraz Heidegger, znalazłoby się pewnie kilku innych.
Dla mnie jest to książka, którą można zawrzeć w sformułowaniu: poezja-filozofia. Tę książkę napisał filozof, który jest lepszy od poety, ale czuje jak poeta. Książkę tę trzeba czytać bardzo uważnie i jednocześnie nie można tracić z oczu całości. Skupiłem się na pojedynczych olśnieniach. Tam jest wiele ważnych rzeczy. Jedna, dla mnie najważniejsza: że narrator-opowiadacz kopie w głąb. Po prostu kopie głęboko we własną egzystencję. Przy czym kopał literacko na przykład Schulz, Matywiecki robi coś innego: wydobywa czystą esencję kopania, nie interesuje go kolor łopaty, może trochę ziemia i jej barwa, ale nie świat chyba, bo ze świata wydobywa czystą esencją bytu. Robi to, co powinien był zrobić Heidegger, gdyby w pewnej chwili nie przekreślił Husserla. Matywiecki to jest taki Heidegger o kilka lat później, o epokę później, który pozostaje równocześnie wierny mistrzowi i własnej zasadzie tworzenia i myślenia, twórczego myślenia o świecie, rzeczywistości, Wszechświecie. Blog nie jest dobry do rozważań doktoranckich, więc tutaj je pominę, bo to, co tutaj piszę nie jest w ogóle naukowe, ale jest zdawaniem relacji ze swojego, wielkiego zaciekawienia tą książką.
Najważniejsza lekcja to lekcja logosu duszy, który jest niezgłębiony, niewyczerpany i nieskończony.
Więc chodzi o to głównie, o rodzaj drobnej, istotnej dla mnie intuicji: że dla eseju filozoficzno-poetyckiego "Świadomość" ważne są kategorie przekroczenia i nieskończoności. Ważne jest oczywiście także uwikłanie w skończoność i wynikająca stąd, niewyczerpalna, życiodajna sprzeczność, którą możemy nazwać Panem Bogiem. Pan Bóg, jak pisze narrartor-opowiadacz-poeta-mistyk-kabalista, powstał, kiedy złączone zostały w jedno świat i istnienie. Przedtem Bóg, to znaczy zanim stał się Świadomością, istniał jako przepaść albo oddzielenie, przerwa między światem a istnieniem. Otóż świat i istnienie to nie było jedno, pisze filozof i to jest bardzo trudne do wyobrażenia, zwłaszcza dla tych, którzy za Leibnizem mówią, że raczej coś istnieje niż nic. A tu się ukazuje, że poprzez sprzeczność, paradoks i niemożliwość dochodzimy do pełni, tajemnicy, całości. Bo świadomość to jest jedność ze światem aż do możliwości zatracenia się (kiedy pracując na przykład, jak ja teraz, zapominamy o sobie, a najważniejsza jest treść naszej pracy). To, co czynię, to jak kombinowanie góralską ciupagą przy subtelnym języku wyrafinowanych intelektualnie dam. Trudno oddać  całe bogactwo i zniuansowanie tej książeczki. Weźmy pod uwagę taki fragmencik, dotykający prymarnej dla poety i poezji kwestii rytmu, genialnie przez Matywieckiego zdefiniowanej:

"Taki rezonans wprawia umysł w rytm, który staje się rytmem zachwytu i pełni. To jest rytm wprawiający świadomość w doznanie nierytmizowanej ciągłości, zatem rytm niewyobrażalnie sprzeczny: dzielący ciągłość rytm absolutnej nieciągłości, tak absolutnej, że aż niezróżnicowanej, niezmiennej. Takie przeżycia dają nam arcydzieła muzyki. I właśnie w tym rytmie chodzi do ekstatycznego zatracenia się świadomości w "nieświadomości świadomości". 

Jadąc do Ewelinki, najpierw w radio słuchałem Bacha a potem Bizeta, a potem ledwo uprosiłem kierowcę, żeby się zatrzymał, bo nie wysiadłem na odpowiednim przystanku w Stalowej Woli, pojechałbym het, do Niska, zapominając o sobie i jednocześnie silnie i dozgonnie a nawet pozstzgonnie siebie i nie siebie posiadając. Wydaje mi się, że ta wewnętrzna i jednocześnie zewnętrzna arytmia świadomości (u Matywieckiego, jak u każdego, porządnego Heideggerysty wnętrze jest równocześnie zewnętrznem, a wewnętrzna nieskończoność mikrokosmosu prowadzi do lokującego się w niewyczerpalnych głębiach Wszechświata Logosu kosmicznego), otóż wydaje mi się, że to zdialektyzowanie własnej egzystencji, prowadzi do traktowania na zasadzie zestawienia, problemów świadomości i tożsamości. Zestawienia, przy oczywistym zastrzeżeniu, że to nie to samo, a tylko gdzieś się zbiega czy przecina. Więc problem "bycia u siebie", bycia swojego, jak również problem realności bądź nierealności własnego "ja", otóż problem, który mnie osobiście porządnie nurtuje, zestawiłem jakoś po swojemu oraz intuicyjnie z zagadnieniem, o którym pisze Matywiecki i doszedłem do różnego rodzaju olśnień pojedynczych. Ale nie będę teraz o tym pisał. Napomknę jedynie o drobnej kwestii, którą poeta-filozof pięknie nazwał "otworzystością". Otóż właśnie ta otworzystość na świat, owocująca czasem ziarnem i owocowaniem słowa w ziemi, jest też warunkiem odczuwania siebie jako siebie, a to znaczy nic innego, jak bycia częścią większej całości. Przy czym bycie częścią całości oznacza, jak pięknie zauważa Matywiecki, również graniczenie z innymi bytami, a owo graniczenie owocuje zderzeniem z materią świata, z bytem, a z tego zderzenia bierze początek rzecz niesłychanie ważna oraz istotna, czyli zdarzenie. Więc nie chodzi tylko o poczciwą mniej lub bardziej Pleromę, o taki naiwny panteizm, ale o coś konkretnego i przy tym bardzo ważnego; to, że ja się zderzam,  to, że ja graniczę i że ten problem granicy również jest problematyczny. Królestwo Niebieskie, jak zdążyłem wyczytać z tego, jak je definiuje Matywiecki, to jest brak granic, czyli doskonała przeźroczystość. Ale właśnie nie o czystą transparentność zdaje się chodzić jemu, tylko o rzecz bardziej konkretną, to znaczy ja mogę przenikać ku drugiemu nie przez zlikwidowanie granicy, ale mam wrażenie, d z i ę k i tej granicy istnieniu. Chodzi mi o jedną, ważną rzecz, dzięki której ta książka jest tak bardzo ważna i odkrywcza: o jednoczesne wydobycie czystej esencji, istoty świata i Wszechświata i o nieodchodzenie od konkretu, ziemi, widzialności, dzięki czemu zdawanie świadectwa z tejże istoty przeżywania jest tak przekonujące i wiarygodne. Jest w tej książce konkret filozoficzny, literaturoznawczy oraz poetycki, co czyni to cieniutkie dzieło tak ciekawym (dla mnie przynajmniej), bo ja się w tej książeczce jakoś przeglądałem, odkrywałem, przede wszystkim problem bycia jednocześnie w sobie i na zewnątrz siebie i, o tempora o mores, na chwilę wziąłem pod uwagę możliwość przekroczenia własnej skończoności i powziąłem myśl o nietraktowaniu śmierci jako nieusuwalnej ostateczności, ale jako możliwość dalszego, podziemnego (i równocześnie niebiańskiego, tak, powiem to), owocowania, co skutkuje nie innym efektem, jak życiem właśnie, czyli wartością, która wprost wyrasta ze śmierci i śmierć obejmuje. 

"Tak świadomość całościuje się-nieśmiertelnie, ale bez straty swojego końca, swojej śmierci. W chwili śmierci jest się nieśmiertelnie świadomym, jest się świadomością daną raz-na zawsze. Jest się życiem". 

Miałem problem z definicją zmartwychwstania Chrystusa jako dążenia ku "wieczystemu stanowi śmierci". Dalej mi się ten problem rozjaśnił, kiedy śmierć Matywiecki zestawia z życiem. Generalniej język tego niezwykle ciekawego dzieła filozoficznego jest miejscami tautologiczny, ciemny, Heraklitejski i Heideggerowski z ducha, przy czym bardzo piękny, bo nie sposób powiedzieć, że ta ciemność jedynie zaciemnia. Nie. Ciemność u Matywieckiego przede wszystkim wskazuje na ukryty w jej otchłaniach wewnętrznych, nieskończony, kosmiczny Logos. W głębokich, otchłannych temperaturach świadomości spoczywa sobie spokojnie tajemnica. Bo też o tajemnicę autor również się dopomina, o przywrócenie tajemnicy należnego jej miejsca w głębi. Świadomość u Matywieckiego jest rozpięta między pierwotność a nawet taki rodzaj przedpierwotności, kiedy nie istniało jeszcze nic, jedynie przerwa między bytem a istnieniem. Więc z jednej strony tam jest silnie zawarta intuicja genezyjska, a z drugiej jest przyszłość, eschatologia. Dusza, czyli współcześnie świadomość, definiowana przez Matywieckiego, a wcześniej przez Heraklita, nie ma bowiem granic, jest nieskończona, posiada także nieskończoną ilość możliwości, przy tym jakby nie mieści się w czasie, rozsadza czas, jest poza czasem. Dodać trzeba, że główny cel egzystencji, czyli poznanie Logosu Duszy, "jest nigdy nie kończącym się procesem", jak pisze Janina Gajda, omawiając filozofię Heraklita, którą z kolei Matywiecki wymienia wśród swoich pomocy naukowych, jako ważną część swojego naukowego spichlerzyka.
Trudno sobie wyobrazić w kontekście apokatastazę, podejrzewam, że ten rodzaj apokatastazy, który przyjdzie bądź przyjść może nie powinien być rozpatrywany w oderwaniu od technologii i różnych dziedzin nauki.  To jest bowiem taka książka, która może być inspiracją nie tylko dla filozofa, literaturoznawcy czy poety, ale mam wrażenie, również dla fizyków, matematyków, kosmologów,psychologów, w końcu informatyków. Świadomość z książki Matywieckiego może stanowić inspirację dla tych, którzy bytują i budują coś w wirtualnej sieci, nie mówiąc już o badaniach nad nieśmiertelnością, kiedy świadomość być może kiedyś zostanie przeniesiona na twardy dysk. Nie mówiąc już o Królestwie Niebieskim powszechnej transparentności, kiedy jako byty wirtualne, będziemy dla siebie doskonale przeźroczyści. Tym samym pojawia się pytanie, gdzie tutaj dusza, czyli konkret, osobność naszej pojedynczości, gdzie granica? Nie wiem, czy błądzę, czy nie, ale mam wrażenie, że wraz ze zniesieniem granicy, znosimy również duszą nieśmiertelną, a tym samym tajemnicę.
Być może współczesna hermeneutyka w tym kierunku, bardziej empirycznym powinna pójść? Jako duszoznawca nie wiem, czy bym chciał, ale z drugiej strony wydaje mi się to bardzo ciekawe. Jednak: do nieśmiertelności tak, ale z naszymi umarłymi, do nieśmiertelności tak, ale z zastrzeżeniem, że pojedynczo i osobno, inaczej wszystko gdzieś się w jakiejś plazmoidalnej powszechności nieuchronnie roztopi i rozpłynie. Czyli: nieśmiertelność tak, ale z życiem, taki wniosek wyciągnąłem z lektury poetycko filozoficznego dzieła Piotra Matywieckiego "Świadomość".

A u Ewelinki w domu wciąż się jednoczę ze światem. Dzisiaj była burza. Dzieci bawiły się jeżdżąc w kółko na wózku dookoła stołu. Scena trochę jak z Kantora. Niesłychanie spiętrzona epifania przemijalności, pomieszanie czasów, straszna burza na zewnątrz, woda lecąca ciurkiem z dachu na taras. Ciemność w pokoju, zapalona świeczka, transcendencja i niebywale precyzyjny chaos, oznaki czułości i delikatności. Istniejemy. Choć to wcale nie jest takie pewne.

sobota, 5 lipca 2014

Wizyta Kuby.

Od wielu już lat gram z Kubą w szachy. Nie pamiętam, kiedy zaczęliśmy. Pewnie było to jeszcze, kiedy byłem na studiach II stopnia, albo nawet pierwszego. Nieuchronnie dzieje mojej przyjaźni szachowej z Kubą wiążą się z dziejami mojego dojrzewania intelektualnego. Pamiętam, że kiedy przychodziłem na basen, na którym Kuba pracował, czytałem zawsze jakąś książkę związaną ze studiami, do dzisiaj pamiętam lekturę o powinowactwach między romantyzmem a szaleństwem, którą czytałem w kolejce po bilety. Zresztą do dzisiaj chodzę na basen, na którym pracuje Kuba zawsze z książką w plecaku. Lubię sobie po pływaniu iść do bufetu, zamówić kawkę i poczytać to czy tamto. Ostatnio biorę wyłącznie książki obcojęzyczne. Dlaczego, pytacie? Albowiem, kiedy czytam książki napisane po polsku, albo przetłumaczone na polski, zawsze kusi mnie, aby coś zaznaczać ołówkiem, dopisać komentarz na marginesie, notować fragmenty, które szczególnie mnie zauroczyły i na mnie wpłynęły. Do książki obcojęzycznej, napisanej czy to po angielsku, czy po francusku, nie potrzebuję ołówka, czytam jak leci, byleby gdzieś tam obco dźwięczało, fraza nieznana, a celna.
Idąc dalej jednak i nie tracąc przerwanego wątku. Otóż Kuba po pierwsze kojarzy mi się z basenem, po drugie z Podgórzem, po trzecie z Podgórskim Domem Kultury, a po czwarte z moją codziennością, czyli tym, co czytam, tym, co jem, moimi przejażdżkami rowerowymi do Tyńca czy do klasztoru Kamedułów, obecnością na mszy świętej co niedzielę itp. Innymi słowy, tworzenie mojego świata przez Kubę jest nieuchronne, wnika gdzieś przenikliwie i podskórnie w ukrytą tkankę mojego świata, mojej codzienności, rzeźbiąc ją wytrwale jak rzeźbiarz-mocarz. Otóż, jeszcze więcej, Kuba jest kopalnią historii, nie w tym znaczeniu, że ma ich nieprzebrane bogactwo, choć pewnie ma, ale w tym znaczeniu, że sam jest chodzącą historią, chodzącą literaturą, chodzącym, bardzo ciekawym i jakby gotowym i skończonym, zapisanym światem.
Kuba przynosi ze sobą, w moje skromne progi, raz na dwa czy trzy miesiące, ducha niezwykle ciekawej i zajmującej opowieści. Grając w szachy, jakoś zapętlam się i zaplatam w tę opowieść, mając na uwadze również skwerek na ulicy Daszyńskiego, ławki, na których siedzą staruszki i opowiadają sobie różne historie, sklep warzywny i alkoholowy u Warzechów, te liście letnie nieopodal mojej klatki, które wnet zamienią się w liście jesienne, bibliotekę osiedlową nieopodal mojej klatki, która również jest przecież poddawana tym nieuchronnym, a pięknym, Schulzowskim manipulacjom na suchym ciele jesiennego popołudnia, bo przecież wiemy, ja wiem, że jesień już zaczyna się w lecie, że moje życie wakacyjne w lecie, w tym lecie, wypatruje przedłużenia i nieśmiałej równoległości, w tym, co jesienne. I nie chcę tutaj prawić banałów, że przemijamy, choć przecież ten banał nasuwa się niemal na język jak prawda objawiona, nie chcę tutaj takich truizmów prawić, choć przecież, przecież mieszkam blisko Hali Targowej w Krakowie przeszło 11 lat i niejedna tutaj mnie spotkała przygoda i niejedni goście odwiedzali te moje/nasze teraz, bo jeszcze Piślowe, skromne progi, niejedno się działo światło, niejedna zachodziła i wschodziła ciemność, niejeden żółty jak bania księżyc witałem z mojego małego, przytulnego balkonika, na którym często kiedyś(bo teraz już mniej niestety), paliłem papieroski i wrzucałem potem do wspólnego, korytarzowego słoiczka.
Tak. Kuba jest nieuchronną częścią tych rytmów czasowych, tego lata, tej jesieni, wiosny, zimy.
W szachy graliśmy niespełna pół godziny, ograłem Kubę tym razem.

Jesień mój doktorat
napisany i nieukończony
życie kromki chleba na parapecie
okruszki codzienności gołębie i wróble i sikorki
polityka która mnie nie zajmuje a której jestem świadom
moi wrogowie i moi przyjaciele moi pochlebcy
i moi
wszystko to razem pomieszczone w spiżarni mojej babki w Tarnowie
tam z tamtej spiżarni wylewa się wszystko ogórki i słońce
moja mama w stroju Cyganki jeszcze dziecko

wczoraj świętowałem narodziny dziecka mojego kolegi
był bardzo przejęty
został ojcem

co ja świętuję dzisiaj?
pewnie trochę samotności trochę braku
pewnie to że nie ma Piśla bo jest poza mieszkaniem
pewnie skwer świętuję i ptaszki i piaskownicę
pewnie świętuję samą swoją obecność bo cóż mam więcej i co więcej mi zostało?
pewnie świętuję swoją chroniczną niezaradność
pewnie świętuję to że inni śmieją się ze mnie
pewnie świętuję to że inni na siłę to i tamto
pewnie świętuję to że mieszczę w sobie czas
pewnie świętuję wizytę Kuby choć czy umiem ją świętować?
chciałbym świętować jasność a wychodzi mi szarość
chciałbym świętować jasność a wychodzi mi szarość

pokój mam bardzo schludny posprzątany
książki na półkach i na biurku
jedną grubszą właśnie przed chwilą skończyłem
była o Polsce ale czy Polska jest tutaj?
Bóg gdzieś blisko był potem się oddalił siedzi gdzieś
kwiatek w doniczce zielony
jestem tutaj policzony do najmarniejszych

drobne szare nitki pajęczyn
śpiew skwerów i ulic letnim wieczorem

czwartek, 3 lipca 2014

Świetlisty Bunin. Impresja po lekturze zbioru opowiadań "Niegdyś".

Skończyłem czytać Bunina, opowiadania „Niegdyś”. Bardzo piękne, w ogóle nie ckliwe, ani nie sentymentalne, tam jest przeszłość, tradycja, trochę nostalgii podane bardzo uczciwie, przy tym swojsko, ja myślę, że Bunin mógł się uśmiechnąć, kiedy pijak sobie beknął albo pierdnął, jak ja się śmiałem dzisiaj, w tym krakowskim słońcu.
Tam, u Bunina, dużo zieleni, słońca, światła, dużo rozmaitych prac w polu, na roli, przy czym tam jest również targ, brązowe konie, wiosenna biel, handlarze, tam jest flakon wody kolońskiej, dużo natury, „senne pszczoły”, tam jest figurka i obrazek Matki Boskiej, tam jest nieprzerwany potok życia. Oczywiście to jedynie wybrane elementy, które sobie pozaznaczałem. Odniosłem wielką korzyść z tej lektury, powiem lepiej i ściślej: przede wszystkim z tej lektury wyniosłem wielką, nie tylko artystyczną (choć pewnie przede wszystkim), ale również moralną wartość. Chodzi o to , że ja się czegoś od Bunina nauczyłem, tej kreski malarskiej, ja się w Buninie odnalazłem właśnie przez tę malarską kreskę, Bunin jest tak naprawdę wielkim malarzem rosyjskiej prowincji, ale to za mało. Bo Bunin maluje przede wszystkim w kolorach metafizycznych, złotego, płynnego, sennego miodu pszczół, które zapylają kwiaty. Mnie się wydaje, że sen z jednej strony i pszczeli miód i ta zieleń i słońce i dużo pola gospodarskiego i dużo wolnej przestrzeni na tym polu i chłopi pracujący w polu i zwykli ludzie przy czynnościach gospodarskich, mnie się wydaje, że tam gdzieś wydarza się główny Bunin, ten malarz codziennej, rosyjskiej prowincji, ten malarz codzienności, głęboki malarz codzienności. Bunin jest malarzem i jednocześnie metafizykiem codzienności, przenika jej tkankę, ale właśnie na sposób metafizyczny, Bunin jest na antypodach nihilizmu, niszczenia, chociaż przecież w tych jego opowiadaniach sporo jest nostalgii, sporo jest też umierania, śmierci, którą mimo wszystko da się obłaskawić. Jak? Przez obrzęd, ściślej: wiejski obrządek. Baby gromadzące się przy zmarłym w czarnych chustach, ksiądz trzymający krzyż i hostię, Biblia przy łóżku umierającego, to wszystko są pewne emblematy śmierci, a raczej tego, co śmierć czyni ludzką, zwyczajną, po prostu oswojoną. Mówi się teraz często o „skandalu śmierci”, nic bardziej aporetycznego i sprzecznego, oksymoronicznego, słowo śmierć i słowo skandal wzajemnie się znoszą i wykluczają. Śmierć jest częścią życia u Bunina i z życia śmierć się bierze, ma źródło swoje w życiu, więc śmierć jest życiem tam i życie jest tam śmiercią, co by nie powiedzieć. A przede wszystkim, co trzeba koniecznie dodać, Bunin jest wielkim apologetą życia, przede wszystkim sławi uroki życia na wsi, za co ja go bardzo cenię, życie wiejskie jest wspaniałe i to nie ma nic wspólnego z naiwnym, snobistycznym często powrotem do natury. Chodzi o to, że wieś bardzo często sprzyja rozmyślaniom, medytacjom, kontemplacji chwil, przepływającego czasu, łapaniu tego czasu tak jak się łapie wróble, wrony, sikorki.
Więc Bunin jest też poetą rosyjskiego domu, ile tam, w tych opowiadaniach jest elementów domowych właśnie, ile czasu poświęca Bunin kontemplowaniu i wręcz rozkoszowaniu się urokami domowymi, tymi lampami, świecami naftowymi, stołem, obrusami, haftem i koronką, lichtarzami, narzutami, kanapami, sekretarzami. To przecież cały ja z moich wierszy, mniej lub bardziej udanych, ale przepraszam za tę dygresję. Idąc dalej, Bunin jest także poetą codzienności, on się po prostu światem zachwyca. I tutaj intuicja, świat Bunina to nie jest Nietzscheańska makieta, powierzchnia która jedynie samą siebie tłumaczy, czyli powierzchnię tłumaczy li tylko przez powierzchnię, ale świat Bunina, co ważne, ożywia i wręcz stwarza Duch Boży, który przenika wszystkie jego elementy, zarówno widzialne jak i niewidzialne, przy czym trzeba dodać i zauważyć, że u Bunina to, co widzialne z tym, co niewidzialne jest zrośnięte organicznie, po prostu senne pszczoły nad herbatą z miodem lipowym, ot co, to jest cała, niesamowita i niesamowicie głęboka metafizyka dnia codziennego, niesamowita metafizyka niewyczerpalnej głębi świata. Celowo używam tutaj słowa świat a nie słowa powierzchnia, świat jest bowiem słowem o wiele bardziej metafizycznym niż słowo powierzchnia, ponieważ powierzchnia odsyła od razu do czegoś, co nie jest stworzone, czegoś, co powstało samoistnie, czyli rodzaju przypadkowej, teatralnej makiety, niczego więcej. Natomiast świat, jak to się już utarło, odsyła do procesu stwarzania, tworzenia, długiego i żmudnego procesu stwarzania, jak te senne pszczoły nad herbatą z cytryną na werandzie pełnej dymu, białych pajęczyn, babiego lata. Więc stworzenie świata dzieje się przede wszystkim w metafizycznym, odwiecznym teraz, stworzenie świata zawsze implikuje pierwiastek ducha, który świat przenika i nadaje mu właściwy sens oraz kształt. Chodzi o to po prostu, że nie ma świata bez przenikającego ten świat ducha, jeżeli mówimy o świecie prawdziwym, trzeba dodać o przenikającym go duchu, mam nadzieję, że to jasno wyraziłem. U Bunina ten duch jest zawarty właśnie w elementach bardzo małych, drobnych, zwykłych drobiazgach codzienności, jak imbryk z herbatą, jak weranda, jak łóżko, słońce, zieleń, trawy, prace w polu. Tam właśnie najgłębiej przejawia się Boży Duch. Boży Duch przejawia się bowiem najpełniej w życiu, czyli w tym, co żywe. A przede wszystkim Duch Boży przejawia się w zwykłych ludziach, którzy zwyczajnie cieszą się z tego powodu, że żyją i to jest już naprawdę głęboko Boża postawa, a Bunin jest naprawdę głębokim chrześcijaninem, kiedy tę postawę postanawia utrwalić.
Chcę jeszcze napisać, że Bunin lubi to, co ja, czyli staruszki i staruszków. Tam ci staruszkowie są przedstawieni w sposób niebywale czuły, chce się z nimi zasiąść przed domem i posłuchać ich opowieści z kubkiem herbaty w dłoni, patrząc na kopcącą się fajkę opowiadającego dziwne i cudowne opowieści staruszka.
Ja się w Buninie bez reszty zakochałem. To genialny pisarz, przede wszystkim językowo, na bok odkładam te moje, ideowe treści, ale trzeba docenić przede wszystkim nieprawdopodobny, językowy kunszt, kunszt mistrzowskiej frazy. Ogromne wyczucie szczegółu, wrażliwość na konkret, wspomniana przeze mnie wybitna wrażliwość malarska, tworzą z Iwana Bunina, jednego z najciekawszych i najgłębszych malarzy rosyjskiej prowincji XX wieku, jacy kiedykolwiek się pojawili na kartach historii literatury. Bunin nie jest rosyjskim Faulknerem, bo mam wrażenie, że jest od Faulknera lepszy. Naszym, polskim Buninem, jest, i tutaj przyklaskuję Maciejowi Urbanowskiemu, Kazimierz Orłoś.
I niech tak na razie pozostanie.







O nieuchronnej potrzebie kolekcji na podstawie zbiorów Kazimierza Wiśniaka Hieronima Sieńskiego oraz Macieja Rudego

      Kolekcjonować rozmaite rzeczy można z różnych przyczyn. Często idzie za tym głęboki sens nadania jakiegoś określonego kształtu swojej ...