wtorek, 21 stycznia 2014

Kilka refleksji o filmie "Pod mocnym aniołem"

Jako że wczoraj nie było jeszcze Ewelinki, wybrałem się na samotną wyprawę do kina na "Pod mocnym aniołem". Powiem tak: kiedy po latach sięgnąłem po zekranizowaną książkę Pilcha, odrzuciło mnie od razu, od razu zaczęła mnie drażnić natrętna, Pilchowska maniera i ten humor nie humor, dla mnie nazbyt przewidywalny i czytelny. Pomyślałem, że kiedy w filmie ciągle będą tym "Pilchem" gadać to nie wytrzymam i wyjdę. Bo fakt faktem, Pilcha kiedyś ubóstwiałem i do tej pory jest dla mnie pisarzem wybitnym, choćby dla "Bezpowrotnie utraconej leworęczności", choćby dla tej niedawnej książeczki "Sobowtóra zięcia Tołstoja", choćby dla niektórych felietonów, choćby dla swojej najnowszej powieści, której jeszcze nie czytałem, lecz przeglądałem jednakowoż w księgarni i od razu, co poczułem to poważny ciężar intelektualny, ciężar przez lata wypracowywanego języka, za który to trud uważam Pilch zasługuje na spory szacunek i uznanie, nawet ze strony malkontentów i oponentów. Bo Pilcha jako pisarza poważam i szanuję istotnie i ściśle. Co nie przeszkadza, że czasem się z nim nie zgadzam, tak jak nie zgadzam się czasem ze Stasiukiem, choć uważam, że artystą słowa jest przednim.
Ale tak, zrobię to. Po obejrzeniu "Pod mocnym aniołem" Wojciecha Smarzowskiego, sięgnę chyba jeszcze raz po książkę Pilcha i przez piaski natrętnej frazy będę brnął i to zmanierowanie, które widzę w stylu, przezwyciężę, by dokopać się do tego bogactwa zakrytego, diamentu treści, bursztynu, który nazywa się doświadczeniem, autentycznym przeżyciem. Bo też Smarzowskiego nie obchodzi chyba ów sławetny geniusz językowy Pilcha, ale pokłady niewyrażalnego bólu i cierpienia, które pod nim spoczywają. Bo Smarzowski nie ekranizuje monologu, który jest tylko (i aż) językowym zapisem, ale przenosi na ekran to, co istotne w tym monologu, czyli ból zakryty przez ciągnące się przez wiele stron językowe "jajca", ironię, autoironię, parodię, trawestację, rozmaite cytaty z innych literatur (na przykład Jerofiejew), generalnie przez całą tę polifoniczną różnojęzyczność, bez której książka Pilcha nie żyłaby tak barwnie, ale już film Smarzowskiego obchodzi się bez niej dobrze.
Miejscem bowiem, który wybiera Smarzowski jest szpital i ja myślę, że słowo "szpital" jak i to, co za tym słowem stoi, czyli doświadczenie choroby, jest kluczowe dla odczytania filmu "Pod mocnym aniołem".
Większość scen kręcona bowiem była w naszym dobrym, jasnym i otwartym na cudzoziemców Kobierzynie, gdzie słowo choroba wybrzmiewa ze szczególną mocą.
Mnie się wydaje, że to doświadczenie, autentyczne doświadczenie choroby alkoholowej i ta beznadziejna tułaczka pomiędzy odwykiem, a knajpą "Pod mocnym aniołem" na rogu ulic Felicjanek i Małej (w rzeczywistości jest tam kultowa, krakowska knajpa "Cafe Szafe"), ta beznadziejna gonitwa między trzeźwością zamknięcia w murach szpitala, a pijaństwem wolności na rogu ulic Felicjanek i Małej, to kupowanie mnóstwa butelek wódki, piwa, notoryczne picie i palenie papierosów, rzyganie w wannie i w pościeli, głęboka, bolesna, tragiczna, dojmująca samotność głównego bohatera Jurusia, okazjonalny seks, który jest celem samym w sobie, cała ta włóczęga, która jest bardzo przecież przewidywalna, czyni film Wojciecha Smarzowskiego, ekranizację nagrodzoną Nike książki Pilcha, przejmującym, naprawdę przejmującym i bolesnym filmowym świadectwem zmagania z nieuleczalną chorobą, nieuleczalnym kalectwem.
Zresztą sam bohater przyznaje to przed "jedyną" miłością swojego życia: "nie wypiję nigdy ostatniego kieliszka", mówi Juruś i całuje wtedy swoją wybrankę, stoi w płaszczu, zupełnie trzeźwy, pełno śniegu dookoła, białego śniegu, biały śnieg pada.
Więc ta rozpoznawalna przecież, bogata Pilchowska fraza, która mnie odrzuciła, kiedy jeszcze raz, po latach natchnionej młodości, sięgnąłem po "Pod mocnym aniołem", otóż ta fraza pojawia się w filmie Smarzowskiego bardzo dyskretnie, bo też może być to odebrane jako delikatna, nienachalna sugestia reżysera, że w książce, której głównym walorem jest język, wypracowany, Pilchowski idiom, nie on jest naprawdę istotny, tylko głębia, rzeczywista głębia otchłannego, chorobowego doświadczenia, która ten język wyrzeźbiła (nie bez cierpienia się przecież ten proces odbywał i nie bez wyrzeczeń).
Film Smarzowskiego opowiada zatem w pewien sposób o literaturze, jest literacki, ale tak literacki, jak powinien być, literacki a rebours, czyli zaczynający od tego, co początkiem jest i zarazem końcem: od przeżycia, od którego kształt wszelkiej sztuki zależy w stopniu najwyższym.
I wygrywa tę opowieść Smarzowski na najwyższych tonach, nie tracąc odcieni i półtonów, kiedy finezyjną, subtelną, Pilchowską frazę zestawia, powiem potocznie i wulgarnie: z rzyganiem, sraniem, dymaniem, laniem,czemu towarzyszy notoryczne zalewanie się w trupa. Ten kontrast myślę jest wart szczególnego uchwycenia i pogłębienia, bo to na nim zbudowana jest opowieść reżysera, który przecież konsekwentnie pozostaje wierny swojej poetyce i jednemu celowi chyba, by pokazywać obrazy mocne i dosadne, dyskretny urok Franciszka Rabelais, nieustający karnawał i jarmark, przemieszanie niskiego z wysokim, trywialnego z poważnym, świętego z grzesznym i pokracznym, wojna postu z karnawałem, dzieje kultury, nic więcej, Smarzowski to reżyser ściśle archetypowy i dlatego jak sądzę, jest tak "nowoczesny", na czasie, wzięty, z chęcią oglądany.
Więc jeszcze ten szpital, biały szpital, jedyna oaza i przystań. Gdzie uda się Juruś po ostatecznym zerwaniu z nałogiem? Czy uda mu się rzeczywiście z nim zerwać? Czy kroków swych nie skieruje pod mocnego anioła? Dokąd iść, kiedy jestem "wolny"? Czy wolny naprawdę być umiem? Co zrobię z całym, przepastnym, otchłannym, wolnym czasem, który otwiera się przede mną jak martwe, czarne morze? Na tego rodzaju pytania jak myślę, odpowiedzieć sobie potrzebuje każdy, komu w życiu brakuje miłości(banalne może i sterane nieco, ale jare wciąż jak sądzę) Po prostu: brakuje miłości. "All you need is love" i ja mam, czego potrzebuję (mam też rzecz jasna swoje lęki, fobie i strachy), mam czego potrzebuję albowiem dzisiaj przyjechała do mnie Ewelinka, przyjechał do mnie mój Piślo i choć nieuleczalnie chory jestem na siebie, umrzeć mogę z przekonaniem, że coś pięknego i prawdziwego mnie w życiu spotkało. Czego i Tobie, Jurusiu, mordo ty moja, życzę!

1 komentarz:

  1. Głęboko się zgadzam z niechecią pana, Michałku do jajcarstwa w prozie. Ale Pilch ma i inne grzechy. Kiedys zaczęłam czytać jakąś jego powieść i zaraz na poczatku natknęłam sie na scenę tak błahą, tak niepotrzebną, że dalej nie chciało mi sie czytać. Pisarz, ktory nie potrafi prxzeprowadzic selekcji nie jest dla mnie wart zachodu.

    OdpowiedzUsuń

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...