wtorek, 4 lutego 2014

Upał w zimie

No cóż. Wczoraj widziałem film. Miał tytuł "Sierpień w hrabstwie Osage" i zagrała tam genialną rolę Meryl Streep. Więc ten film. Kopy zielonego siana, niewiarygodne słońce, trawa, upał, ciasto, które niesie ciocia. I w tym upale zamiast radości, pełno troski. Ludzie nie tyle umierają z nudów, co umierają z powodu niewyobrażalnego cierpienia. Ojciec pije, matka łyka tuzin różnych pigułek, psychotropów itp, siostry walczą o rodzinę i o miłość, ale nie udaje się to im za bardzo, wszystko leży gdzieś głęboko zakopane, gdzieś głęboko pogrzebane i nie może się wydobyć. Zamiast miłości, mamy karnawał kolejnych ról i kolejnych masek. Żeby żyć, trzeba się przystosować. Ale jak przystosować ma się artysta i żeby miał jeszcze coś z życia? Film dosyć przerażający, ale jakże przy tym ciepły. Je się bowiem te pyszne placki, szarlotki, te potrawki z pysznym mięskiem i warzywami, siedzi się przy stole, rozmawia, ale przecież to nie wystarcza, żeby było życie, musi być ruch, a tam, na tej zapadłej, amerykańskiej, prowincjonalnej dziurze, nie ma życia, bo nie ma ruchu, więc, żeby ruch zaistniał, żeby zaczął się dziać, trzeba ten ruch stworzyć. Można na dwa sposoby się ruszać. Albo ruszać się i budować albo ruszać się i niszczyć. W filmie "Sierpień w hrabstwie Osage" mamy do czynienia zdecydowanie z ruchem niszczenia i choć nic zewnętrznie nie wali się i nie rujnuje, smętek i boleść śmierci, przemijania, rozpaczy, bezsensu życia i nudy dotyka zgoła innych, ukrytych, wewnętrznych obszarów. Bo wszystkich bohaterów toczy jakiś rak. Matkę ten prawdziwy, rak jamy ustnej, ale poza tym oni wszyscy tam, siostry, mężowie tych sióstr, synowie i córki, posiadają, że powiem tak: raka. I ten tak niczym innym jest jak bolesnym przeżywaniem swojego życia, przeżywaniem aż po wewnętrzne zatracenie i spustoszenie, jest tam, w tym filmie zapisana głęboka, ludzka samotność, niemożność porozumienia się, niemożność bycia razem, choć wszyscy przecież przy tym, pieprzonym stole siedzą i jedzą, choć trwa stypa po samobójczej śmierci ojca pijaka-pisarza, który już dawno zwątpił w sens pisania i w sens czegokolwiek.
Więc film o życiu. Jak tu poddać się nie poddać się życiu? Wszyscy w tym filmie są trochę głupi, bo zmagają się z życiem w durny sposób i jedyną broń, jaką mają przeciw życiu to siła, domniemana, czy prawdziwa, to nieważne, bo jednako w obu wypadkach nieprawdziwa. Więc są bohaterowie rozsądni: na przykład 14 letnia córeczka, która ogląda, "Upiora w operze", bo lubi, ceni, kocha, ma pasję i zostaje za to srodze opierdolona przez durnowatą matkę (świetna Julia Roberts), za brak siły charakteru, że w takiej chwili, kiedy kopnął w kalendarz dziadek i podczas stypy.
I jeszcze jedna bohaterka: niewidzialna Czejenka, dzięki której ten spróchniały od środka dom się jakoś trzyma, bo ona jako jedyna zdaje się w tym filmie jeszcze wierzy w człowieka. Zresztą, nic dodać, nic ująć: córka kocha filmy, Czejenkę widzimy, kiedy czyta sobie w spokoju, w zaciszu poddasza książkę.
Ocalenie leży bowiem w tych, którzy emocjonalnie nie są zaangażowani, nie opowiadają się po żadnej ze stron. Wszyscy pozostali są niestety jakoś umaczani w tym podłym sosie kłamstewek, świństewek, seksualnych intryg i to stanowi o ich życiu i to ich karmi od środka: no co? To jest jakiś sposób, by ten wewnętrzny motorek rozruszać, by żyć. Bo bez miłości tak samo nie da się żyć jak bez braku tejże, za czymś trzeba gonić, a kiedy motorek rusza się leniwie, leniwe i gnuśne staje się serce artysty. I zaczyna pić. A potem łódką udaje się na środek jeziora, żeby siebie utopić. Jedyny normalny, szlachetny, poczciwy to brat topielca, która ma to wielkie szczęście, że daru słowa i daru do książek ni w ząb nie posiada, toteż życiem się cieszy i w miarę wrażliwie je przeżywa, ale bez przesady, no naprawdę bez przesady, bo też w tym filmie nikt tak naprawdę nie jest szczęśliwy. Signum temporis? Oj, tak mi się coś wydaje. Że człowiek zatracił zdolność do bycia z drugim? Nienowe to i dręczyć będzie zawsze, ale jakoś, w wyjątkowy sposób wpisuje się chyba w poetykę tych czasów, kiedy nie być z drugim człowiekiem jest lepiej i łatwiej niż być.
Może wariatem jestem? Pewno jestem, skoro zamiast iść i bawić się na mieście, ja po raz, nie powiem który, Myśliwskiego czytam "Traktat o łuskaniu fasoli" i zapisuję efekt wewnętrznych spustoszeń, jakie kultura współczesna w moim wnętrzu poczyniła. Bo też rację miał przyjaciel mój Kuba, kiedy do mnie mówił: "tym się stajesz, czym się karmisz". No tak. Ja bym najchętniej karmił się ino pismami Benedykta XVI i mszą świętą w kościele i Aniołem Pańskim z papieżem Franciszkiem, ale przecież nie da się cały czas święta zrównywać z codziennością. Bo kiedy ja ten raz w tygodniu chrześcijaninem się staję, to czuję, że we mnie coś dobrego wlewa się, ale kiedy wleje się, to i się wyleje, że potem próżny i pusty wracam do domu, aby oddać się leniwemu przepływowi godzin.
Więc tyle powiem na koniec. Najlepiej mieć drugą osobę przy sobie, ale to za mało. Bo tę drugą osobę trzeba ciągle od nowa stwarzać i ciągle od nowa się o nią troszczyć. Gdybym ja swojego kwiatuszka zielonego na białym parapecie nie podlewał dwa razy w tygodniu, w regularnym cyklu, to by mi się tak pięknie on nie rozrósł. Więc trzeba cały czas oddawać i cały czas podlewać, i to usłyszałem na ostatnim kazaniu w kościele: talenty nie są po to, żeby je posiadać, ale żeby je w całości oddać. W całości się z tym zgadzam, nie tylko dlatego, że tego wymaga przyzwoite życie w społeczeństwie, ale że stoi za tym coś większego: łaska. Żywa, biała łaska. Ale ja o łasce? Nie wypada. Dlatego pod rozwagę daję i na dzisiaj to tyle. No i ociepliło się nam, ociepliło. Epifania i roztopy, taki tytuł wymyśliłem kiedyś spacerując po Krakowie. W tej zimie panuje bowiem i skwierczy, rozgrzany, na czarnej patelni, upał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...