niedziela, 23 lutego 2014

Otwieranie Nebraski. O filmie "Nebraska"

Niebo nad Nebraską jest szare. Stary dziad z długą, białą brodą, który do końca wierzy, że wygrał milion dolarów i jego dorosły już syn z przylizaną grzywką, dorosły aż nadto i w dupę uprzejmy, który w groteskowej scenie zachęca swoją tłustą jak wieloryb „dziewczynę”, żeby z nim została na zawsze. Nie jest wesoło w stanie Nebraska. Stary dziad z długą, białą brodą, rewelacyjnie zresztą zagrany, w kurtce, która na niego jest zbyt długa, w rozchełstanej koszuli wypadającej mu z gaci, otóż ten stary dziad z długą, białą brodą, który dla zabawy „pieprzył” swoją żonę i dla zabawy się ożenił z czego później powstały dzieci, jest moim ulubionym bohaterem.
Zresztą tam wszystko jest beznadziejne. Niebo jest szare, szarzy są ludzie, którzy siedzą całymi dniami przed telewizorem, szare są pory obiadu, szara jest ta nuda, która panuje wszędzie, nuda życia, które zostało przegrane.
A o co chodzi w życiu? Po obejrzeniu filmu „Nebraska” można wpaść w depresję. Bo jeśli w życiu chodzi o to, żeby gapić się w ten telewizor i jeść te pyszne szarlotki? Cóż w tym złego? Jeśli nie stoi za tym żaden język, pewno możemy mówić o zgonie, o powolnej agonii egzystencji ludzkiej, o umieraniu nie tylko wartości, ale również dusz i ciał. Cóż. W przypadku filmu „Nebraska” myślę, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju pustego języka-nie chodzi o to, że język pokazuje pustkę, ale że sam będąc pusty, ją ukazuje i ujawnia.
Nawet ten dobry akcent na koniec niewiele robi. Bo owszem, mógłbym odczytać ten film niedzielnie i po Bożemu, kiedy oglądam co niedzielę Anioł Pański z papieżem Franciszkiem, mógłbym przecież odczytać ten film jako głęboką relację między ojcem a synem. Synem, który pełni rolę ojca i ojca, który na starość stał się dzieckiem wymagającym ciągłej opieki. Mógłbym przecież odczytać ten film poprzez kategorię odwróconego archetypu ojcostwa, nie jako potęgi, siły i autorytetu, ale czegoś kruchego, łamliwego, ulotnego, delikatnego, wymagającego czułości, opieki, cierpliwości. Mógłbym przecież napisać, że w wypadku filmu „Nebraska” mamy do czynienia z Bogiem słabym, Bogiem, który nie tyle nie żyje, ale ledwo żyje, Bogiem, który jako jedyny wierzy jeszcze, że coś dobrego może człowieka spotkać. Przecież ojciec, ten stary, chudy dziad ze zwisającą, starą kurtką stale wierzy, że wygrał milion dolarów, stale, na przekór „głosom rozsądku”, na przekór wszelkim głosom wierzy jak wariat, Boży szaleniec. I jego wiara się mimo wszystko opłaciła. Jego dziecięca wiara w to, że na końcu i na początku jest źródło i zdrój wody żywej, życiodajny Bóg, zwyciężyła nie w sensie Boskim chyba (choć być może też, kiedy kąt zmienimy nieco i optykę), ale ludzkim.
Bo wierząc w wymiar nieosiągalny, ten pozornie tylko niedołężny ojciec rodziny, osiągnął, poprzez gorliwie pielęgnowany paradoks i zaprzeczenie jednoczesnej klęski i sukcesu, coś o wiele więcej: osiągnął w końcu siebie jako po pierwsze człowieka, po drugie kierowcę (bo wcześniej nie jeździł), po trzecie kogoś ważnego dla miasta, miejsca jego urodzenia, w którym dojrzewał, poznał swoją pierwszą dziewczynę (pracującą na starość w lokalnej gazecie), a później żonę, która równie silnie go beszta, strofuje, napomina, co cholernie i niemiłosiernie kocha (właściwie należałoby chyba w tym wypadku powiedzieć: miłuje).
Nebraska” to nie tylko film o odwróconym bohaterze i odwróconym micie potężnego ojca, ale również opowieść o amerykańskiej prowincji. Powiedziałem do Ewelinki, leżąc w łóżku, pod kołdrą w kwiaty, popijając rumianek: po obejrzeniu tego filmu można zachorować na depresję.
Bo też w istocie, jeśli widzi się codzienność prowincji w jej najbardziej zewnętrznym, powierzchniowym wymiarze (wspólne obiady, gromadne posiedzenia przed telewizorem, zdawkowe, banalne rozmowy, wymienianie uprzejmości, konwencjonalność, która maskuje egzystencjalną pustkę, wspólne posiłki, które również opierają się na wymuszeniu, konwencji i maskują przy tym makabryczną hipokryzję członków rodziny), otóż, kiedy widzi się tylko ten powierzchniowy wymiar, to w istocie można powiedzieć, że możemy zachorować na depresję.
Dlatego, że życie, każde życie wymaga określonego języka, a tylko ten jeden, określony, w pieczołowitości i trudzie wykuwany w ciągu życia język może zabezpieczyć nas przed białymi i szarymi kłami nicości, pustki, rozpaczy. Mając język, walczę z niczym i nie na powierzchni walczę tylko z niczym, ale również w życiodajnym wewnątrz.
Dobrze, wszyscy bohaterowie tam posiadają jakiś język, ale posiadając go, nie używają go, aby budować swoją egzystencję.
W zasadzie języka używają tylko członkowie rodziny. Ojciec-marzyciel, języka poezji, syn, języka filozofii, brat, języka prozy, a matka jest teatralna, jest aktorką, jej język jest gestem, ale nie pozbawionym głębszego znaczenia, otwarcia na istotność, miłość, prawdziwe mimo wszystko przeżywanie (i właśnie chyba owa dialektyka tego, co sztuczne i tego, co żywe jest w matce najciekawsza, innymi słowy dialektyka tego, co głębokie i ukryte i tego, co na powierzchni, obcując z matką bowiem, obcujemy w zasadzie jedynie z prześwitem).
Są cztery zatem podstawowe dla filmu „Nebraska” języki świata, które już wymieniłem.
Na siłę (albo i nie), można je zamienić na Heideggerowski czworokąt:

Ziemia          Niebo
śmiertelni      Istoty niebiańskie
(bracia)        (ojciec, matka).

Tak też rodzina dwa na dwa, figura czworokąta, symetria języków.
Nie może bowiem istnieć niebo (rodzice) bez ziemi (dzieci), to jest wzajemna dialektyka przybliżeń, oscylacji i odwróceń, które dopiero u kresu życia, powracają do źródła (ale tego w rozumieniu Bachtina, źródła karnawałowego), kiedy ci, którzy najpierw troskali się o sprawy ziemskie (rodzice) wymienią się rolami ze swoimi dziećmi i patrzeć będą w otwarty horyzont przyszłości, niewiadomą eschatologię, przetykaną życiem rozumianym jako karnawał. 
Jest bowiem trochę karnawału w filmie „Nebraska”, ale karnawał służy tutaj uwydatnieniu szyfrów metafizycznych. Przede wszystkim zatem, bazując na odwróconym archetypie relacji ojciec-syn, film ten pokazuje, jak bardzo płodne egzystencjalnie i metafizycznie może być takie odwrócenie i jak doprowadzić może w końcu do sensu religijnego, kiedy syn z ojcem (kiedy już ludzie w mieście nie patrzą, kiedy się napodziwiali), zamienia się miejscem za kierownicą, a nad bezkresną szosą Nebraski zachodzi powoli szare, z delikatnym odcieniem czerwieni, słońce.
Pogłębiona relacja ojciec-syn, poszukiwanie w tym Boga, wyższego sensu, w tym, co pozornie puste, wypełnione niczym, poszukiwanie stałości w zmienności, ugruntowania ról w ich karnawałowym odwróceniu, to jedne z tropów, które mi się nasuwają, kiedy myślę o filmie „Nebraska”.
Stary ojciec, pijak, z białą brodą, w starej kurtce, za długiej na niego i w koszuli, która wystaje mu z gaci chciał coś zostawić dla swoich synów, stąd marzenie o milionie dolarów. Czy zostawił? Myślę, zdolność do wdzięczności przejawiającą się w możliwości nawiązania więzi naprawdę istotnych, zachowaniu swojej godności do końca i nie załamaniu się pomimo przeszkód, drwin i kpin rozbawionych jego naiwnością knajpianych szubrawców. Zostawił swoją siłę, swoje słabe ojcostwo, którego siła tkwi w prawdziwej miłości, „jasne słońce nihilizmu”, owoc caritas i pietas.
Zostawił swoją kruchą niezniszczalność, chwianie się, leżenie w szpitalu, powłóczenie nogami i nieprzepartą, silną wiarę. W sens. W rodzinę. W miłość.
Zachęcam do obejrzenia filmu „Nebraska”. 

czwartek, 13 lutego 2014

Oda do glonojada

Muszę do babci zadzwonić, żeby sobie spróbowała chrupkę z żółtym serem, bo ona je tylko z samym masłem.
A dzisiaj widziałem świetny odcinek „Kiepskich”. Ferdek dostał od Boczka glonojada w słoiku, przyniósł ze śmietnika. Ferdek się tym glonojadem zafascynował i zaczął go karmić, troszczyć się o niego i pielęgnować. Zastanawiam się, czy by sobie rybek nie kupić, to fascynujący świat.
Glonojad Ferdka, istnienie i nieistnienie, raczej, przede wszystkim byt, zieleń, akwarium, woda.
Troszczę się o mojego glonojada, uczuciem go darzę.
Troszczę się o mojego glonojada, on tworzy poetykę.
Troszczę się o mojego glonojada przyklejony do szyby akwarium.
Troszczę się o mojego glonojada zasypiając z nim pod powieką.
Przed snem bawię się z moim glonojadem głaskam go przez szybkę.
Mój glonojad lubi słone paluszki i chipsy, czasem jemu daję chrupkę z masłem i żółtym serem.
Patrzę na mojego glonojada, na akwarium, w którym pływa, kiedy jem chrupkę z masłem i żółtym serem.
Muszę założyć kiedyś akwarium, mój dziadek miał kiedyś akwarium, ale ryby wymarły.
Więc u mnie, w dziupli za mało miejsca na akwarium, na razie mam żywego kwiatka, tak zwane drzewko szczęścia, rozkwita i rośnie po bokach, rozgałęzia się ku szybom, oknom, ścianom.
Troszczę się o mojego glonojada, daję mu dużo jeść, kiedy z kina przychodzę, patrzę przed snem na niego, bawię się z nim, rękę przykładam do akwarium.
Jestem sam glonojadem, chciałbym nim być, znaleziony na śmietniku, w białej i szarej porze południa, kiedy bawią się dzieci, kopią piłkę koło trzepaka na podwórku.
Mój glonojad jest mną, jest czarny i ma fajny, żółty pyszczek, zjada mi z ręki a potem zasypia.
„Nie rozumiesz rybnego świata” mówi Ferdek do Halinki kiedy ta wpuściła kolorowe harpie.
Troszczę się o mojego czarnego glonojada, daję mu codziennie jeść, od dzisiaj i zawsze fascynacja rybnym światem, zapalonym bowiem jestem akwarystą.
Patrzę na mojego glonojada przez szybkę, dotykamy się przez szybkę, jesteśmy szybcy, wolni, wściekli, martwi, nie do końca żywi.
Kiedy rano wstaję, to kawę wypijam, ale na mojego glonojada nie dość, że patrzę, to jemu jeszcze jeść daję, okruszki rybne, paluszki rybne, małe robale, bo ja się troszczę o tego mojego, czarnego glonojada o fajnym, rozwartym pyszczku, tym pyszczku, którym połyka wodę i okruszki w wodzie. Troszczę się o tego mojego, czarnego glonojada bardziej niż o moje życie, bo życie moje i glonojada to jedno życie, ja też nim jestem, nim czarnym, z otwartym pyszczkiem, jedzącym w wodzie drobne okruszki.
Więc sypię jemu, mojego czarnemu glonojadowi sypkie, drobne, kruche okruszki, brązowe i piaskowe i on sobie je je, on sobie je połyka, on swój pyszczek czarny na oścież otwiera.
Bo przyda mi się akwarystyka jako moje hobby, kiedy już dojdę takich lat, że móc będę.
Halinka, one żyją po 60 lat, jak człowiek taki glonojad, na emeryturę przechodzą, fotel ja jemu dam i telewizor, żeby sobie patrzał”. „Drugi darmozjad”, mówi Halinka. „Halinka on się mnie we wszystkim odwzajemnia, wszystko mnie oddaje”.
Więc ja oddawałem, byłem, darowałem, mówiłem, a mnie zabierają, ogołacają, kpią ze mnie i szydzą i tym bardziej kpią i szydzą, kiedy milczą i nie dają nic w zamian w kawiarni, w barze, przy świecach, piwie, rozmowach, rozpuście, nienawiści, zwłaszcza nienawiści i niemym krzyku, niemym milczeniu, niemej złości (niech cię w ciurności), niemym nienawidzeniu, jak podli bywają ludzie, zwłaszcza, kiedy milczą i zwłaszcza, kiedy się śmieją, jak podli potrafią być ludzie, czasem, czasem, może zwłaszcza kobiety, kiedy zabijają ukochane swoich mężów żółwie, kiedy robią z nich żółwiową zupę i kiedy z żółwia skorupy robią popielniczkę, jak podłe potrafią być kobiety i jak podli potrafią być ludzie, kiedy niemo nienawidzą, kiedy ja, przez nich i dzięki nim niemo od środka krwawię i pełzam ku świecy, ku rozwidlonej, rozmodlonej świecy, która od środka do zewnątrz rozświetla się, rozgałęzia, jak podłe potrafi być to światło i jak podli potrafią być ludzie, kiedy niemo krzyczą, kiedy niemo nienawidzą, kiedy nienawiść ich przechodzi w śmiech, kiedy stoją pod latarniami i odbierają, odbierają, odbierają i kiedy podchodzi do nich żebrak, czy ja mam papierosa, ja mam papierosa, stoję pod latarnią i nie chcę tobie dać papierosa, bo najpierw mnie odbierają, to jedno, jedyne, moje światło, czy ci którzy mienią się światłami, światłem, są idiotami dla mnie, miernotami, przepraszam, ciebie, czarny glonojadzie.
Bo przecież troszczymy się o siebie w spokoju z daleka od kawiarnianej, barowej wrzawy, z daleka od tych świec zapalonych i pomrukiwań, z daleko od geniuszy jedynie słusznej tępoty, z daleka od wyzwisk, drwin i zapalonych lamp, głów, spektakli, tychże spektakli obsługi, techników, świateł.
Bo przecież czarny glonojadzie się o siebie troszczymy z daleka od zdroworozsądkowych tępaków, którzy uważają się za bogów, z daleka od tego świata, w którym jesteśmy nie jesteśmy, może lepiej, żeby nas nie było, z daleka od tych idiotów, którzy mienią się bogami i geniuszami, z daleka od tych poczciwych, dobrych geniuszy i idiotów w jednym, między którymi przechodzimy jak cienie, przechodzimy przeźroczyści.
Bo przecież ty jesteś mną a ja tobą czarny glonojadzie, który śpisz sobie w akwarium, tak tobie pięknie wszystko wymościłem, dałem tobie pokarm, sypkie, kruche, piaskowe, brązowe okruszki, które zbierałeś, które jadłeś, którymi żyłeś, którymi się żywiłeś mój czarny glonojadzie, jestem tobą a ty jesteś mną i ciebie karmię i tobie się przyglądam i tobie daję te sypkie, brązowe, kruche okruszki a ty otwierasz swój fajny, żółto czarny pyszczek i zjadasz sobie te okruszki ze smakiem i ja ciebie ja ciebie za to mój czarny glonojadzie chyba kocham.
Tak jak nienawidzę zewnętrznego świata, zewnętrznych spektakli, zewnętrznych kamer, zewnętrznych świateł, które oświetlają twarze aktorów, kiepskich aktorów i kiepskich spektakli, w tobie pokładam nadzieję mój czarny glonojadzie z fajnym żółto czarnym pyszczkiem.
I teraz podlałem mój zielony kwiatuszek na oknie, na białym parapecie.
I mam ciebie w szklanym, przeźroczystym słoiku mój glonojadzie, glonojadzie, którego znalazłem na śmietniku obok starych luster, śmierdzących, zużytych kanap.
Jutro wstanę i znowu cię nakarmię, czarny, żółty.
Przepraszam, że ciebie tak skrzywdziłem, kiedy tak głośno krzyczałem na innych.
Życie karmi się życiem” mówi Ferdek Kiepski.
Powracam zatem do tych lat, kiedy wspinałem się na kolorowe drabinki w parku.
Jeszcze wtedy żadne, ciemne królestwo nie miało do mnie dostępu.





niedziela, 9 lutego 2014

Wróble na balkonie. Kilka uwag o pewnym tomiku poezji.

Dziwna sprawa, coraz mniej wróbli, właściwie już nie ma wróbli, przynajmniej ja ani w Tarnowie ani w Krakowie ich nie widzę. Może dlatego tomik poezji Romy Kuźby nosi tytuł "90 wróbli"? Czemu 90, trudno powiedzieć, może to liczba graniczna, poza którą nie ma już życia? Bo też tytułowe wróble symbolizują przecież życie, którego już nie ma, które kiedyś było, miało miejsce, tętniło, rozkwitało, zapraszało. Tom ten jest utrwaleniem minionego czasu, zdarzeń z dzieciństwa, czasem maleńkich, niewinnych drobiazgów i szczegółów, które kapryśna pamięć zapisała. Podmiot liryczny tych wierszy jest dojrzały, można powiedzieć: naznaczony wiekiem i doświadczeniem. Dlatego chyba, przez pierwsze strony książki, rodził się we mnie "młodzieńczy" bunt, kiedy bezpretensjonalność myliłem z banałem, oczywistością, myślową mielizną. Bo też tom nie ma wielkich walorów literackich, ale ma coś, co literaturą jest w sensie istotnym, prymarnym i pierwotnym: to znaczy narrację o swoim życiu, tym minionym i tym obecnym. Podmiot patrzy bowiem na swoją przeszłość, wspomina ojca i mamę, pierwsze miłości i zauroczenia, klasówki szkolne, tremę zauroczeń i zakochań, tłuste obiady w żyjącym ciepłą atmosferą domu, niezwykłą atmosferę świąt Bożego Narodzenia, w istocie; te reminiscencje mają niezwykły, familiarny urok, tchną życiem wspólnotowym, przywołują niezniszczalny i wieczny archetyp rodziny jako najważniejszego miejsca na ziemi i zarazem celu życiowej wędrówki. Perspektywa teraźniejsza dotyczy natomiast spokojnego, afirmatywnego wychowywania wnucząt, zabaw (nawet tych przy użyciu komputera), udzielanych porad życiowych swojemu dojrzałemu już synowi, wizyt w Klubu Seniora i odczytywania swoich wierszy publicznie. Owe peregrynacje są również nasycone sporym urokiem, ponieważ nie roszczą sobie pretensji, ani nie próbują zawładnąć i zawłaszczyć czytelnika; podmiot zdaje się być świadom, że jego perspektywa nie ma na nic wpływu, nieco zrezygnowanie przyznaje w autotematycznym wierszu "Czy trudno pisać wiersze?", że zapisywane te utwory "pomagają jedynie wyrażać poglądy i refleksje, z którymi nikt się później w życiu nie liczy". Starość przedstawiona w utworach jest w pewien sposób heroiczna, nie pozbawiona mądrej i spokojnej afirmacji i nie pozbawiona przy tym pierwiastków melancholijnej i łagodnej rezygnacji, jak w bardzo zgrabnym, ironicznym i przewrotnym, dowcipnym wierszu "W kolejce". Przytaczam go w całości:

"Nastałam się w życiu w kolejkach,
W komitetach stawiali mi kreski
Lub na dłoni pisali cyfry
Poślinionym ołówkiem niebieskim

Czy to były cytryny, czy buty,
Ochłap z kością, czy dla dziecka cukierek,
Oprócz kartki wydzielanej co miesiąc,
Miałam zapisany w kolejce numerek.

Więc ten obraz pozostał w pamięci
I po nocach, we śnie, wciąż powraca.
Stoję grzecznie w kolejce po czas,
Który mija i nigdy nie wraca.

Już minęło południe i wieczór,
Noc nastała i data nieznana.
A ja drżę, bo się boję ogromnie,
Czy też dzisiaj doczekam rana."

Spotyka się w tomie "90 wróbli" również tony elegijne i żałobne, pewne wersy, zwłaszcza ostatnie wiersze nie są pozbawione elementów cierpienia, kiedy podmiot dzieli się z czytelnikiem diagnozą o nieuleczalnej chorobie, o "nie dającym się odwrócić wyroku", by przypomnieć wersy Czesława Miłosza z wiersza "To".
I w ten sposób, dzięki wprowadzeniu owego elementu cierpienia, tom nabiera cech poważnych, cech serio, staje się poważną opowieścią o życiu i chorobie, ale dodajmy: tym, jednym, partykularnym życiu, któremu dane zostało pisemne świadectwo, zapis pamięci, który jednak nie jest ani hermetyczny ani idiosynkratyczny, ile raczej dzieli się swoimi przemyśleniami, refleksjami, zaprasza do dialogu i wymiany myśli oraz wspólnej podróży przez długie życie. Pojawia się w tym kontekście starożytny topos puer senex, to znaczy podmiotu, który jest jednocześnie starcem i młodzieńcem, w wypadku tomu "90 wróbli", podmiot jest jednocześnie "staruszką", co małą dziewczynką, która z lękiem, ale i nadzieją patrzy na swoją przeszłość i szuka w niej ocalenia. W wierszu "Senne zmartwienie", czytelnik trafia na takie, ciekawe wyznanie:

"We śnie byłam płaczącą dziewczynką,
Która zgubiła kokardkę z jednego warkocza.
Było to zmartwienie poważne, najważniejsze,
No, bo jakże tak się pokazać innym dziewczynkom?

(...)

Przecież jeszcze przed chwilą je miałam,
Bo mama starannie je zaplotła.
Więc wstałam mimo ciemnej nocy
I poszłam się przejrzeć w starym lustrze.

Byłam niemal zdziwiona,
Że zza lustrzanej szyby patrzy na mnie
Ktoś siwy i przygarbiony, w nocnej koszuli,
I karci mnie surowym spojrzeniem".

W wierszu "Poranne odkrycie", podmiot wiersza zwierza się: "nie chwycę za rękę mamy, która obroni mnie przed całym złem i niesprawiedliwością". Owe powroty do głębokiej przeszłości, do rodziców i domu rodzinnego niosą chyba ze sobą pragnienie bezpieczeństwa i ocalenia przed światem, który wydaje się inny, obcy, dziwny i niezrozumiały. Ojciec z kolei bowiem jawi się jako osoba nie pozbawiona narracyjnego talentu, ale też mężczyzna, który potrafi obronić rodzinę przed niebezpieczeństwem:

"Siadywał na ławce rozklekotanej,
A ja na jego kolanach.
Słuchałam o menażce,
O widelcu z łyżką składaną,
O manierce otulonej zielenią,
I o prawdziwej czapce
Z orzełkiem w koronie.
Było też o mocnym rzemiennym pasie,
Oficerskich butach i szabli,
Którą chciał obronić mnie i mamę".

Podmiot wydaje się lepiej bowiem czuć w przeszłości, otoczony opieką rodziców i ciepłem domowego ogniska, świątecznych wypieków,"keksów, rodzynek, cytrusów", "kiedy kochana babcia razem z moją mamą, kładły na obrus opłatek, a pod obrus siano". Przeszłość jest zatem w tomie "90 wróbli" zdecydowanie waloryzowana dodatnio, natomiast teraźniejszość nie jest pozbawiona ambiwalencji i wahań. Z jednej strony wnuki, syn, radość, który wynika z możliwości dzielenia się swoim doświadczeniem z rodziną, lecz z drugiej przecież pustka, opuszczenie, samotność, choroba i jakaś niezrozumiałość, dziwność, wynikająca z obcości i nieprzystawalności tego, co było do tego, co jest, współczesności i przeszłości.
W wierszu "Co jest za szybą? mamy nawet do czynienia z rodzajem skargi albo lamentu:

"Jakże zmienił się świat
I nasza młodzież.
Nie szanuje się już bowiem niczego.

Ani języka, ani ojczyzny,
Ani historii, ani słowa,
Ani nawet nauczyciela

Więc albo mam zepsuty telewizor
Albo sama zatrzymałam się
W rozwoju i patrzę, zdumiona światem".

Zdumienie to warunek sine qua non filozoficznego poznania, w tym jednak wypadku chodziłoby raczej o rodzaj poznania negatywnego, podmiot co prawda stara się usilnie zrozumieć współczesność, ale częściej spotyka się w tych wierszach postawę mądrej, pogodnej rezygnacji, swego rodzaju afirmatywnej melancholii wynikającej z przemijalności i śmiertelności człowieka, mieszkańca ziemi i swojej ojczyzny.
Tom nie jest również pozbawiony odniesień religijnych ("Wieczorna modlitwa") oraz aluzji obyczajowo-politycznych (jak w dowcipnym, przekornym wierszu "Moje moherowe myśli"). Dla podmiotu tych wierszy bowiem Pan Bóg i Jego opieka, Opatrzność są podstawowe dla kształtowania się człowieka najpierw jako uczennicy, podlotka, który często zakochuje się w różnych chłopcach, potem dojrzałej, pełnej miłości do męża kobiety, a na końcu seniorki rodu, która dzieli się swoim doświadczeniem z członkami rodziny.
Tom poetycki Romy Kuźby, "90 wróbli" jest niewątpliwie wart przeczytania i choć drażnią czasami pewne poetyckie nierówności, częste ześlizgiwanie się w rodzaj dość oczywistych, banalnych konstatacji (wygłaszanych czasem z "mocą", jakby to były prawdy objawione), nie jest jednak pozbawiony zwyczajnego, ludzkiego ciepła i uroku. Niewątpliwie jest i będzie on ważny nie tylko dla autorki i dla jej rodziny, ale również dla pewnych, społecznych grup, być może zapoczątkuje swego rodzaju "modę" na pisarstwo senilne, kiedy czując zbliżający się kres, pisarz, poeta, człowiek, który przebył już długą, życiową drogę, zaczyna "wyrażać poglądy i refleksje", aby "ocalić przed zapomnieniem", jak mawiał poeta.
Wróbli już nie spotykam ani w Tarnowie ani w Krakowie. Z pewnością lepsza realizacja literacka, poetycka tomu "90 wróbli" mogłaby mi o nich przypomnieć w sposób bardziej intensywny i dogłębny. Niemniej i tak przypomniała, że życie czasem najprawdziwsze jest w tym, co uciekło, przeminęło, lecz nie zostało całkiem rozwiane, a teraźniejszość trzeba mimo wszystko traktować jako swoisty i szczególny prezent od losu, jak pisze zresztą sama poetka w wierszu "Prezent" komentując swoje życie: "dzisiaj wiem, że to jest prezent od losu i staram się na nie zasłużyć". Brzmi to pewnie dość blado, może nawet banalnie, niemniej wartość istotna wierszy pomieszczonych w tym tomie tkwi chyba w gdzieś głęboko spoczywającej, życiowej mądrości, z którą poetka Roma Kuźba, odważnie i bez większych pretensji postanowiła się z nami, czytelnikami poezji podzielić. "Moje wiersze są jak wróble, które stołują się na mym balkonie", pisze poetka w ostatnim wierszu pomieszczonym w tomie, a czytelnikowi pozostaje nadzieja, że żadna szkoda ani zło się nie stanie tym malutkim, szarym wróbelkom.
Moja babcia też karmi na balkonie sikorki słoninką w zimie i karmiła również wróbelki w czasach tęgiego mrozu i zimowej zawieruchy. Co niedzielę chodzę do mojej babci na obiad.




piątek, 7 lutego 2014

Śpiew kanarków.Kompresariat

Tak dzisiaj pięknie, w tym słońcu, śpiewały ptaki. Pamiętam Czyżu, przychodziłem do Ciebie, kiedy jeszcze byłeś Tisim, a później Mulastym i pamiętam Twojego dziadka, kiedy siedział w kuchni, ćmił te swoje popularne albo fajranty, a nieopodal stołu nakrytego niebieską ceratą i popielniczką wypełnioną po brzegi popiołem i papierosami, stała klatka z kanarkami, jeden kanarek był żółty, drugi zielony, trzeci niebieski, przyglądałem się im zafascynowany, niewinny, spłoszony, zalękniony, choć przecież, Czyżu, skąd mogłem wiedzieć, że właśnie dzisiaj pokocham śpiew ptaków? Kanarków? Żółtych, zielonych i niebieskich.
Więc powracam wspomnieniem do postaci Twojego dziadka Czyżu, dziadka palącego papierosy, bo przecież Czyżu, w tej kamienicy nieopodal mojego miejsca, w tym Twoim, jedynym miejscu, gdzie była piaskownica i hamak i wiele godzin spędzanych na podwórku i mur z czerwonej cegły i białego kamienia, mur, który dzielił Twoje podwórko, ministrancie, od największego seminarium na świecie, seminarium księży Filipinów w Tarnowie. Więc tak naprawdę to nie był Tarnów, tylko to Twoje jedyne, magiczne, baśniowe miejsce, miejsce, za którym była już tylko ulica, ale przedtem był przecież sklepik z najlepszą oranżadą na świecie, sklepik u Staszka, u którego za każdym razem kupowałeś draże kokosowe, a wracając ze szkoły albo z meczu piłki nożnej, kupowałeś pomarańczową oranżadę.Więc to był Twój świat, Czyżu, Mulasty, Twój jedyny, niezbadany i do końca zbadany świat, kiedy chodziliśmy na ping ponga do parafii. Tak.
Słyszałem dzisiaj śpiew ptaków, kiedy kończyłem książkę Bogumiły Kaniewskiej o Myśliwskim i czytając o repetycjach u Myśliwskiego, zacząłem nasycać się słońcem i porankiem i smakiem kawy i cały już byłem z tego słońca, poranka, smaku kawy, wczesnego popołudnia, wspomnienia, repetycji, miodu lipowego, którym słodzę kawę i herbatę.
Więc tak. Miałem napisać dzisiaj o idei kompresariatu, ale stwierdzam, że jeszcze za wcześnie. Wyszedłem w końcu od śpiewu ptaków, teraz nieco kluczę, a niedawno czytałem artykuł o babuszce malarce, która od kilkudziesięciu lat choruje na schizofrenię i maluje obrazy; Pana Jezusa w Ogrójcu. Więc ten artykuł, ta malarka w brązowym sweterku, te obrazy Pana Jezusa w Ogrójcu, Mulasty, który byłeś ministrantem, Sreber, który byłeś ministrantem, moje dzieciństwo, moja bardzo wczesna młodość, za wcześnie, w istocie za wcześnie, żeby pisać o idei kompresariatu, kiedy nie spadł jeszcze śnieg.
Na razie te ptaki, babuszka malarka, żółte, zielone, czerwone i niebieskie kanarki, moje otwarte na oścież serce, moje niebieskie, żółte przepływy, wiosna, która we mnie otwiera się na chwilę, cóż, kiedy napiszę o idei kompresariatu, kiedy umęczeni życiem, na skraju śmierci, wyczerpania, będziemy za wiele, wiele lat, przechodzić do stworzonego wirtualnie życia wiecznego, czy to możliwe? Wczoraj, kiedy piłem, poczułem się aż nadto śmiertelny i dzisiaj dziękuję Bogu za to, że żyję i jednocześnie stwierdzam, że kochając życie pomimo wszystko, pomimo jego szarości, spadków, dołów, upadków, czarnych depresji, dołów i smutków, gryzącego bólu samotności, pustki, rozpaczy, otóż stwierdzam, że warto żyć, naprawdę warto. Więc nie mogłem wczoraj, tak, nie mogłem wczoraj wykluczyć, myślałem, nie mogłem wykluczyć i nie mogę wykluczyć życia po śmierci. Jednocześnie wiem, że człowiek w swoim diabelstwie i anielskości może wymyślić życie wieczne, już tutaj, na ziemi, i to będzie się według mnie nazywało kompresariatem. Po śmierci organizmu z powodu późnej starości i wyczerpania, nasze dusze, świadomość, pamięć i twórczość, trafią do kompresariatu, skąd będą mogły wymieniać uwagi i doznania, z tymi, którzy mają żywe ciała, mogą wymieniać uwagi, ale łączyć się nie mogą, kochać cieleśnie nie będą mogli, stąd pewna platoniczność tej sytuacji, przenikanie świata umarłych z żywymi w sensie ścisłym, spełniony sen Mickiewicza, w istocie to będzie implikować rozmaite problemy natury filozoficznej, moralnej, nie mówiąc już o aspekcie religijnym.
Myślę, że idea kompresariatu jest możliwa w przyszłości (ale nie mam pojęcia, jak dalekiej).
Na razie jednak śmiertelnym będąc, myślę o obrazach Pana Jezusa w Ogrójcu babuszki schizofreniczki, niebieskich, zielonych i żółtych kanarkach Mulastego, jego dziadku palącym w kuchni papierosy, siedzącym na krześle obok stołu nakrytego niebieskiego ceratą w kratkę. Myślę o tym wszystkim i do tamtych, cudownych czasów przenoszę się istotnie, rozmarzając się, rozpływając, rozpryskując i rozbryzgując morskie fale we wczesnym moim dzieciństwie.
Śmiertelnym będąc tworzę pieczołowicie swojego awatara, śmiertelnym będąc, chcę buchać życiem jak parą na mrozie, dym z papierosa, para, wychodzę z Kościoła i rozpinając kożuch, na oścież otwieram swoją białą koszulę, kąpię się w białym śniegu, a śnieg topi się i ze mnie płynie.
Wczoraj śmiertelnym będąc, śmierci do końca nie poddałem się, a dzisiaj usłyszałem cichy, ptasi śpiew i poczułem, że jestem żywy, spokojny, poczułem się częścią ptasiego śpiewu i świata, który stworzyłem.
Niebieski, malutki kanarek, z niebieskimi, ptasimi piórkami dzióbie ziarenka w klatce.

wtorek, 4 lutego 2014

Upał w zimie

No cóż. Wczoraj widziałem film. Miał tytuł "Sierpień w hrabstwie Osage" i zagrała tam genialną rolę Meryl Streep. Więc ten film. Kopy zielonego siana, niewiarygodne słońce, trawa, upał, ciasto, które niesie ciocia. I w tym upale zamiast radości, pełno troski. Ludzie nie tyle umierają z nudów, co umierają z powodu niewyobrażalnego cierpienia. Ojciec pije, matka łyka tuzin różnych pigułek, psychotropów itp, siostry walczą o rodzinę i o miłość, ale nie udaje się to im za bardzo, wszystko leży gdzieś głęboko zakopane, gdzieś głęboko pogrzebane i nie może się wydobyć. Zamiast miłości, mamy karnawał kolejnych ról i kolejnych masek. Żeby żyć, trzeba się przystosować. Ale jak przystosować ma się artysta i żeby miał jeszcze coś z życia? Film dosyć przerażający, ale jakże przy tym ciepły. Je się bowiem te pyszne placki, szarlotki, te potrawki z pysznym mięskiem i warzywami, siedzi się przy stole, rozmawia, ale przecież to nie wystarcza, żeby było życie, musi być ruch, a tam, na tej zapadłej, amerykańskiej, prowincjonalnej dziurze, nie ma życia, bo nie ma ruchu, więc, żeby ruch zaistniał, żeby zaczął się dziać, trzeba ten ruch stworzyć. Można na dwa sposoby się ruszać. Albo ruszać się i budować albo ruszać się i niszczyć. W filmie "Sierpień w hrabstwie Osage" mamy do czynienia zdecydowanie z ruchem niszczenia i choć nic zewnętrznie nie wali się i nie rujnuje, smętek i boleść śmierci, przemijania, rozpaczy, bezsensu życia i nudy dotyka zgoła innych, ukrytych, wewnętrznych obszarów. Bo wszystkich bohaterów toczy jakiś rak. Matkę ten prawdziwy, rak jamy ustnej, ale poza tym oni wszyscy tam, siostry, mężowie tych sióstr, synowie i córki, posiadają, że powiem tak: raka. I ten tak niczym innym jest jak bolesnym przeżywaniem swojego życia, przeżywaniem aż po wewnętrzne zatracenie i spustoszenie, jest tam, w tym filmie zapisana głęboka, ludzka samotność, niemożność porozumienia się, niemożność bycia razem, choć wszyscy przecież przy tym, pieprzonym stole siedzą i jedzą, choć trwa stypa po samobójczej śmierci ojca pijaka-pisarza, który już dawno zwątpił w sens pisania i w sens czegokolwiek.
Więc film o życiu. Jak tu poddać się nie poddać się życiu? Wszyscy w tym filmie są trochę głupi, bo zmagają się z życiem w durny sposób i jedyną broń, jaką mają przeciw życiu to siła, domniemana, czy prawdziwa, to nieważne, bo jednako w obu wypadkach nieprawdziwa. Więc są bohaterowie rozsądni: na przykład 14 letnia córeczka, która ogląda, "Upiora w operze", bo lubi, ceni, kocha, ma pasję i zostaje za to srodze opierdolona przez durnowatą matkę (świetna Julia Roberts), za brak siły charakteru, że w takiej chwili, kiedy kopnął w kalendarz dziadek i podczas stypy.
I jeszcze jedna bohaterka: niewidzialna Czejenka, dzięki której ten spróchniały od środka dom się jakoś trzyma, bo ona jako jedyna zdaje się w tym filmie jeszcze wierzy w człowieka. Zresztą, nic dodać, nic ująć: córka kocha filmy, Czejenkę widzimy, kiedy czyta sobie w spokoju, w zaciszu poddasza książkę.
Ocalenie leży bowiem w tych, którzy emocjonalnie nie są zaangażowani, nie opowiadają się po żadnej ze stron. Wszyscy pozostali są niestety jakoś umaczani w tym podłym sosie kłamstewek, świństewek, seksualnych intryg i to stanowi o ich życiu i to ich karmi od środka: no co? To jest jakiś sposób, by ten wewnętrzny motorek rozruszać, by żyć. Bo bez miłości tak samo nie da się żyć jak bez braku tejże, za czymś trzeba gonić, a kiedy motorek rusza się leniwie, leniwe i gnuśne staje się serce artysty. I zaczyna pić. A potem łódką udaje się na środek jeziora, żeby siebie utopić. Jedyny normalny, szlachetny, poczciwy to brat topielca, która ma to wielkie szczęście, że daru słowa i daru do książek ni w ząb nie posiada, toteż życiem się cieszy i w miarę wrażliwie je przeżywa, ale bez przesady, no naprawdę bez przesady, bo też w tym filmie nikt tak naprawdę nie jest szczęśliwy. Signum temporis? Oj, tak mi się coś wydaje. Że człowiek zatracił zdolność do bycia z drugim? Nienowe to i dręczyć będzie zawsze, ale jakoś, w wyjątkowy sposób wpisuje się chyba w poetykę tych czasów, kiedy nie być z drugim człowiekiem jest lepiej i łatwiej niż być.
Może wariatem jestem? Pewno jestem, skoro zamiast iść i bawić się na mieście, ja po raz, nie powiem który, Myśliwskiego czytam "Traktat o łuskaniu fasoli" i zapisuję efekt wewnętrznych spustoszeń, jakie kultura współczesna w moim wnętrzu poczyniła. Bo też rację miał przyjaciel mój Kuba, kiedy do mnie mówił: "tym się stajesz, czym się karmisz". No tak. Ja bym najchętniej karmił się ino pismami Benedykta XVI i mszą świętą w kościele i Aniołem Pańskim z papieżem Franciszkiem, ale przecież nie da się cały czas święta zrównywać z codziennością. Bo kiedy ja ten raz w tygodniu chrześcijaninem się staję, to czuję, że we mnie coś dobrego wlewa się, ale kiedy wleje się, to i się wyleje, że potem próżny i pusty wracam do domu, aby oddać się leniwemu przepływowi godzin.
Więc tyle powiem na koniec. Najlepiej mieć drugą osobę przy sobie, ale to za mało. Bo tę drugą osobę trzeba ciągle od nowa stwarzać i ciągle od nowa się o nią troszczyć. Gdybym ja swojego kwiatuszka zielonego na białym parapecie nie podlewał dwa razy w tygodniu, w regularnym cyklu, to by mi się tak pięknie on nie rozrósł. Więc trzeba cały czas oddawać i cały czas podlewać, i to usłyszałem na ostatnim kazaniu w kościele: talenty nie są po to, żeby je posiadać, ale żeby je w całości oddać. W całości się z tym zgadzam, nie tylko dlatego, że tego wymaga przyzwoite życie w społeczeństwie, ale że stoi za tym coś większego: łaska. Żywa, biała łaska. Ale ja o łasce? Nie wypada. Dlatego pod rozwagę daję i na dzisiaj to tyle. No i ociepliło się nam, ociepliło. Epifania i roztopy, taki tytuł wymyśliłem kiedyś spacerując po Krakowie. W tej zimie panuje bowiem i skwierczy, rozgrzany, na czarnej patelni, upał.

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...