wtorek, 28 stycznia 2014

Śnieg. O filmie "Wilk na Wall Street" i nie tylko zdań kilka.

Wczoraj byłem na filmie "Wilk na Wall Street". Duże wrażenie na mnie zrobił przede wszystkim ze względu na swoją epickość, szeroki oddech, bo film bardzo długi, ale nie dłużył się wcale. Czy warto ten film opowiadać? Nie warto. Powiem krótko: to jest opowieść o pewnym wzlocie i o pewnym upadku. To jest również opowieść o forsie, forsa i tylko forsa daje w tym filmie szczęście. Niekoniecznie. Bo chyba ważniejsze od samej forsy staje się jej zdobywanie, powolne drążenie skały, satysfakcja, cóż, ogromna, potwierdzenie swoich talentów i zdolności, genialna droga na sam szczyt i z tegoż szczytu upadek.
Więc ten film nie może dotyczyć tylko zarabiania pieniędzy, bo on jest amerykański z ducha: opowiada o mozolnej karierze i ciężkiej, ale bardzo ciekawej pracy, pracy, która staje się najważniejszym celem w życiu, pracy, która przynosi wielkie, finansowe efekty. Więc mnie się wydaje, że ten film dotyczy po prostu pięcia się w górę, czegoś, czym żyje i oddycha każda dziedzina życia człowieka. W poezji też widać efekty dzięki ciężkiej, mozolnej, morderczej pracy intelektualnej, artystycznej, duchowej. W pisaniu w ogóle można powiedzieć, widać efekty przez ciężką, mozolną, morderczą, wyczerpującą pracę intelektualną, duchową, artystyczną, która powinna przybliżać do Boga.
W filmie "Wilk na Wall Street" praca staje się synonimem Boga, zarabianie forsy to jest Bóg tamtejszego świata, forsa jest Bogiem.
Ale też samo życie. Jest piękna scena, podle wzruszająca, taka, która jest specjalnością Amerykanów, kiedy główny bohater, zagrany genialnie przez Leonardo DiCaprio, opowiada o swojej przyjaciółce, która zaczynała od długów i skrajnej biedy, by potem pływać jachtem i w zimie latać na Bahamy. Więc ten film niczym innym jest w gruncie rzeczy, jak wcieleniem amerykańskiego mitu, amerykańskiego archetypu, opartego na znanym już przecież i nieco wytartym schemacie: "od pucybuta do milionera". I niczym innym jest również ten film jak swego rodzaju gloryfikacją aktywnego, skrajnie "zapracowanego" życia, w którym praca (zdobywanie pieniędzy) przenika się z nieustającą orgią, rozpustą, ocieka seksem, alkoholem, narkotykami, psychotropami, to życie na najwyższym haju, życie, w którym nie ma miejsca na przerwę, namysł, nudę, bo żyje się po to, żeby pracować, żeby zarabiać, żeby zdobywać, żeby podbijać i przepraszam za sformułowanie: "zaliczać" wszystkie kobiety świata, łącznie z najbardziej wyuzdanymi dziwkami.
Więc żyje się po to, żeby wymyślać genialne pomysły na to jak możnych tego świata zrobić w trąbę i zarobić na ich braku sprytu krocie i żyje się również po to, żeby z piersi swojej nowej, cycatej i seksownej i pociągającej jak esencja wyuzdania, miłości, wciągać smużkę białego proszku, kokainę.
Więc żyje się, przepraszam za wulgaryzm, dla pieniędzy i dla cipek. Więc dwie siły rządzą naprawdę tym światem: pieniądz i cipka. I tak naprawdę nie wiadomo, która z nich jest silniejsza, bo bez nich obydwu nie da się, po prostu nie da się żyć.
W tym też sensie film Scorsese jest z gruntu ateistyczny w sensie ewidentnego i radykalnego braku Boga, jako synonimu jakiejkolwiek pokory wobec życia. I film Scorsese jest również antropocentryczny w sensie nieustającej gloryfikacji życia i gloryfikacji pracy. W zasadzie, można powiedzieć, nie ma podziału na pracę i życie, praca jest życiem i basta. Praca i....cipka.
Coś nas musi trzymać. Jeden z bohaterów, zdolny, młody naciągacz, oddaliwszy się od paczki wilków, od tej paczki, która stworzyła finansowe imperium, umiera w wieku 35 lat. Czemu? Przestało go trzymać to coś. Kokaina, piguły, psychotropy, alkohol, nieustający, orgiastyczny seks i przede wszystkim rozmyślanie o forsie, jak więcej zarobić, przy czym, dodam jeszcze raz: forsa nie jest celem samym w sobie, ale nieustająca adrenalina, że tej forsy ciągle przybywa.
No tak. Film świetny, genialnie zrobiony i opowiedziany, pod względem artystycznym i doboru aktorów genialny, film znakomity, przewrotnie rzekłbym mądry.
Bo też mądry poprzez zaprzeczenie. Może naprawdę opowiada o tym, czego nie ma w fabule? Może mówi o tym, kim mógłby być bohater, gdyby nie stałby się tym, kim się stał? Poczciwym bibliotekarzem z trójką dzieci i oddaną żoną, pielęgnującym swój ogródek, nie pakującym się w żadne kłopoty, czytającym wieczorem grube powieści, piszącym wiersze i poematy wieczorową porą przy biurku i zapalonej lampie?
Bibliotekarzem, który przykładnie chodzi do Kościoła w każdą niedzielę i słucha co niedzielę Anioł Pański z papieżem Franciszkiem? Bibliotekarzem, który chodzi sobie na swoje rytualne kawki do biura i pod gruszkę? Który pali kontemplacyjnie i nieco melancholijnie i nostalgicznie papierosa, czytając grubą, literaturoznawczą pozycję? Który chodzi do księgarni, aby poszukać życia? Aby poszukać odpowiedzi? Aby napisać nowy tekst o nowej książce, którą sobie upatrzył?
Tak. Jestem literaturoznawcą, który robi dokładne to, co wymyślony przeze mnie bibliotekarz. Tak. Chodzę do biura, do kina, do księgarń, piszę teksty o nowych książkach, dłubię przy doktoracie, napiszę czasem wiersz lub poemat, obmyślam, wciąż obmyślam koncepcję.
I w filmie "Wilk na Wall Street" zobaczyłem bohatera, który jest moim przeciwieństwem i w którym jednocześnie, co może nie tak zabrzmi, dopatrzyłem się pewnych podobieństw.
Niedawno spadł biały śnieg. Dużo białego śniegu na dworze, w królewskim mieście Krakowie. Dzisiaj siadłem do biurka i rządy nad moją duszą objął śniegowy, zimowy Białystok wraz z pisarstwem Czesława Dziekanowskiego o Myśliwskim.
Biały śnieg jest na dworze. I ten śnieg chrzęści pod czarnym butem. A kiedy wracałem od babci, zobaczyłem jak pracownik służb drogowych w specjalnym, żółtym kombinezonie pali na tym śniegu papierosa. Śnieg chrzęści, chłop pali, czarny but, ja w kurtce, biel, dym, po torach jedzie pociąg.

wtorek, 21 stycznia 2014

Kilka refleksji o filmie "Pod mocnym aniołem"

Jako że wczoraj nie było jeszcze Ewelinki, wybrałem się na samotną wyprawę do kina na "Pod mocnym aniołem". Powiem tak: kiedy po latach sięgnąłem po zekranizowaną książkę Pilcha, odrzuciło mnie od razu, od razu zaczęła mnie drażnić natrętna, Pilchowska maniera i ten humor nie humor, dla mnie nazbyt przewidywalny i czytelny. Pomyślałem, że kiedy w filmie ciągle będą tym "Pilchem" gadać to nie wytrzymam i wyjdę. Bo fakt faktem, Pilcha kiedyś ubóstwiałem i do tej pory jest dla mnie pisarzem wybitnym, choćby dla "Bezpowrotnie utraconej leworęczności", choćby dla tej niedawnej książeczki "Sobowtóra zięcia Tołstoja", choćby dla niektórych felietonów, choćby dla swojej najnowszej powieści, której jeszcze nie czytałem, lecz przeglądałem jednakowoż w księgarni i od razu, co poczułem to poważny ciężar intelektualny, ciężar przez lata wypracowywanego języka, za który to trud uważam Pilch zasługuje na spory szacunek i uznanie, nawet ze strony malkontentów i oponentów. Bo Pilcha jako pisarza poważam i szanuję istotnie i ściśle. Co nie przeszkadza, że czasem się z nim nie zgadzam, tak jak nie zgadzam się czasem ze Stasiukiem, choć uważam, że artystą słowa jest przednim.
Ale tak, zrobię to. Po obejrzeniu "Pod mocnym aniołem" Wojciecha Smarzowskiego, sięgnę chyba jeszcze raz po książkę Pilcha i przez piaski natrętnej frazy będę brnął i to zmanierowanie, które widzę w stylu, przezwyciężę, by dokopać się do tego bogactwa zakrytego, diamentu treści, bursztynu, który nazywa się doświadczeniem, autentycznym przeżyciem. Bo też Smarzowskiego nie obchodzi chyba ów sławetny geniusz językowy Pilcha, ale pokłady niewyrażalnego bólu i cierpienia, które pod nim spoczywają. Bo Smarzowski nie ekranizuje monologu, który jest tylko (i aż) językowym zapisem, ale przenosi na ekran to, co istotne w tym monologu, czyli ból zakryty przez ciągnące się przez wiele stron językowe "jajca", ironię, autoironię, parodię, trawestację, rozmaite cytaty z innych literatur (na przykład Jerofiejew), generalnie przez całą tę polifoniczną różnojęzyczność, bez której książka Pilcha nie żyłaby tak barwnie, ale już film Smarzowskiego obchodzi się bez niej dobrze.
Miejscem bowiem, który wybiera Smarzowski jest szpital i ja myślę, że słowo "szpital" jak i to, co za tym słowem stoi, czyli doświadczenie choroby, jest kluczowe dla odczytania filmu "Pod mocnym aniołem".
Większość scen kręcona bowiem była w naszym dobrym, jasnym i otwartym na cudzoziemców Kobierzynie, gdzie słowo choroba wybrzmiewa ze szczególną mocą.
Mnie się wydaje, że to doświadczenie, autentyczne doświadczenie choroby alkoholowej i ta beznadziejna tułaczka pomiędzy odwykiem, a knajpą "Pod mocnym aniołem" na rogu ulic Felicjanek i Małej (w rzeczywistości jest tam kultowa, krakowska knajpa "Cafe Szafe"), ta beznadziejna gonitwa między trzeźwością zamknięcia w murach szpitala, a pijaństwem wolności na rogu ulic Felicjanek i Małej, to kupowanie mnóstwa butelek wódki, piwa, notoryczne picie i palenie papierosów, rzyganie w wannie i w pościeli, głęboka, bolesna, tragiczna, dojmująca samotność głównego bohatera Jurusia, okazjonalny seks, który jest celem samym w sobie, cała ta włóczęga, która jest bardzo przecież przewidywalna, czyni film Wojciecha Smarzowskiego, ekranizację nagrodzoną Nike książki Pilcha, przejmującym, naprawdę przejmującym i bolesnym filmowym świadectwem zmagania z nieuleczalną chorobą, nieuleczalnym kalectwem.
Zresztą sam bohater przyznaje to przed "jedyną" miłością swojego życia: "nie wypiję nigdy ostatniego kieliszka", mówi Juruś i całuje wtedy swoją wybrankę, stoi w płaszczu, zupełnie trzeźwy, pełno śniegu dookoła, białego śniegu, biały śnieg pada.
Więc ta rozpoznawalna przecież, bogata Pilchowska fraza, która mnie odrzuciła, kiedy jeszcze raz, po latach natchnionej młodości, sięgnąłem po "Pod mocnym aniołem", otóż ta fraza pojawia się w filmie Smarzowskiego bardzo dyskretnie, bo też może być to odebrane jako delikatna, nienachalna sugestia reżysera, że w książce, której głównym walorem jest język, wypracowany, Pilchowski idiom, nie on jest naprawdę istotny, tylko głębia, rzeczywista głębia otchłannego, chorobowego doświadczenia, która ten język wyrzeźbiła (nie bez cierpienia się przecież ten proces odbywał i nie bez wyrzeczeń).
Film Smarzowskiego opowiada zatem w pewien sposób o literaturze, jest literacki, ale tak literacki, jak powinien być, literacki a rebours, czyli zaczynający od tego, co początkiem jest i zarazem końcem: od przeżycia, od którego kształt wszelkiej sztuki zależy w stopniu najwyższym.
I wygrywa tę opowieść Smarzowski na najwyższych tonach, nie tracąc odcieni i półtonów, kiedy finezyjną, subtelną, Pilchowską frazę zestawia, powiem potocznie i wulgarnie: z rzyganiem, sraniem, dymaniem, laniem,czemu towarzyszy notoryczne zalewanie się w trupa. Ten kontrast myślę jest wart szczególnego uchwycenia i pogłębienia, bo to na nim zbudowana jest opowieść reżysera, który przecież konsekwentnie pozostaje wierny swojej poetyce i jednemu celowi chyba, by pokazywać obrazy mocne i dosadne, dyskretny urok Franciszka Rabelais, nieustający karnawał i jarmark, przemieszanie niskiego z wysokim, trywialnego z poważnym, świętego z grzesznym i pokracznym, wojna postu z karnawałem, dzieje kultury, nic więcej, Smarzowski to reżyser ściśle archetypowy i dlatego jak sądzę, jest tak "nowoczesny", na czasie, wzięty, z chęcią oglądany.
Więc jeszcze ten szpital, biały szpital, jedyna oaza i przystań. Gdzie uda się Juruś po ostatecznym zerwaniu z nałogiem? Czy uda mu się rzeczywiście z nim zerwać? Czy kroków swych nie skieruje pod mocnego anioła? Dokąd iść, kiedy jestem "wolny"? Czy wolny naprawdę być umiem? Co zrobię z całym, przepastnym, otchłannym, wolnym czasem, który otwiera się przede mną jak martwe, czarne morze? Na tego rodzaju pytania jak myślę, odpowiedzieć sobie potrzebuje każdy, komu w życiu brakuje miłości(banalne może i sterane nieco, ale jare wciąż jak sądzę) Po prostu: brakuje miłości. "All you need is love" i ja mam, czego potrzebuję (mam też rzecz jasna swoje lęki, fobie i strachy), mam czego potrzebuję albowiem dzisiaj przyjechała do mnie Ewelinka, przyjechał do mnie mój Piślo i choć nieuleczalnie chory jestem na siebie, umrzeć mogę z przekonaniem, że coś pięknego i prawdziwego mnie w życiu spotkało. Czego i Tobie, Jurusiu, mordo ty moja, życzę!

sobota, 18 stycznia 2014

Czekając na Piśla

Cóż. Siedzę sam w pokoju. Czytałem Bachtina o polifonicznym dziele Dostojewskiego, słowie cudzym, dialogu, gawędzie, skazie, parodii. Zamierzam Bachtina pożyczyć książkę o karnawale. To jest wielka, literaturoznawcza powieść, czasem zastanawiam się, czy nie większa i lepsza, niż to co napisał Rabelais.
Potem, przez mgnienie, po rozmowie z tatą Michel Butor "Odmiany czasu", następnie powrót do Bachtina, by potem znów, na kilka chwil i kilka łyków herbaty z mlekiem poczytać najnowszą rzecz Stasiuka.
Jedno, co powiem: bardzo słoneczny ten Stasiuk, nie świetlisty może, ale słoneczny. Większy tekst o tej książce pewnie napiszę, kiedy ją przeczytam całą.
Piślo pojechało do Stalowej Woli. Więc samotność w pokoju, drobne, czarne muszki, bzyczenie, biały parapet. Rozmyślam o tym, co Stasiuk napisał o swojej ciotce, która mieszka sama na zapadłej wsi.
Rozmyślam o tym jak to tak można i czy nie jedyną obroną ciotki przed czasem, zmianą, nicością, rozpaczą i pustką nie jest opowieść? Cholera wie, ja bym bronił się słowem, wydaje mi się, że każdy mniej lub bardziej świadomie broni się językiem przed śmiercią, więc czemu nie ciotka?
Śmiertelność jest faktem, to truizm. Śmiertelność rozłożona w czasie staje się faktem mniej lub bardziej uświadamianym. Pięknie Stasiuk pisze o paleniu papierosów i w zupełności się w tym odnajduję i się z tym zgadzam. Nie tylko dym jest ważny, nie tylko samo palenie, nie tylko substancje, które uzależniają i niszczą organizm, nie tylko tytoń, ale również wspomnienie palenia i wiele światła, które z tego wspomnienia wynika, kiedy w cieniu lampy wiją się smużki białego dymu.
Stasiuk jest mistrzem zmysłowego języka. Jest to język, który równocześnie przybliża i oddala od świata, bo to nie świat jest najważniejszy, ale przeżycie tego świata w języku. Wyobrażenie? Pewnie tak, choć niekoniecznie, bo znowu powracam do myśli z wcześniejszych postów: im lepiej koszula rzeczywistości przylega do ciała danego podmiotu, tym lepsze dla świata medium, zapośredniczenie, język i opowieść.
Więc Stasiuk to taki pisarz, który niezwykle mocno czuje język, a jak tu nie czuć rzeczywistości, skoro tak mocno czuć język? Niemożliwe staje się wtedy widzenie inne aniżeli wewnętrzne, przenikające.
I teraz dygresja na zasadzie poematu dygresyjnego. Wczoraj byłem na wieczorze poezji, który źle wspominam. Pretensjonalni chłopcy recytujący pretensjonalne wiersze oraz inni, z szytym na wyrost ego, młodzi "bogowie" jedynie słusznej wojny, pnący się do góry jak usmarowane ołowiem i smołą pociski.
Chcący się przebić, gdzie się przebiją? Nawet ten, który recytował, recytował w próżnię w gruncie rzeczy, bo sala choć pełna, nie reagowała. Jak można reagować na takie rzeczy inaczej niż wyrazem "cichego uznania" dla wierszy i obrazów, których się nie rozumie i nie czuje, które nie przewiercają, ale nie wypada ich nie szanować, cenić i podziwiać? Cały Gombrowicz. Oraz chytrzy, cwani oraz bardzo dobrze wykształceni manipulatorzy. Ale nie ze mną te numery, ja się na to nie nabieram.
Więc powracam spokojnie do Stasiuka. Jak mówiłem: słonecznie bardzo u Stasiuka i bardzo zmysłowo. Czerwone, żółte i niebieskie kwiaty, podróż do ciotki mieszkającej na odludziu, wspomnienie wiejskiego domu dziadków (pojawia się również w "Fado"), impresyjność, ale nie rozbełtana i wylewająca się, ale mocno ściśnięta spoiwem świetnego, bardzo zdyscyplinowanego języka.
A Bachtin? Cóż, czyta się jak powieść, choć pewnie moim błędem jest, że czytam Bachtina jak powieść, zamiast skupiać się na naukowym przekazie, ja się skupiam na tym jak tam świetnie język gra i jak pojęcia przeskakują i tworzą piękną, zgrabną całość. Choć oczywiście i przesłanie staram się wyśledzić, wydobyć, nie tylko falowanie powierzchni mnie obchodzi, że nie czyta się Bachtina jak Derridy, u którego chodzi przecież tylko o sam, stale ponawiany gest czytania bez końca, bez pokrycia w przesłaniu, list został wysłany, ale gdzie trafi, cholera wie.
Ale tak, takie pojęcia, nasycone głębokim, cudownym, literaturoznawczym sensem: cudze słowo, cudza mowa, dialog, polifoniczność, różnojęzyczność, wielopłaszczyznowość, hybrydyzacja, wymieszanie, konglomerat, niskie i wysokie.
Tak się i we mnie płaszczyzny mieszają niskiego z wysokim, karzełka i głupka z kimś, kto chciałby być kimś poważnym w życiu, w końcu.
Więc czekam na Pisla w samotnym pokoju. Czarna, włochata mucha chodzi po stole, omija żółty kubek z herbatą, na dnie już same fusy, głęboka ciemność, wróżba.

czwartek, 16 stycznia 2014

O pojęciu przeżycia

Cierpko dzisiaj, sennie, rano dość marzłem, żeby wybudzić się i iść we mgłach na basen, pływać, więc pływałem, trochę się wyzłościłem i wyżyłem, ochłonąłem, parę kropel ze mnie spłynęło, wytarłem się ręcznikiem, wypiłem kawę, poczytałem książkę, kojące, spokojne wejście w dzień, w drodze powrotnej, Wisłą, układałem kolejne frazy, kolejne zdania, w drodze na basen ułożyłem buntowniczy i jakże odważny wiersz przeciwko ŚRODOWISKU, w drodze z basenu do domu układałem rozmowę ze sobą samym, pozorne soliloqium, jak to nazwałem idąc Wisłą, obserwując biegaczy i rowerzystów, nasycając się ładną pogodą, sam czując się, cóż: sportowcem? chyba tak, chyba poniekąd tak, kiedy ruch fizyczny, chodzenie, skojarzyłem z ruchem myśli i układałem w głowie te frazy i zdania na tego bloga (ten blog), to pozorne soliloqium, tę opowieść, która zdaje się, że nie ma końca, dopóki będzie dopisywać mi zdrowie.
Więc myślałem o moich bliźnich, o moich ludziach, o moim ŚRODOWISKU, które jest mniej lub bardziej mnie przychylne, które w mniejszym lub większym stopniu pieści moje natręctwa i nadwątla moje ego, no myślałem o tych wszystkich ludziach, z którymi jestem, z którymi byłem, a którzy jakby mnie nie dotyczą, bo nie ich dotyczy moja opowieść, choć tak bardzo jest z nimi związana. No i dowiedziałem się też o mojej dawnej koleżance, że miała kłopoty i że wychodzi z kłopotów, że podejmuje nową pracę i ja pomyślałem sobie, że również mam kłopoty, że jestem na zakręcie, że mój doktorat odrzucił na razie promotor, że mój doktorat nie może być moim doktoratem, ale musi stać się pracą doktorską, pro publico bono, że ja w końcu muszę zacząć komuś lub czemuś naprawdę służyć, bo skończy się ta jasna, ciemna, zimowa sielanka i zostanę bez środków, bez bliskich, bez wsparcia, na opuszczonym archipelagu, cyplu. I jedliśmy dzisiaj pizzę z Piślem i włączyliśmy taki program i ten program na mnie bardzo złe wrażenie zrobił, bo widziałem ludzi, którzy nie dość że żyją "prawdziwym" życiem, to jeszcze co rusz udowadniają, gotując różne potrawy, że ich potrawa jest lepsza, a tamtego czy tamtej to ta potrawa jest gorsza i w zasadzie "moja" opowieść jest jedynie warta uwagi, a nie inne opowieści, mniej warte uwagi i ja powiedziałem do Piśla, żeby to wyłączył, bo nie daję już rady. No i wziąłem tego najnowszego Stasiuka i powiem, że mi się podoba, że to się stopniowo rozkręca, nabiera rumieńców i że Stasiuk to ten typ pisarza, który przeczytał o jedną książkę za dużo i to bardzo silnie widać w języku, bo w zasadzie ten język sam się tłumaczy i nie trzeba wiele więcej, że jest to język zupełnie anty filozoficzny i skrajnie literacki, że jest to język, który dotyka świata od wewnątrz (w prozie a nie w poezji, bo to istotna różnica, gdyż Stasiuk jak dla mnie poetą jest kiepskim).
No i koresponduję sobie jeszcze z takim Panem doktorem i ten Pan doktor mnie wspiera słowem i w ogóle jest dobrze i nie narzekam i narzekać nie będę.
I niedługo idę do babci na małą kolację, na wieczorną herbatę i powoli zamykam ten dzień w moim pragnieniu i tęsknocie i otwierają się białe nieba i białe i szare chmury i z nich różowy ptaszek z różowymi skrzydełkami, zwiastun pewnie czegoś nowego.
A ja miałem przecież pisać o przeżyciu i że ten blog zabiera mi przeżycie, że nie mogę już nic więcej pisać, tym bardziej wierszy, poezji. I pomyślałem sobie dzisiaj tak: postanawiam pracować nad tym blogiem na ćwierć etatu (dwa razy w tygodniu), pracuję fizycznie na pół etatu (chodzę na basen trzy razy w tygodniu), naukowo pracuję na trzy czwarte etatu (licząc doktorat, krytykę literacką, lekturę książek naukowych), artystycznie pracuję na cały etat, jakkolwiek to nie zabrzmi. I jestem zapracowanym, skrajnie zajętym człowiekiem, który wszelkiej innej pracy chorobliwie się boi.
A wracając: co to takiego to przeżycie? I czy blog je zabiera? Ja traktuję ten blog jako formę rozmowy ze sobą, czyli z tym kimś zewnętrznym i wewnętrznym jednocześnie, do którego się zwracam idąc Wisłą i rozmyślając w języku, bo jeśli ja rozmyślam, to czasem rozmyślam w języku, układając opowieść, strofy zdania, itp.
No a przeżycie to przecież również natchnione, dzikie przeżycie, które trzeba oswoić zapisując je i takim przeżyciem jest dla mnie poezja (bez wyłączania rzecz jasna intelektualnej podstawy).
A mnie się poza tym wszystkim wydaje, że próba poukładania tej układanki w całość skończy się tak sobie. I tak przegródki są sztucznie stwarzane, co nie znaczy, że nie muszą istnieć, bo muszą. Więc ten blog: praca na ćwierć etatu, pozorne soliloqium, zapis, który jest mi potrzebny, żeby rozmawiać.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Party

Właściwie ten wiersz, "After party", powinienem wkleić jutro, ale co tam: wkleję już dzisiaj. Tym samym uzupełniam ten blog o pewne aspekty poetycko-tematyczne. Koncepcja się rozszerza. A ten wiersz "After party" pisany na solidnym kacu po urodzinowej imprezie u Wieńka. Pomyślałem, że trzeźwiutki jak świnka wkleję go teraz zachowując głęboką pamięć o minionym, istotny ślad nieprzemijalnego:

After party

kolejna rzecz która nie pochodzi ode mnie
i ze mnie nie wychodzi jak ten śnieg
bieleje za oknem a ja czuję że niebawem
wyzionę ducha wczoraj była świetna zabawa
koleżanka urządziła imprezę jej chłopak
a mój przyjaciel

co ze mnie nie wychodzi nie jest moje
dzisiaj chwila spokoju na obiedzie u babci
kiedy siedziałem na krześle całkowicie sam
mówiła do mnie kuchnia i życie
półmrok ledwie światło dania zupka

nic bowiem ode mnie nie pochodzi
słyszałem i widziałem mówił papież
na dworze już zimno zimne grudnie
i moja niemożność dojścia gdziekolwiek
lęki które lęgną się jak u kreta pod skórą
wszystkiego się boję najmniej snu
ach gdyby tak sen był stowarzyszony
a nie jest bo właśnie teraz powoli umieram
na pierwsze drugie trzecie i czwarte danie

ciemność pod skórą tylko ona
jest moja
tam najgłębiej zakopany
najciemniejszy ślad
próżno wydobywać zupka i drugie
zielone monety za które nic nie kupię
przyjaciele przed którymi udaję że jestem
ciastko które dodało mi siły
sklepik na dole który świeci w nocy
para skarpetek i para kaloszy na zimę
ciepłe skarpety na bujanym fotelu
i tym w kącie na którym siadam
rzadko i niechętnie babcia która nie poddaje się
i umiera na rozpacz tata który umiera
na rozpacz dziadek który umiera z nudów
mama która żyje i umiera Ewelinka
która jest pośrodku tego ja który niebawem
wyzionę ducha po moje trzecie czwarte
pierwsze i dziesiąte danie ach te porządki
Panie Boże oświeć mnie i napełnij
moją duszę zielona trawka w koszyczku
i dzieciątko Jezus świecąca się choinka
tyle siły włożyliśmy w nasz przytulny domek
w nasze przytulne państewko pluszowych sów
i misiów i cieni tyle siły i teraz after party
teraz czuję że wyzionę ducha jestem delikatny
wywaliło mi wątrobę na kacu z dachu
na podwórku mojego rodzinnego domu
zjeżdża kotek burek łapie wróbelka
ja łapię słońce i słoneczne promienie
a kiedy deszcz to chowam się w mojej pieczarze
i tam notuję jak krople uderzają o szybę
i blat stołu notuję ich powolne spadanie
kiedy jem zupę pomidorową
zmarła babcia Jasia z kluczami dzyń dzyń
i święci Mikołaje i renifery i sanie
i moje skąpstwo aż do zatracenia
wszystkich pieniędzy i moje wszystkie lata
i ta jedne jedyne święta i ta jedna jedyna Wigilia
którą spędzę na niczym odpoczywając
po tym wszystkim co mi się przytrafiło
dzisiaj adwent miałem iść do Kościoła
posłuchać że adwent księża w fiolecie
i bieli ite missa est pater noster
agnus dei brakuje mi organów i chóru
kościelnego brakuje mi śpiewów i chorału
brakuje mi gitar i szopki ale jestem słaby
wylewam się jak deszcz na blat stołu
mojej babci powolne kapanie po pierwsze
drugie trzecie czwarte danie po wrzące
talerze i miski po zupie burdel Panie
po obiedzie u babci wrzątek we mnie
i powolne smutne kapanie deszczu do środka
do wewnątrz

przyjaciela mam jednego może dwóch trzech
wszyscy obdarzeni oceaniczną głębią
i mądrością jak szerokie kontynenty świata
wszyscy potwornie zaniedbani pijący na umór
piwo i wódkę i whisky na lodzie
te wszystkie nadmiernie zdolne obdartusy
za którymi podążam od wielu lat
ci wszyscy pięknie przegrani geniusze
o tłustych włosach i rumianej cerze
ci wszyscy od których biorę śnieg i płomień

oni w tej kuchni u mojej babci
i ja z tym moim powolnym kapaniem
na blat stołu witam pszczeli wosk
który wylewa się z miodu który wlewam
do herbaty

wylew i wlew
pszczoły i kapanie
deszcz i śnieg
na mroźnej ulicy w zimny grudzień
kiedy z przyjaciółmi szukamy
ciepłego miejsca i posiłku
a ja marzę o tym by znaleźć się w łóżku

dzisiaj jestem niezmiernie słaby
nawet kawa nie pomoże bo mróz
w środku i żaby

tańcząca we mnie dziewczynka w czerni
podsuwa mi obrazek w złoconych ramkach
na nim wycięty z gazety maleńki biały kotek
głaszczę go po futerku i jest mi lepiej
on siada mi na nogach koty wyciągają choroby
może ten wyciągnie ze mnie śmierć i umieranie
po pierwsze drugie trzecie czwarte

zewsząd powolne kapanie
marzy mi się aby blat stołu mojej babci

na razie deszcz spływa z rynny garażu
na moim rodzinnym podwórku
gdzie zimne powietrze łapią białe koty

Myślę, że pisanie poezji to przeżycie prawdziwie istotne. Tym samym, niech żyje to, co istotne, chwała istocie i lampkom na choince i białym łańcuchom i złotym bańkom. Choć święta za nami, niech żyją święta, ten czas zielony, biała i czerwona reminiscencja. Święta są we mnie, jeszcze nie umarły, a ja idę w ten czas zielony, w ten zwyczajny czas, świąteczny i biały, idę przez śnieg i zostawiam zielone choinki, bańki i łańcuchy. Niech żyje poezja, niech żyje czas zielonego, zwyczajnego święta. Niech żyje szary poeta.





niedziela, 12 stycznia 2014

O śnieniu i jawie

Przeczytałem "Rozprawę o metodzie" Kartezjusza. Bardzo mnie ona pokrzepiła, spore światło i siła bije z tych fraz kartezjańskich. Potrzebne mi to teraz, nie ukrywam. Jako człowiek wewnętrznie zabałaganiony, niestety o usposobieniu artystyczno-poetycznym, jestem słabym mieszkańcem państwa Kartezjusza, a jednocześnie czuję się w nim znakomicie, zaopiekowany, mający poczucie stabilności i silnych struktur.
Przebywając jedynie w językach literackich, przebywając jedynie w tym jednym, specyficznym języku, z którym zmagam się od wielu lat i zmagań swych ciągle nie mogę sfinalizować, otóż przebywając w nim ciągle, czuję jak od środka rozpada się mój świat i Wszechświat, wewnętrzny Kosmos.
Najlepsze bowiem na permanentne poczucie nierzeczywistości, uczucie śnienia na jawie, częstego tworzenia fantazji, blagi i baśni, życia w obrazach i tak dalej, jest poczucie rzeczywistości, które nam daje ktoś inny, mnie akurat to poczucie, w niedzielne popołudnie podarował Kartezjusz.
Próby zreferowania tego, co powiedział, nie podejmę. Wydaje mi się jednak oczywiste, że wszyscy wiedzą, o czym Kartezjusz pisał i co mniej więcej "miał na myśli". On sam w posłowiu do "Rozprawy o metodzie" pisze, że boleje, że ci, którzy się pod jego sądami podpisują, nie potrafią ich porządnie przedstawić.
No, ale co mnie uderzyło w dziele Kartezjusza jako literaturoznawcę, to przede wszystkim piękna, filozoficzna opowieść, jej klarowność, siła, którą widać w stylu, jasność i precyzja, a w tym wszystkim spoczywają spore pokłady wiary i nadziei w człowieka i Boga. Tak. Kartezjusz to myśliciel, który bez wątpienia (moim zdaniem przynajmniej), nie poddaje się rozpaczy. Można sobie wyobrazić samotnego, silnego wewnętrznie człowieka, który spędzając samotny wieczór, oddaje się rozmyślaniom:
Oto jak brzmi pierwsze zdanie "Części Drugiej" (tłum: Wanda Wojciechowska):
"Przebywałem naówczas w Niemczech, dokąd udałem się z okazji wojen jeszcze tam trwających; w drodze powrotnej do armii z koronacji cesarza zatrzymała mnie rozpoczynająca się zima na kwaterze, gdzie żadne towarzystwo nie rozpraszało moich myśli i gdzie nie mając na szczęście żadnych trosk i namiętności, które by zakłócały mi spokój, spędzałem całe dnie samotnie w ogrzewanej komorze, mając dość wolnego czasu na rozmyślanie".
Wyłania się z tych słów nie obraz osobnika rozciapcianego, rozmemłanego, wewnętrznie pogubionego, ale prawdziwego mędrca, który poważnie podchodzi do zagadnienia nie tylko swojego życia, ale w ogóle życia. Więc tak. Kartezjusz pisze przede wszystkim o sobie i pisząc o sobie uprawia jednocześnie najprawdziwszą w sensie głębokim filozofię. Jego filozofowanie nie odrywa się przecież od "ja", owo "ja" bardzo uważnie bada, analizuje jego części (łącznie z częściami anatomicznymi). Myślę, że tutaj leży zagadka siły stylu Kartezjusza. Gdyby filozof nie pisał o sobie, to już by nie było takie "mocne" i "tego" nie dałoby się tak intensywnie doznać i poznać. W tym sensie za wzór można podać Kartezjusza jako filozofa, czyli dajmy na to poetę "nauki". O ile filozofię można w ogóle zdefiniować jako "naukę".
Więc powiedzmy inaczej: filozofia rozumiana jako nauka albo ćwiczenie intelektualnej pracy nad sobą. To już ma większy sens jak sądzę.
W niedzielne popołudnie czytałem Kartezjusza. Myślę, że w pewien sposób, dzięki tej lekturze, jestem bliżej Boga, być bliżej Boga bowiem, to w myśl znowuż tego, co napisałem we wcześniejszym poście, być bliżej ciała, czyli być bliżej rzeczywistości. Kiedy Bóg naprawdę mieszka w środku, w ciele i duszy, wtedy opowieść o sobie i świecie staje się możliwa dopiero i prawdziwa. Tak myślę.
Uporządkować siebie, taką mnie wskazówkę dał pewien profesor i ja za tą wskazówką podążam, a że bałagan artystyczny, że w pracy naukowej bajzel, niechlujstwo, nadziei brak? No cóż, ja próbuję się mimo wszystko nie łamać i nad tym jeszcze głębiej odrobinę popracować. Czytam więc popołudniami i wieczorami Kartezjusza w ogrzanym pokoju.

czwartek, 9 stycznia 2014

Krótka uwaga o pojęciu rzeczywistości

Najlepiej, kiedy przylega ciasno jak sweter od babci. Dzisiaj intuicja: kiedy rzeczywistość jest bardzo blisko ciała, wtedy tym lepszy dla tej rzeczywistości filtr, modnie powiem: zapośredniczenie. Natomiast, kiedy rzeczywistość jest daleko od ciała, wytwarza się złudzenie "bezpośredniego" doznania rzeczywistości. Mówiłem tacie, kiedy byłem w Tarnowie: bezpośrednio rzeczywistości może doznawać tylko Pan Bóg.
Tak. Natomiast wariatowi wydaje się, że dotknął bezpośrednio jej skóry. Dlaczego? Bo dusza wariata krwawi, ociera się krwawo o ostre kanty świata, szorstkie kanty świata. Więc ten sweter od babci i kołderka w różyczki. Dzisiaj się kilku wybitnym osobom zwierzyłem, że ja nie wiem, czy jest sens ten blog prowadzić, że może mnie on od rzeczywistości oddalić. No tak. Rano wstaję i słyszę jak za ścianą, u Pani Lusi sąsiedzi grają w karty. Kiedyś te karty i to, co za ścianą, moje wyobrażenie, przylegały do mnie tak ciasno i ciepło jak sweter od babci, że ja marzyłem na jawie, pisałem wiersze, przecież te moje wiersze, cóż, "babcine", w istocie mam przypuszczenie, że regularne wizyty u mojej babki wpłynęły istotnie na kształt mojej poetyki. Ciepło, sennie, sernik z jagodą albo szarlotka, herbatka, kompocik ze świeżych jabłek, dobra zupka, drugie danie, rozpływałem się w tym aż po drugie, trzecie i czwarte danie.
A teraz? Teraz jest tak, jakbym nie tylko dla siebie pisał. To przecież gorsze od pisania powieści, od bycia uznanym pisarzem. Człowiek jest przestrzelony przez obce oczy, obce spojrzenia. Człowiek wystawia na widok publiczny swoje ciało światu. Sam sobie tym ciałem.
Mam wrażenie, że kiedy piszę to coś, robaki mnie jedzą od środka. Robaki, maleńkie robaczki świata.
A przecież, kiedy publikowałem w internecie, na portalach literackich, facebooku, wtedy przecież też robaki mnie jadły, jeszcze gorsze, bo złośliwe, dogryzające, wstrętne i takie, bez których internetowe życie literackie byłoby nudne. Bo w życiu nie ma dobrze. Albo jest nuda i brak kłopotów albo kłopoty i brak nudy. No oczywiście, że przesadzam. Żyje się bowiem w gruncie rzeczy dla tych pojedynczych, świetlnych epifanii. Chwile na cmentarzu nad grobem mego stryja, wczesna wiosna, Wielkanoc, świeżość i radość, zmysłowość przemieszana z głęboką religijnością.
Czy to będzie mnie jeszcze "jarać", kiedy przeżywając, będę myślał neurotycznie: o, teraz czas, trzeba koniecznie to zapisać.
Jeśli nie na blogu, to na czym? Na kartce swojej duszy? A jeśli dusza jest przeźroczysta, przestrzelona światłem, na oścież otwarta? A jeśli do tej duszy wszystko wpada?
Rzeczywistość jest trudna, kiedy jej się dobrze nie widzi. Widzieć rzeczywistość to znaczy dla mnie tyle, co znaleźć odpowiedni język dla jej opisu, dajmy na to wyrazu. Definicja Romana Jakobsona poezji brzmi mniej więcej tak, że to jest ekwiwalent dla rozmaitych stanów, uczuciowych, intelektualnych, stanów świadomości i mnie się wydaje, że to jest bardzo dobra i trafna definicja.
A język jest moim zdaniem rodzajem plastra, zalepia miejsca pęknięcia.
Rzeka jest wartka, czysta i ostra. W tej rzece płyną suche patyki. Trzeba rzekę oswoić, wpaść w jej leniwy nurt, rzeko, rzeczko ponieś Miśla i Piśla, niech sobie na puchatej kołderce jak chmurka w różyczki pożeglują het, het, do nieba. Niech sobie odpoczną. Rzeczko płyń, leniwie się wylewaj, puchata rzeczko.

O wybuchu wulkanu

Przed chwilą ja siebie zobaczyłem na video i bardzo to niedobrze przeżyłem, ale potem ja siebie pocieszyłem, że to nie byłem ja, mimo że ruchy miałem ciężkie, ołowiane, więc może te moje ruchy ciężkie, ołowiane i nerwowy śmiech jakoś mi siebie będą przypominać, kiedy będę jeszcze kiedyś siebie odtwarzał, ale na razie pocieszam siebie, że to nie byłem ja, tylko ten, który wspólnie ze swoim tatą grał w grę, której nazwa jest rodzina i to jest jedyna być może, najprawdziwsza, międzyludzka gra, bo ona wyrasta wprost z rdzenia i sprzeciwić się wobec niej byłoby nie tyle że zuchwalstwem, co bestialstwem, więc jeśli już coś chronić to ten rdzeń. Bo kogo mam chronić i jaka jest moja misja na świecie, ziemi, w Polsce? Mam chronić króla i tego się będę trzymał. A kim, lub czym jest król? Król jest tym rdzeniem, który się nie zmienia i dlatego jest żywy jak Kościół, ten szary blok z fioletowym, niebieskim i różowym witrażem, który mijaliśmy, kiedy szliśmy z tatą i Ewelinką moją ulubioną ulicą w Tarnowie i rozmawialiśmy o śmierci Guzdrałka. Więc ja grałem w śmiertelnie poważną grę i byłem śmiertelnie poważny, mimo że ciągle, nagminnie i nerwowo się śmiałem i jedyne, co ocalało mój śmiech to te ruchy, ciężkie, ołowiane, ruchy, które znamionują pewien element spokoju. Ale wiem też, że moja praca w tym, co prawdziwe i w tym, co nieprawdziwe, straci na znaczeniu, kiedy:
http://fakty.interia.pl/tylko-u-nas/news-erupcja-superwulkanu-w-yellowstone-moze-doprowadzic-do-zagla,nId,1084405
A ja w Tarnowie często szedłem obok takiego budynku na ulicy Wałowej, którego nazwy nie znam do tej pory i obok tego budynku często roiłem sobie o wybuchu wulkanu, z tym, że ten wulkan miał wybuchnąć we mnie a nie na całym świecie. Więc ten wulkan, co go w sobie nosiłem, kiedyś wybuchnął i zmienił moje wewnętrzne obszary nie do poznania. Teraz jednak boję się, że ten prawdziwy, ziemski wulkan wybuchnie i moje obszary nie do poznania, staną się zupełnie nieważne w obliczu tego, co się objawi, bo zwyczajnie z Piślem, będą nam marznąć zlodowaciałe dupki. No ale pocieszam się, że kołderkę mam od babci i pod tą kołderką leży mi się wyśmienicie i pod tą kołderką czytam "Szkice piórkiem" Andrzeja Bobkowskiego i zachwycam się nimi aż po najgłębszy, wewnętrzny haust, który zawsze ujawniam w piśmie, wewnątrz, a nie w mowie, na zewnątrz. Więc cóż pozostaje? Oczywiście modlitwa i pamiętając o modlitwie, dzielę się z Wami moimi przemyśleniami i układając głowę do snu, mając pod powieką wyprawę rowerową Bobkowskiego po Francji, zasypiam. Ot. Zasnął, po prostu zasnął. Nikomu nie przeszkadzał, nikomu nie wadził, po prostu zasnął. Śnił o tym, że szedł swoją ulubioną ulicą w Tarnowie i widział Kościół, który zawsze jest i będzie żywy. Tak jak ciało jego snu, tak jak jego wewnętrzna nieskończoność. Panie Boże ocal mój dom.

Aneks

Zanim Państwu przedstawię mój niedawny post na facebooku, chciałbym przyjrzeć się jego treści w inny sposób, pisząc o tych samych rzeczach innym nieco językiem.
Fascynuje mnie od pewnego czasu uliczka w Tarnowie. Jest tam szary blok kościoła, plebania księży Filipinów, trochę zieleni, okna i pokoje, w których zapewne palą się lampy, przy których księża odmawiają brewiarz, czytają Pismo Święte. Zawsze fascynowało mnie życie tych, którzy od świata są tylko pozornie oddzieleni.
Kiedy idę tą uliczką, przypominam sobie, że tato mój mnie kiedyś powiedział, że regularnie mszę świętą w jednym z Kościołów w Tarnowie, sprawuje ks. prof. Michał Heller. Od razu mnie to pokrzepiło i wzmocniło oddziaływanie tej tajemniczej uliczki. Myślę, że jak najbardziej temat nadaje się na wiersz, poemat, esej.
To, co piszę tutaj i co jeszcze uzupełnię zaległym postem z facebooka, jest wymieszaniem, hybrydą wielu języków. Kiedyś mnie poeta Marek Wawrzyński zapytał na moim wieczorze poetyckim, która z moich działalności stoi u mnie najwyżej. Więc ja nie mogłem jego ani nikogo zadowolić, że poezja i odpowiedziałem wymijająco, że za wcześnie, żeby na to pytanie odpowiadać. A mnie się wydają różne rzeczy. Jedna z nich: internet zabił prawdziwą literaturę, która wymaga prawdziwie intymnego kontaktu z kartką papieru, więcej: kontaktu ze swoją duszą, która utonęła w powodzi i zwojach awatarów. I mnie się wydawało, że kiedy ja tego bloga założę, to całkiem zginie i zniknie u mnie esencja tego, co ważne, istotne, esencja literatury, polegająca na prawdziwym przeżyciu. I wiem, że nie tak do końca jest, bo ja od wielu już lat publikuję swoje teksty poetyckie w internecie i w międzyczasie wydawałem różne książki, pisałem różne teksty do literackich pism i to jakoś mojego ducha nie zabiło. No więc? Wydaje mi się, że lęk "prawdziwych literatów" przed formami internetowego przekazu, bądź niechęć wobec takich form, bierze się z przymusu nieustającej puryfikacji. Tak już jest, że jeden lubi czystą a drugi sobie zrobi dobrego drineczka z colą i to już będzie wielka profanacja. Moim zdaniem, jak świat światem stoi, dusze dzielą się na czyste i nieczyste.
Czyste to ostoja Parmenidesa, nieczyste Heraklita. U mnie kiedyś był silny lęk przed wszelkiego rodzaju "zabrudzeniami", aż wreszcie nie do pojęcia się ubrudziłem we własnych, bagiennych obszarach, ale zostawmy to. Tytuł mojego tomu, który ma być wydany w październiku brzmi "Otwarty na oścież", nawiązuje w pewien sposób do debiutanckiego arkusza. Więc tak, otwieram się na wszystko, nawet na to, co brudne i śmierdzi, nawet sobie krawacik poplamię i rączki, sprofanuję czystą wódkę, z menelem się przywitam a potem pójdę dalej. Taka już ze mnie fleja, co zrobić.
A tego posta z facebooka, to Państwo wybaczą, wkleję później, bo jednak chcę się "czystej" teraz napić, a nie mieszać Broń Cię Panie Boże z coca colą, bo jeszcze pomyślą, żem zupełny profan.
(Dzisiaj Warzechowa powiedziała Warzesze, że on jest zupełna fleja i ja do niego natychmiast sympatię poczułem jako do "artystycznej duszy").

środa, 8 stycznia 2014

Nie chcę

Nie. Nie chcę pisać bloga, to mi jakoś komercyjnie brzmi. Chcę napisać opowieść o swoim życiu. Proust napisał siedem tomów "W poszukiwaniu straconego czasu". Pytanie po co pisał i dla kogo? Pewna uznana poetka powiedziała kiedyś, że moja poezja jest "dialogiczna". Ach ten dialog! Dialog zaczął się, kiedy zacząłem gruntownie przemeblowywać obszary moich wewnętrznych temperatur. No tak. Najpierw był wybuch wulkanu, potem czerwona, płynna lawa spływała stopniowo rzeźbiąc ziemię i pejzaż dookoła mnie i we mnie. Teraz nastał czas, który nazwałbym czasem wystygłej lawy. W czasie tej lawy czytam wiele różnych książek, spotykam się z przyjaciółmi (mniej ich jest niż kiedyś, zostali najlepsi), próbuję zapisać moje widzenie świata w ten lub inny, pewnie zawsze kaleki i ułomny sposób. Nie ukrywam, że jestem zapalony niezmiernie do pisania tego typu powieści. Już teraz dostałem sygnały, że prawdziwi i wielcy literaci nie są zainteresowani. Ważne jednak jest to, że ktokolwiek jest. Literatura, powiem precyzyjniej "moja literatura" to jest mój krąg znajomych, których poznałem podczas wieloletniej, wirtualnej tułaczki. I to dla nich, bo dla kogo? Po co w ogóle pisać, skoro nie można sobie porządnie pogadać? Ja już zresztą mam takie zboczenie, taki wyrobiony, grzeszny nawyk (tytuł miał brzmieć cokolwiek inaczej, "Dzieje grzechu", nowa, romantyczna żeromszczyzna w XXI wieku), że to, co piszę niekiedy brzmi "prawdziwiej" od tego, co mówię. No, ale z drugiej strony najważniejsza jest interakcja. Czasem dialog z drugim człowiekiem, moim bliźnim, moim bratem, uruchamia we mnie spore pokłady niewyrażalnego (a wiadomo, że jest z czego czerpać, bowiem niewyrażalna jest olbrzymie, niewyczerpalne i nieskończone), które potem przekłuwam w wiersz, w poezję, w poetycki, mniej lub bardziej udany i skończony utwór.
Więc po co pisać i dla kogo? Oczywiście dla tych, którzy mnie czytają i w ogóle czytają. Kiedy jechałem na święta Bożego Narodzenia do domu rodziców mojej Ewelinki, to sobie wywiad z Cezarym Harasimowiczem słuchałem no i on powiedział, że teraz wkraczamy w erę nowej powieści. Ech, pomyślałem! Kręciłem nosem, że bzdury, że Parmenides, że nic się nie zmienia, że wieczny jest papier i basta! I oczywiście, że tak jest! Bo choć zmienia się medium, esencja zostaje taka sama. Myśliwski w "Ostatnim rozdaniu" pisze o notesie i znajomych, o których pies z kulawą nogą nie pamięta, tym bardziej posiadacz notesu. A facebook czymże jest, jeśli nie takim notesem?
Pamięć ginie, pamięć jest zawodna, zostaje niewiele, urywki, fragmenty, odpryski, jednak choć to fragmentaryczne, to przecież zawsze dla zachowania tożsamości esencjalne.
Dzieje mojego życia (dzieje grzechu), to dzieje postrzegania mojego życia przeze mnie i postrzegania innych ludzi. Pewnie banał, ale to banał, który mam wrażenie w ogóle się nie starzeje.
No cóż. Jutro mam obiad z dziadkiem (szlachetna tradycja), urodzinowy, taki preurodzinowy. W piątek rozmowa z promotorem o moim doktoracie, przed którą drżę, bo wiem, że doktorat niedoskonały, ale cóż.
Na tę trzydziestkę moją prezent mnie Wieniu zrobił fantastyczny. Ocalam moje życie, nowe pokłady barwnej nadziei weń wstępują i nowe będą tego życia kolejne odsłony i metamorfozy.
A teraz czytam "Szkice piórkiem" Bobkowskiego. Ten to dopiero był blogger, że mucha nie siada!
Sprawozdanie z konferencji o Bobkowskim mam napisać. Może najpierw je tutaj napisać, a potem przesłać, a może odwrotnie? Ech!
Po blacie biurka chodzi sobie pszczoła i zostawia za sobą strumyczek ciemnego, bursztynowego miodu.

Pertkiewicz

Pertkiewicz urodził się po prawej stronie łóżka
potem było różnie

nie zawsze był Pertkiewiczem
był guśkiem miśkiem mrówką michałkiem bulą michałem
lokalnym klasowym geniuszem

poszedł na studia jako znerwicowany michał
a później oszalał widział blade żółte czerwone światło w półmroku
żył tym światłem i oddychał nim ale nie wiedział jeszcze

po obłędzie stał się Pertkiewiczem był nim długi czas
koledzy ze studiów nie lubili go stali po lewej stronie podwórka
palili papierosy i dyskutowali intelektualnie Pertkiewicz bardzo chciał do nich
należeć jednak był za słaby zbyt mierny intelektualnie i tylko wyzywał ich
od lewaków popaprańców pojebańców i złodziei idei Pertkiewicz nie lubił swoich studiów
i kolegów

pokładał wiarę w profesorze U który z prawej strony miał serce i rozum
profesor U nie zaliczył Pertkiewiczowi ćwiczeń zbyt sympatycznego wrażenia
na nim nie wywarł ów Pertkiewicz

w międzyczasie zamieszczał wiersze na portalu nieszuflada
pod pseudonimem Piętaszek to od nazwiska pomyślał i od książki
zadowolony ze swojej inteligencji

pewnego raz ktoś Pertkiewiczowi skrytykował wiersz bardzo go to zabolało
zaczął wyzywać krytykanta od pojebańców chamów plugawców złodziei idei i komuchów
do sporu włączył się książę D wtedy Pertkiewiczowi serce zaczęło bić
żwawiej Pertkiewicz w dzieciństwie był wyróżniony w lokalnym konkursie poetyckim
o księciu D wiedział że dostał ważną nagrodę dowiedział się o tym na zajęciach
myślał że mają równe szanse Pertkiewicz nie chciał udowadniać swoich przewag
tak pomyślał bo mu się to wydało inteligentne ale kulił się złościł i wył
i skowyczał i piał i jadem rzucał kiedy książę D udowadniał mu że
przewaga leży jednak po jego stronie

ten spór zapisał się Pertkiewiczowi w pamięci mocno go zabolał
Pertkiewicz myślał że jest zdolny i sławny

zmienił swój nick i odtąd tytułować się zaczął inaczej
jako blaszany bębenek sukcesy odnosił raz spore raz słabsze

długie były dzieje blaszanego bębenka Pięty Michała Piętniewicza
którym stał się na kilka momentów w życiu

Pertkiewicz ma brązowy dres podkrążone oczy jest otyły
widać że ma problemy psychiczne zaburzenia seksualne
nigdy nie robił tego z kobietą i kobiet się wstydzi
nie lubi lewaków i pedałów bo są od niego inteligentniejsi
nienawidzi ich za ich łatwość flow i polot
sam jest świadomy gdzieś głęboko że jest miernotą
ale przyznać się do tego nie kwapi śląc nieustannie swoje wiersze
na konkursy wyczekując niecierpliwie wyniku

Pertkiewicz czyta swój kiepski wiersz pod jaszczurami który uważa za dobry
chce nagrody nagrodę dostaje ktoś inny Pertkiewicz nienawidzi tego idioty
lewaka i chama który dostał nagrodę zamiast niego

Pertkiewicz żył kiedyś wśród ludzi wśród swoich rówieśników
szukał poklasku i był całkiem sam

niedawno jego koledzy z podwórka którzy palą papierosa z lewej strony
i w centrum napisali dla niego tekst

a może to raczej sam Pertkiewicz go napisał ten sam
który nie miał kolegów na studiach i stał cały czas z boku
z prawej strony nawet profesor U nie odkłonił mu się

Pertkiewicz ten gruby nieszczęśliwy człowiek palący cienkiego papierosa
ten nieszczęśnik który w samotności zaspokajał się po kątach i w ubikacji
marząc o ładnych dziewczętach ze studiów które na co dzień patrzyły
na niego z obrzydzeniem otóż ten sam chłopak palił papierosa
cienkiego jak struna i czekał na przyjaciela

mijały lata i Pertkiewicza nie było był blaszany bębenek Michał
Pięta zwłaszcza Pięta

później znów Michał a potem pan Michał
Pertkiewicz palił i czekał
a że był cierpliwy czekał długo

pewnego razu kiedy przeglądał przypadkiem internet naszła go myśl
zrobi na złość tym wszystkim którzy go nie lubili nie
rozmawiali z nim i palili papierosy po lewej stronie podwórka
napisze tekst o tym jak byli dla niego niedobrzy
wziął pióro i zaczął pisać

do sporu znów włączył się książę D
ale serce Pertkiewiczowi już nie biło tak żwawo jak kiedyś
choć dalej biło mocno
Pertkiewicz za wszelką cenę chciał udowodnić
kim był kim jest
w brązowym szlafroku w przydymionym świetle w nocy w ciemności
czerwień głęboka ciemna czerwień choroba grypa czy inne licho
Pertkiewicz dalej nie lubi lewaków bo ich nie rozumie
wydają mu się zbyt inteligentni Pertkiewicz jest prosty
i ma spore ambicje

czerwień głęboka czerwień i brąz Pertkiewicz w brązowym dresie
czyta wiersz pod jaszczurami niecierpliwie nerwowo
czeka na werdykt


pocą mu się ręce serce bije szybko drży

Urodziny sobka

Pierdzielewicz od lat spotyka się ze swoim dziadkiem na obiedzie. Poszli do domu dziadka i jedli śledzia we dwóch w ramach urodzinowego przyjęcia Pierdzielewicza, bo Pierdzielewicz był sobek straszny i nikt mu życzeń oprócz dziadka nie będzie składał. Zresztą dziadek mu kiedyś powiedział: ty sobek jesteś, dlatego kolegów nie masz. O koleżankach nie mówiąc, ale tego już dziadek nie powiedział, tylko Pierdzielewicz sam to sobie w myślach dodał. Więc jedli tego śledzia we dwóch a Pierdzielewicz świeżo co swój bardzo dziwny doktorat złożył do promotora, bo uczniem był zawsze pilnym od szkoły podstawowej i uczyć się nigdy nie przestawał. I miał Pierdzielewicz udać się do pokoju Katedry, aby tam, w tym pokoju, o tym doktoracie ze swoim promotorem porozmawiać. I pomyślał sobie jedną rzecz Pierdzielewicz i myśl ową (co rzadko mu się zdarzało), tym razem wyraził głośno:
-Ja tak sobie myślę, że ja przed tym jak ja się z promotorem spotkam, to wezmę sznura kawałek i się w tym pokoju, co my się z promotorem mamy spotkać, powieszę.
-No jak masz takie ideały..., powiedział dziadek, przegryzając śledzika z cebulką. Podobno najlepiej jest się dźwignąć.
I nic już więcej nie mówili, tylko sobie śledzia z cebulką zagryzali przepijając wódeczką od czasu do czasu i tak miło się czas urodzinowy i świąteczny Pierdzielewiczowi mitrężył.
Wstał na drugi dzień Pierdzielewicz w pustym, samotnym łóżku. Zrobił sobie śniadanko , posłuchał swoich ulubionych piosenek z youtube, papieroska zapalił i w te dyrdy idzie na uczelnię, na Uniwersytet. I woźny jemu klucz daje do pokoju Katedry, bo przecież woźny Pierdzielewicza znał, bo ten zajęcia prowadził kiedyś na Uniwersytecie. I idzie do pokoju i drzwi otwiera i krzesło do żyrandola przykłada i pętlę na szyję zakłada i jeszcze przed dźwignięciem się, mówi: "to za Polskę robię i za Polaków".
I zawisnął Pierdzielewicz w pokoju Katedry na Uniwersytecie.
I nadeszła ta godzina umówiona spotkania Pierdzielewicza z promotorem i wchodzi promotor do pokoju Katedry i Pierdzielewicza zobaczył jak zwisa i dynda i szybko komórkę wyjmuje z płaszcza i po karetkę dzwoni i tak mówi:
-Szybko karetkę na Gołębią 16. Powiesił się student w pokoju profesorskim.
I przyjechali ratownicy i ratowniczki i Pierdzielewicza reanimują i Pierdzielewicz ni to śpi ni to budzi się ni to oczy otwiera, choć oczu otworzyć nie chce, bo nikogo na świecie nie ma, sobkiem jest był i będzie strasznym, tylko dziadka ma i babcię, do której na obiadki chodzi i jeszcze się nie przyznaje, że chodzi, bo może ktoś by chciał pójść z nim na ten obiad i mu zabrać coś i dowiedzieć się, że smaczny i by Pierdzielewiczowi brakło.
Więc się nie chce budzić Pierdzielewicz i oczu otworzyć i świat zobaczyć, ale zasypia słodko, głęboko i inny zgoła sen śni, choć może podobny i z tego snu budzi się nad ranem w kołderce, co ją od babci dostał, z ukochaną dziewczyną przy boku, jego Piślakiem i mu lepiej już i oczy przeciera i myśli sobie, że obiad z dziadkiem musi zjeść dzisiaj i od razu mu lepiej się zrobiło na duszy. A że sobkiem był, jest i będzie? Cóż zrobić, taki los. I w te dyrdy na Uniwersytet trzeba iść i udawać, że kimś się jest, że kimś się zostało. Szarym, wstrętnym, śmierdzącym, mającym nieproporcjonalnie spore mniemanie o sobie Pierdzielewiczem, którego nikt nie lubi i którego nikt nie zauważa. Tak kończą drogie dziatki bohaterowie, o których nikt nie napisze epopei. Co najwyżej dawni, starzy kumple zapalą mu świeczkę, ale to już inna historia, nie na ten poemat.

Opowieść z tarnowskiej dziupelki

Piję kawę z mlekiem, a wcześniej zjadłem pyszny sernik, co mnie go mama zrobiła. Zjadłem też dwa nawet smaczne cukierki, co tacie mama z zagranicy przywiozła. Dzisiaj, przed południem rodzice śmieli się z wiersza tego Pana, co kiedyś sparodiował na liternecie moją poetykę. Ja się śmiałem razem z nimi, bo rzeczywiście wiersz śmieszny i zabawny mnie się wydał, ale kiedy tato powiedział, że ja tylko o jedzeniu potrafię pisać, to mi się jakoś nijako zrobiło. Potem poszliśmy z Ewelinką i tatem na tarnowski spacer.Pusto w mieście, sporo gołębi, nie ma wróbelków, bo wróbelki, jak mnie tata powiedział, lubią konie, a koni też już coraz mniej, bo ludzie już wozami i furmankami nie jeżdżą na targ sprzedawać ser i świeże mleko. Ewelinka miała jechać dzisiaj do Krakowa, ale została i jest dalej ze mną i śpi sobie pod kocykami, w ciepłej, tarnowskiej pościeli. Zasnęła po takiej ładnie plastycznie, świetnie zrobionej kreskówce "Wallace i Grommit", co ją tata mój nam puścił.Więc ja docieram do tego ciała, które w tym domu, w tym tarnowskim domu kiedyś zostawiłem, do tego ciała, które kiedyś mnie uwierało i nadal uwiera za każdym razem, kiedy tutaj przyjeżdżam i próbuję poprzez spiralną, krętą ścieżkę dotrzec do mojej duszy, którą stworzyłem w Krakowie i która jak mniemam nie jest jeszcze gotowa i skończona. Dzisiaj Grzela do mnie dzisiaj przez telefon powiedział o Ewelince:"ale Ona cię kocha" i ja żem uwierzył w to, co on powiedział i próbowałem na tej fali miłości wznieść się i dosięgnąć moją pokraczną, płaczliwą, wzruchliwą duszę. Ale wiem, że poprzez takie zabiegi wznoszenia i opadania, wahnięcia, nagłe spadki i wzloty, nie osiągnę właściwej trajektorii lotu i mój sen nie będzie długi, dobry i zdrowy. Więc za każdym razem kiedy kładę się pod pościelą i kocykami, proszę Boga o zdrowy sen, żeby poprzez cierpkość Domu, dotrzeć do tego jednego, prawdziwego Domu, który utraciłem i który ciągle noszę w sobie jak piętno i ślad, jak żart i zgrywę, jak przytulenie, żar i odepchnięcie, bezpośredniość i sztywność, ciepło i zimno, jak park i staw, dookoła którego dzisiaj spacerowaliśmy z tatem, Ewelinką i mną, który do siebie dawnego nie chciał się przyznać.

Moje małe świadectwo, że "walka trwa".

Więc tak. Po napisaniu kilku zaległych tekstów, mając w końcu wolną głowę, zająłem się doktoratem. Zatem poszedłem do mojej ulubionej czytelni na Rajską, otworzyłem laptopa i popijając zieloną herbatę z jaśminem, zacząłem składać to, co do tej pory zgromadziłem. No więc wyszło mi 194 strony razem z bibliografią (bibliografia ma 144 pozycje). Promotor powiedział, że sporo, ale warto poszerzyć. No więc dzielnie walczyłem przez te cztery lata doktoranckich studiów, dzielnie pisałem, dzielnie czytałem, dzielnie gromadziłem bibliografię, dzielnie prowadziłem zajęcia, w ogóle cały byłem cholernie dzielny jak bohaterowie powieści Faulknera. Teraz czekają mnie miesiące przeredagowywania tych moich naukawych (określenie prof. Henryka Markiewicza) gryzmołów, żmudne dopiski, wywalanie zapewne tego, co trzeba będzie wywalić. Niemniej jest tych pięć rozdziałów, ułożonych chronologicznie, za planem pracy doktorskiej, niemniej materiał jakiś jest, na czymś można bazować, na czymś można budować, w czymś w końcu z mozołem można rzeźbić. Odetchnąć zatem można z częściową ulgą, że może uda się toto skończyć w tym roku, w każdym razie książkę o twórczości Wiesława Myśliwskiego napisać. A czy obronić się uda, czy recenzje przejść się uda, osobną kwestią pozostaje, niemniej walka trwać będzie po ostatnie słowo . A dzisiaj jeszcze czytałem Vincenza "Na wysokiej połoninie" i wielce mnie urzekła jak zwykle ta proza, a potem, niedzielę antycypując, poczytałem "Symbolikę zła" pewnego wielkiego, francuskiego filozofa i tym samym do snu powoli się kładę spokojnie a sny zapewne mieć będę głębokie.

O pszczołach

Ludzie, ratujmy się, pszczoły giną. Smutek wnet zaludni tą planetę. Będzie czysto, sterylnie, schludnie i nieludzko. Będziemy dla siebie super poprawni i mega w dupę uprzejmi a i tak słowo dupa nie przejdzie nikomu przez usta. Więc pod doskonale sztucznym słońcem, w doskonale sztucznym morzu, na doskonale sztucznej plaży, będziemy tęsknić za tym jednym prawdziwym miodem, który sobie sami od ust odebraliśmy, bo chcieliśmy być najlepsi i najbardziej inteligentni. Bo głos pięknie przegranych a mądrych już do nas przestał trafiać. Wszędzie tylko ludzie sukcesu, ale i tak dupa, bo oni też umrą jak wszyscy. Widziałem chłopa na trasie Kraków-Warszawa, który minę miał nietęga, bo pewnie wiedział, że umrze, przynajmniej tak na to patrzałem. No i kiedyś moja mama zapytała swojej mamy, czyli mojej babci, której nigdy nie poznałem:
-Mamo, a co robić, żeby nie grzeszyć? Może położyć się pod kołdrą i nie wychodzić z niej?
Na to moja babcia:
-Dziecko, to byłby największy grzech.
No i kiedy ja sobie pomyślę o tych pszczołach, które giną, to bym się najchętniej do łózka położył, pod kołdrę skrył, bo czuję, że zbliża się wielka bieda. Ale przypominam sobie wtedy ten dialog mojej babci, której nigdy nie poznałem z moją mamą i zamiast spać w poduchach, siadam do komputera i tłukę ten doktorat. A myślę sobie, że słowo grzech już teraz tak strasznie anachroniczne, że aż miło do niego powrócić po latach i znowu trochę pobać się Boga. "Bój się Boga Michał, gdzieś ty był?" woła do mnie zmarła babcia Jasia na schodach, kiedy cały w siniakach i błocie przychodzę z boiska. Bój się Boga, ale w dzieciństwie, w dawnych, cudownych latach, życie miało inny, mniej poprawny i konwencjonalny smak. Tak. Powolne gaśnięcie mojej przeszłości, powoli moja przeszłość traci swój miodowy, pszczeli smak. Dlatego tak często do niej powracam, dlatego muszę ją namiadniać.

Referent

Jest referentem zagadnień krytycznoliterackich w Kole Młodych przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich na Kanoniczej 7. Od wielu lat chodzi w tej samej, wytartej, brązowej marynarce, szarym pulowerku, koszuli. Trzyma czarny długopis w klapie marynarki. Jest referentem. Profesorstwo i doktorstwo bierze go na kawę lub herbatę po zebraniach Koła. Jest potrzebny, nikomu nie wadzi. Dzisiaj rozmawiał z pewnym doktorem z Włoch tak jakby rozmawiał z przyjacielem a przecież jest tylko referentem. Tak było wiele lat. Referent nigdy nie wypinał dumnie swojej piersi, raczej ze zwieszoną głową, w czarnym płaszczu, po deszczowych ulicach szedł do różnych instytucji, aby referować. Prowadził swój szary, monotonny, urzędniczy żywot. Święta przeważnie spędzał sam. Opracowywał wtedy projekty nowych referatów. Nie wadził nikomu, ale był potrzebny, w końcu kto za niego to i owo zreferuje? Dlatego profesorstwo i doktorstwo brało go na różne kawy, herbaty i uczty. W Święta włączał sobie kolędy i oglądał świąteczne filmy, chciał poczuć atmosferę Bożego Narodzenia. W drugi dzień świąt umawiał się ze swoim przyjacielem Kubą na kawę u Noworola a później na szachy. Szary śnieg i deszcz mżył, padał, zmywał emocje, pozostawiał monotonię referowania. Pewnego dnia referent spotkał mleczną dziewczyną i od razu ją pokochał. Od tamtego czasu sporo się zmieniło. Referaty, które pisał do tej pory, nagle wydały mu się niesłychanie ważne. Wypinał swoją referencką pierś na kolejnych kawach i herbatach, więcej mówił, błyszczał, myślał, że jest ważny, dał się porwać entuzjazmowi. Profesorstwo i doktorstwo zaczęło patrzeć na niego nieco z dystansem, referent chciał nagle być kimś ważnym, chciał jak najszybciej ukończyć swój doktorat, aby tym bardziej utwierdzić się. Raz, na pewnej konferencji, wśród elity profesorstwa zadawał pytania, udzielał się, chciał pokazać, że jego referowanie coś znaczy. Dalej ubiera się w tę samą, brązową marynarkę i w klapie trzyma czarny długopis. Dalej referuje, jest referentem zagadnień krytycznoliterackich. Uwierzył w swoje referowanie. A deszcz i śnieg dalej padają i dalej czarne są ulice Krakowa. Jego referowanie pewnie dobiegnie kresu i obierze nowy początek, kiedy znajdzie ten jeden, ten jeden właściwy i wybrany język swojego referatu. Jutro wstaję o świcie, powoli wstaję z kolan, pada śnieg.

Praca

Dzisiaj, kiedy niosłem ten mój, wydrukowany i zbindowany doktorat mojemu promotorowi do skrzynki na Gołębią, runąłem jak długi, nie dostrzegając pode mną trzech stopni schodków, zaczytawszy się uprzednio i próbując znaleźć mocne punkty tego, co trzymałem w rękach. Kiedy powiedziałem o tym dziadkowi, powiedział, żeby tylko pecha nie przyniosło. Być może, tak, być może trzeba uznać to za fakt symbolicznej klęski, niemniej z kolan podniosłem się, otrzepałem i doktorat do wskazanej skrzynki zaniosłem. Więcej, byłem na basenie, żeby podreperować nieco bolącą nogę (pewnie naciągnąłem sobie jakieś ścięgno), posmarowałem maścią i powróciłem do tego mojego Bunina. Pierwsza księga "Młodości" Bunina: plamy światła w dzieciństwie rozsiane gdzieniegdzie po kuchennych sprzętach, drzewach okalających ziemiański dworek, kryjówki dziecięce, plamy światła, słoneczne plamy dzieciństwa (nasuwają się sceny z "Obłomowa" w reżyserii Michalkowa). Druga księga: jesienny i zimowy czas, zawieja i mróz, zamarznięta żebraczka, ciche światło przytulnego domostwa, przedziału pociągu, świece, które palą się jednocześnie wbrew zimie i zupełnej z nią zgodzie, w harmonijnym przenikaniu. Trzecia księga przede mną. Ale na ten czas wybrałem jak sądzę idealnie lekturę z biblioteki osiedlowej.

Jadąc do Piśla

W podróży, w autobusie, na siedzeniu, słuchając radia, upajając się ciemnością i porowatością wieczoru, czując siebie w niezniszczalnej, brązowej marynarce i szarym pulowerku, oddychając mrokiem i kurzem, słysząc kaszel dziecka na przednim siedzeniu, miałem taką myśl: nie ma przenikania bez kochania. A potem, kiedy zielone drzewa utonęły w całkowitej ciemności, kiedy zostawiłem wieczór w jego kurzu i porowatości i kiedy przyjechałem do mojej dziewczyny i napiłem się wódki i poczułem, że mój ruch myśli może być względny i nie prowadzić do żadnego celu, miałem inną myśl: nie ma świata, kończy się. Ale wiem z drugiej strony, że sen, który nadejdzie niebawem, moja przedsenna lektura "Jezusa z Nazaretu" Benedykta XVI, mój spokój i kąpiel we śnie i głębokiej ciemności, mogą mi podpowiedzieć jeszcze inne myśli. Czekając na autobus jadłem bułkę z salcesonem i pomidorem kupioną na straganie blisko dworca i kiedy siedziałem na dworcowej ławce, rozmawiałem ze sobą, się ze sobą rachowałem i śmiercią: kiedy śpisz, nie ma cię, ot po prostu ciebie nie ma, kiedy śpisz. Pewna młoda dziewczyna widząc moje ciężkie zmagania z bułką, ze sobą i ze śmiercią, rychło odeszła na bok. Więc pijąc dzień wcześniej piwo, patrząc na świat, który przez youtube prezentował mi mój kolega, pomyślałem znowu o mojej przemijalności. Więc tak. Ciemna, głęboka, wilgotna poducha snu, oddychanie na tej podusze w wilgotnych snach. Budzenie się w wilgoci i we mgle, próbuję dojść nad staw we mgle. Pod drzewem sikam a potem mgłę rozgarniam. Jestem tam. Po raz drugi, już na spokojnie udało mi się tam przejść. Całkiem spokojnie, jabłka spadają z drzewa na wilgotną ziemię we mgłach. Całkiem spokojnie mogę nie budzić się. Czekam na Boga i przychodzi ten staruszek z białą brodą w szarym habicie i chce mi coś powiedzieć. Ale to raczej ja jemu mam coś do powiedzenia, wciąż ja jemu mam coś do powiedzenia i to jest chyba przyczyna mojej największej porażki i tego, że ciągle śnię, że ciągle nie mogę się wybudzić.

O nieuchronnej potrzebie kolekcji na podstawie zbiorów Kazimierza Wiśniaka Hieronima Sieńskiego oraz Macieja Rudego

      Kolekcjonować rozmaite rzeczy można z różnych przyczyn. Często idzie za tym głęboki sens nadania jakiegoś określonego kształtu swojej ...