wtorek, 20 października 2015

O spotkaniu w Podgórzu

Dzisiaj w Podgórzu było spotkanie z Panem Piotrem Augustyniakiem i jego książką "Homo Polacus". Spotkanie mi się niezbyt podobało, chociaż było świetnie prowadzone. Pozwoliłem się z Panem Augustyniakiem nie zgodzić, co do interpretacji utworów Herberta, z których on wysuwa wniosek, moim zdaniem, zupełnie nie wynikający, ani z przytoczonych fragmentów, ani z całych tekstów. Pan Augustyniak powiedział do mnie, że mi zazdrości "widzenia ejdetycznego". On ironizował, ale ja widzę z kolei, że jego spojrzenie jest anty ejdetyczne, ponieważ Augustyniak uprawia moim zdaniem rodzaj historiozoficznego postmodernizmu, kiedy, jak zauważyłem, fikcjonalizuje fakty historyczne, oraz manipuluje historią literatury tak, aby ona zgadzała się z jego, ponowoczesną wizją historii oraz historii literatury.Ja nie neguję przydatności niektórych kategorii myśli ponowoczesnej do analizy dzieła literackiego, więcej: uznaję niekiedy ich oryginalność.Jednak, robienie na żywej historii, tego, co robi się wyłącznie w sposób teoretyczny na dziele literackim, nie jest właściwe, jak mniemam, przede wszystkim pod względem moralnym. Czynienie z Herberta kogoś, kim nie był, tylko po to, żeby to stworzyło przekonującą intelektualnie całość, mnie w ogóle nie przekonuje. Pan Augustyniak napisał, cytuję: "Herbert miał obsesję patriotyzmu", a mnie się wydaje, że on był po prostu wielkim patriotą. Sformułowanie: "obsesja patriotyzmu", wskazuje, co zresztą ten Pan starał się udowodnić, że Herbert tak naprawdę nie był przywiązany do polskości, że to była "obsesja" raczej, aniżeli prawdziwe przywiązanie i że on był naprawdę przywiązany jedynie do Akropolu, po czym Pan Augustyniak czyta wiersz, z którego rzekomo miało wynikać, a kompletnie moim i nie tylko moim zdaniem, nie wynikało, że Akropol dla Herberta jest najpiękniejszy na świecie, a Wawel to dla Herberta była "kupa kamieni", (cytuję Augustyniaka). Więc jest to stwierdzenie kłamliwe, stwierdzenie perfidne, stwierdzenie manipulujące nie tylko historią, ale również samą postacią Herberta, co ja uważam za zabieg wyjątkowo niesmaczny i moralnie naganny. Pan Augustyniak po prostu wyrywał z kontekstu fragmenty wierszy Herberta i robił z tym, co chciał, żeby tylko udowodnić, że inny jest Herbert w swojej publicystyce (wyjątkowo "zjadliwej", cytuję Augustyniaka), a inny w swojej poezji (rzekomo prawdziwy i "piękny" (jak Akropol). Otóż mnie się wydaje, że to jest ten sam Herbert, z tą samą moralną dumą, z tym samym, głębokim, moralnym rdzeniem, który Pan Augustyniak chciał rozproszyć, udowodnić, że go nie ma, a tym samym, tak, nie bójmy się tego sformułowania, po prostu zakłamać rzeczywistość i historię. Zresztą nie tylko ja się oburzyłem na te kłamstwa, w sali powstał burza, jedna kobieta broniła autora "Homo Polacusa", moim zdaniem, w zupełnie absurdalny sposób, mówiąc, cytuję: "prawda jest jak dupa, każdy ma swoją", którego to stwierdzenia ja nie mogę wziąć za poważny argument w dyskusji, druga Pani, bardzo mądrze i z dużą wrażliwością na człowieka i prawdę historyczną, słusznie wytykała Augustyniakowi kłamstwo oraz intelektualne trickstertwo. Ale może dobrze, że to spotkanie się odbyło, bo to pokazało, że się nie da tak łatwo, pseudo sprytnym, intelektualnym wytrychem, po prostu ludzi ogłupić, zwłaszcza, że niektórzy po prostu wyszli z sali o wiele wcześniej. W każdym razie, ogólnie dobrze, że coś się dzieje, że wre, że ludzie się oburzają, dyskutują, polemizują, kłócą i czasem warczą, czasem dumnie podnoszą głos, wydobywając to, co szlachetne, piękne, prawe, a czasem gdaczą jak kury, które chcą w swoim kurniku mieć spokój. Myślę, że trzeba ostrożnie do sprawy podejść i nad nią porządnie się zastanowić, dlaczego tak, dlaczego ten rodzaj, ponowoczesnej antropologii, wybrał dr Augustyniak, żeby badać wiersze Herberta. Rozumiem, badać. Badać przez ponowoczesność, filozofię, ponowoczesne wątki, ale badać, to nie znaczy przeinaczać, badać to nie znaczy zawłaszczać, badać to nie znaczy teksty dusić. Trzeba dać tekstom przez siebie badanym oddychać, ale dr Augustyniak wybrał metodę anty duszoznawczą, czyli metodę duszenia tekstu, uduszenia i wyciśnięcia z niego jedynie tego, co zgrabnie śpiewa w jakimś chórze ideolo, a tak się nie da, trzeba dać tekstom, jak ludziom oddychać, i żeby im ani za zimno nie było, ani nadmiernie gorąco, niech one raczej grzeją się w cieple pogodnego zrównoważenia i wyważenia racji, że Akropol zgoda, to u Herberta było ważne, ale przecież równie ważna była polskość i Wawel. Nie powinno się zapominać o prawdzie i czynić ze słowa prawda straszaka ideologicznego. Nad tym biadam najbardziej.

niedziela, 18 października 2015

Śpiew kanarka. Impresja krytycznoliteracka

Monarchia choruje, jest słaba, szlachetna, ale słaba, słania się na nogach, kaszle, ma gorączkę, jest pełna dobroci i mądrości, którą skrywa pod maską nikomu nie szkodzącej naiwności.Czytam Josepha Rotha,"Marsz Radeztky'ego", w przekładzie Wandy Kragen, Warszawa 1977, Czytelnik. Nie ma tam żadnych błędów artystycznego rzemiosła, ani potknięć, jest czysto i bezbłędnie. Pomyśleć, że Roth pił na potęgę, na umór, a jego fraza jest bezbłędna, całe to zakurzenie świata Cesarstwa Austro-Węgier, które on powołuje do życia, światło, które tam się wdziera i śpiew puchatego ptaszka o świcie. Dobrotliwy cesarz, Franciszek Józef, który kłamał, aby nikogo nie urazić, który
grał naiwnego, dobrotliwego cesarza, kurz, na stole taca, białe serwetki, rogaliki, imbryk z kawą. Historia, która leniwie się przez powieść przetacza, jak starszy przechodzień. Leniwie płynące łzy z oczu bohaterów, długo kontemplowana śmierć. Cesarz, który wolno rozstaje się z życiem. Rany w bitwie pod Solferino, spokój słonecznego popołudnia, brzuchate firanki, poranek, bzyczące muchy. Podszewka świata to historia, tak jej warstwa wierzchnia. Poprzez historię można zbliżyć się ku łagodnej śmierci. Narracja tej powieści jest z wierzchu i pod wierzchem, wypełniona tym, co historyczne, ale poprzez codzienność, można poczuć piękno monarchii. Jest tam pokazana śmierć cesarza Franciszka Józefa, śmierć oficera Trotta, śmierć starosty Trotta, wszystko to jest pokazane poprzez historię, która tam się dzieje. Więc jest pokazany tam zmierzch monarchii Austro-Węgierskiej, jej powolny rozpad oraz degeneracja, które zbiegają się ze śmiercią Trottów, syna i ojca. Pan Skowronek, najlepszy przyjaciel starosty Trotta, z którym zawsze Trott grał w szachy, nic przy tym nie mówiąc, po pogrzebie starego Trotty, podwieziony bryczką przez burmistrza, siada w starej kawiarni, w której rozgrywał partie szachowe z Trottem, przed pustą szachownicą i zaczyna sam ze sobą grać w szachy. Po szybie płynie leniwie jesienny deszcz, zmywa monarchię, to, co zostało, jej czarne okruchy. Gdy nadchodziła wojna, do lotu podrywały się gęsi, na drzewach zawisały kruki, ciężkie, jak zwiastun ponurego proroctwa. Ludzie bali się i uciekali ze swoim dobytkiem, wkładali na swoje wozy poduchy, którymi się otulali, by łatwiej było spać. Młody Trotta, zginął pomiędzy wiadrami z wodą, kiedy mu strzelono w łeb, krew wylewała się z jego głowy i wpadała do wiader, wypełnionych wodą.Ojciec go przeżył, zmarł w tym samym dniu, co dobrotliwy cesarz, Franciszek Józef, który na łożu śmierci, w gorączce, wyspowiadał się ojcowi kapucynowi ze swoich grzechów, w tym z grzechu pychy, i z tego, że wojna również jest grzechem. Nad kawiarnią, z szachownicą, nad którą samotną partię, rozgrywa Pan Skowronek, rozgościła się jesień, przemijają liście, przeminęła monarchia, dzieciństwo, młodość, starość, pozostał czas po monarchii, jakiś inny, dziwny,czym można go wypełnić, czy da się go wypełnić? Stary Trotta prosi na łożu śmierci Pana Skowronka, by ten przyniósł mu kanarka, by żółty kanarek zaśpiewał, oraz portret bohatera bitwy pod Solferino. Na końcu następuje otwarcie, po tym pustym po czasie, kiedy Pan Skowronek gra sam ze sobą w szachy. Deszcz pada po monarchii.
Książkę Rotha świetnie się czyta, można powiedzieć, bez przeszkód, co jak sądzę, nie jest tylko zasługą przekładu. Historia u Rotha jest linearna i epicka, opowieść tam wzrasta na swojej, epickiej potędze. Prawdziwa epika historyczna, w której codzienność jest nasycona historią i vice versa. Historia tam na codzienności wzrasta, a codzienność jest nasycona historią. Wielka i wspaniała powieść o dawnych czasach, które przeminęły. 








niedziela, 6 września 2015

Tajemnica życia. O "Narcyzie i Złotoustym" Hermana Hessego.

            Zima, wiosna, lato, jesień, czas, przemijanie, pamięć.  Z czego bierze się sztuka?  Nowocześni awangardyści  powiedzieliby, że z samej sztuki. Hesse stoi jednak na stanowisku bardziej konserwatywnym, może przez to prawdziwszym. Sztuka bierze się z życia. Czy dzisiaj ktoś jeszcze w to wierzy, kiedy wskutek kilku modnych teorii, radykalnym cięciem zostało oddzielone życie od literatury? Narrator tej książki jest po stronie życia właśnie jako źródła nieustającej, twórczej inspiracji. Tytułowy Złotousty wiele podróżuje, spotyka kobiety, kocha się z nimi i je uwodzi, sypia pod gołym, ciemnym niebem, nie lęka się kłopotów i trudności, zimna ani głodu. Jeszcze nie wie, że jest artystą. Na razie smakuje życie, bierze je pełnymi garściami. Jego widzenie  świata (tożsame przecież z przeżywaniem) jest właśnie takim  nieustającym procesem, dojrzewaniem do twórczego wybuchu, eksplozji duszy, która na świat ma wydać piękno, czyli coś gotowego i skończonego, c o pochodzi z tego, co nieskończone i niegotowe, będące ciągłym dziełem w ruchu, work in progress. Właśnie Złotousty jest uosobieniem tego, co można nazwać procesualnością albo stawaniem się dzieła. Jest ciągle w drodze, ciągle podróżuje, ciągle doznaje i smakuje świat. Stworzenie jest zarówno darem jak i tajemnicą. Chwila przyłapana na gorącym uczynku, hic et nunc, cała żarliwość, która za tym stoi jest odpowiedzią na zadanie, do którego powołał nas Najwyższy.
A Złotousty spełnia je znakomicie, pewnie nie  ze względu na korzyść życia przyszłego traktowanego jako nagroda, ale ze względu na teraźniejszość, która wybrzmiewa w książce Hessego mocą cudownego daru od Stwórcy.
            Chciałoby się powiedzieć, że „Narcyz i Złotousty” to książka o czasie. Rzeczywiście, przemijalność jest wpisana istotnie w jej strukturę fabularną-ukryty, być może najważniejszy jej nurt to właśnie czas i jego implikacje. Złotoustego poznajemy jako młodego chłopaka, adepta nauk w klasztorze Mariabronn. Później widzimy kolejne tej postaci czasowe odsłony. Silnego, dojrzałego mężczyznę, mężczyznę już bardziej okrzepłego w latach, potem nieco już starego, by na końcu spotkać się z nim jako sędziwym już starcem z gasnącymi oczyma, który wraca do życia-do Ewy-pramatki, jak sam to ujął w końcowym monologu, życie i jego dzieła to tęsknota za powtórnym byciem z matką.
Czas u Hessego nie jest czasem logików i fizyków, to czas, który odczuwają poeci. Zatem można powiedzieć, że jest on przeżywany przede wszystkim przy udziale zmysłów. Zima jest biała jak śnieg i szron, w zimie marzną stopy i ręce, w zimie chcemy ochronić się przed chłodem w zacisznej, przytulnej klasztornej celi, w której mnich a zarazem klasztorny lekarz Anzelm przygotowuje choremu Złotoustemu nalewkę, aby wyzdrowiał. Kopcąca, naftowa lampa, pierzyna, troskliwa twarz ojca Anzelma i jego długo ciągnąca się przed zaśnięciem gawęda o przypadkach życia.
Na wiosnę świat zaczyna kwitnąć, pszczoły zapylają kwiaty, świeci mocne słońce, dookoła wielość barw i wszędobylska, dająca nadzieję zieleń.
Lato jest porą, podczas której najlepiej wędruje się przez świat i poluje na zwierzęta (w zimie można żywić się jedynie nielicznymi, leśnymi jagodami). Lato to również pora miłości, zdobywania na sianie w stodole wciąż nowych kobiet, miłosna ekwilibrystyka, pogoń za tajemnicą, która tkwi gdzieś na przecięciu tego, co cielesne i duchowe.
Jesień z kolei przypomina o śmierci, jej rytm jest rytmem przemijalności. Nasi zmarli są wtedy blisko i nasza pamięć o nich dojrzewa jak długo rosnący na drzewie owoc, który w pewnej, tej właściwej chwili spada na ziemię. Jesień to także pora, która przypomina o naszej własnej kruchości, o tym, że kiedyś i my zostaniemy oddani ziemi jak pramatce Ewie, z której  wzięło początek nasze życie.
            „Narcyz i Złotousty” to książka przede wszystkim filozoficzna. Jej filozoficzność zawiera się w ukrytej, dychotomicznej strukturze, która od wieków dzieliła filozofów na dwa,  przeciwne sobie obozy. Rozum i uczucie, pojęcie i obraz, rzeczywistość i jej wyobrażenie, duch i zmysły, miłość duchowa i miłość cielesna, stagnacja i ruch, zmiana i stałość. Wszystkie te cząstki powyższych alternatyw przyporządkowane są do dwójki protagonistów dzieła.
Po stronie Złotoustego stoją zmysły, zmiana, chaos, przypadek,  życie z całą jego nieprzewidywalnością i niespodzianką. Po stronie Narcyza natomiast stoi to, co niezmienne, osiadłe, pojęciowe, duchowe, dialektyczne, rozumowe. Złotousty podróżuje w przestrzeni, Narcyz podróżuje w czasie nie zmieniając swojego miejsca pobytu, którym nieodmiennie pozostaje klasztor Mariabronn.
Oba te bieguny na zasadzie przeciwieństwa łączą się w doskonałą syntezę, której na imię chyba miłość-pierwsza poruszycielka świata, by przypomnieć ostatnie wersy „Boskiej Komedii” Dantego. Bo też „Narcyz i Złotousty” to powieść o poszukiwaniu początku i próbie odpowiedzi na ostateczne pytania, które przynosi ze sobą życie.  Przede wszystkim na podstawowe pytanie o sens życia. Gdzie tkwi? W wypadku Złotoustego tkwi on w sztuce. Po przebyciu długiej drogi bohater odkrywa, że jest artystą, zaczyna rysować i rzeźbić. Jego sztuka organicznie i źródłowo wyrasta z życia i doświadczenia.  Wszystko, co zobaczył, przeżył, przemyślał, znalazło wyraz w tym, co życie przekracza i czyni je wiecznym, czyli niepodatnym na zmiany. Tajemnica życia, którą zobaczył Złotousty w rodzącej w bólach kobiecie, której twarz wykrzywiał grymas podobny do grymasu rozkoszy. Nieodlegle od siebie sąsiadują bowiem świętość i grzech, zbawienie i występek, szlachetność i niskie pobudki.  Podobnież ujrzany przez bohatera powieści wyraz triumfu na twarzy kobiety, którą uratował od gwałtu. Triumfu, kiedy Złotousty w okrutny sposób zakatował, a potem sponiewierał ciało gwałciciela. Była w tej twarzy rozkosz zwycięstwa, radość ze śmierci tego, kto wyrządził jej zło. Zemsta smakuje bowiem słodko jak śmierć naszego oprawcy, a miłosierdzie wydaje się szlachetną, lecz oderwaną od życia ideą.
Z kolei Narcyz reprezentuje archetyp uczonego, czyli badacza tego, co jest. U Złotoustego można śledzić nieustającą pogoń za niewidzialnym, które jest refleksem jego niespokojnej, ciągle poszukującej duszy. U Narcyza natomiast da się zauważyć przenikliwość, wiedzę i mądrość, wynikającą z nabytej już i gotowej wiedzy. Narcyz uważnie obserwuje świat zastany, nie próbuje nawet przekraczać granicy ustanowionej od wieków sprawdzoną konwencją. Przy czym jego przenikliwość wykracza daleko poza ciasne reguły i schematy scholastycznych formuł. W pewnym sensie i on jest artystą, w pewnym jednak tylko, bo Hesse nie zadaje pytania, który z nich ma rację, nie odpowiada jednoznacznie, ale serce narratora wyraźnie jest po stronie szaleństwa i rozgorączkowania Złotoustego aniżeli wyważonej, spokojnej mądrości Narcyza.
Narcyz tęskni za tym pod koniec życia, co posiada Złotousty-żywą, fertyczną wyobraźnią, rozbuchaną, niespokojną duszą, artystycznym temperamentem.  Złotousty na początku drogi chciał być taki jak Narcyz(doskonały, strzegący uważnie swej drogi), ale rychło i to za sprawą Narcyza, przekonuje się, że jego powołaniem nie jest życie w klasztorze, nauka, kontemplacja, modlitwa. Złotousty przestaje zazdrościć Narcyzowi i po kluczowej rozmowie i odejściu z klasztoru, porzuca dawne plany- życie zwycięża ideę.
Jednak to właśnie Narcyz pozostaje dla niego najważniejszym punktem odniesienia i to jemu poświęca swoją pierwszą, jedną z najpiękniejszych rzeźb.
Zatem w książce Hessego nauka cały czas toczy dialog(ukryty spór być może) ze sztuką.
I to filozofowie jak się okazuje, bardziej potrzebują artystów, którzy dzieje ducha posuwają naprzód, łamiąc schematy, burząc  przyzwyczajenia, pokazując życie w całej jego okazałości i co tu nie powiedzieć, ostateczności…
Tęsknota mnicha w klasztorze za życiem w całej jego barwności nie powinna mieć miejsca, kiedy najważniejszym punktem odniesienia jest Bóg mieszkający przede wszystkim w duszy. A jednak.
Stary opat Jan(dawny Narcyz) trochę tęskni pod koniec powieści za światem, którego reprezentacją jest Złotousty. I to jego opat Jan kocha najbardziej, swojego przyjaciela-być może realne spiritus movens jego duchowej wędrówki w klasztorze Mariabronn.
U schyłku życia Złotousty spowiada się opatowi Janowi z całego swojego życia. Spowiedź trwa bardzo długo. Złotousty dostaje lekką pokutę i pouczenie, że większą wagę winien przykładać do modlitwy.
Uwodził zamężne kobiety, zdarzyło mu się dwa razy zabić człowieka (lecz nigdy niewinnego). Nie był typem ascety, raczej artysty- mistyka, który w ekstatycznym szale utrwala prawdę Bożą przy pomocy dłuta i rąk. A nade wszystko jego widzenie świata świadczyć ma o Bożej tajemnicy, nieuchwytnej dla rozumu i spekulacji, ale przeczuwanej przez serce i żywą, łaknącą świata duszę.
Ojciec Anzelm już nie żył, kiedy Złotousty powrócił do klasztoru. Ale została po nim pamięć. Lecznicze zioła, nalewka, herbata. Izba, która pamiętała chorobę Złotoustego, łóżko , ciepła pierzyna.  I dobroć, która w naturalny, niewymuszony sposób przybliża Pana Boga i Jego tajemnicę.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Opowieść z galicyjskiego miasteczka

Zgniły czas wakacyjny, zgniło zielony, nic się nie dzieje, wszystko zamarło w tych liściach, kościołach, modlitwach, to wszystko zamarło. Szedłem dzisiaj jakby otumaniony tymi wakacjami. Modlitwa. I co? Co pozostaje? Strzępy, ubrania, zegary, sikorki w zimie.

Wakacje, ten zgniło zielony czas. Zielone drzewa i słońce za oknem. Moje poranne lektury, zamiast książek filozoficznych, czytam historyczne. Niedługo idę do fryzjera (mitologia związana z zakładami fryzjerskimi domaga się osobnego komentarza). Widzę, jak na posadzkę spadają włosy, moje i nie tylko. Ktoś mnie strzyże u Jabłonki, zapewne Olka, tak, jak ją sobie wyobrażam. Potem pójdziemy na spacer, wśród jesiennych liści. Ziąb, listopadowy ziąb. Z chodników i bruków podrywają się gołębie, kawki, kruki, wrony. Ziąb, prawie zimowy ziąb. Idziemy w kurtkach. Nie jest to całkiem rzecz wyobraźni. Jest to raczej rzecz pewnej mitologii, mitologii mojego rodzinnego miasta, galicyjskiego miasteczka, bardzo za nim tęsknię.
Zgniło zielone wakacje. Nie ma na nic miejsca, trzeba pisać, jeden, drugi, potem trzeci łyk kawy. Lektura książek historycznych, rodzaj nienasycenia i przesytu filozoficzną abstrakcją, rodzaj przesytu teorią, łaknienie konkretu. Łaknienie literatury, osadzonej w galicyjskim konkrecie (moja druga książka opowiadań będzie miała tytuł „Opowieści z galicyjskiego miasteczka”, przymierzam się do niej).
Będę to raczej impresje związane z Tarnowem. Na przykład ta o strzyżeniu w zakładzie fryzjerskim u Jabłonki i mitologia tego zakładu. Położony na ulicy Bernardyńskiej, gdzie jest również piękny Kościół Bernardynów i niedaleko kaplica Matki Boskiej Szkaplerznej. Teraz został już zamknięty, cała mitologia tego zakładu odeszła do niepamięci. Strzygł tam Pan Korus, w mojej tarnowskiej mitologii strzyże Jabłonka, ale między Panem Korusem, a Jabłonką, istnieje różnica, zasadnicza. Chociaż jednego i drugiego tak naprawdę nie znałem. Gdzieś tylko zjawy, zwidy, cienie, w tej zimowej, grudniowej nocy przed Bożym Narodzeniem, kiedy na szybie zakładu fryzjerskiego widzę pomykające renifery, ciągnące sanie i reklamę Coca Coli. Więc jest to ten rodzaj rozpadu, charakterystyczny dla miast Europy środkowej. Galicja i galicyjski rozpad czasu. Tam nie ma czasu. Są mocno już podstarzali synowie swoich rodziców, bardzo uzdolnieni, którzy przepijają swoją comiesięczną pensję w barach, na skrzyżowaniu ulic Wałowej z Krakowską, bo ta pensja nie wystarcza im na opłacenie mieszkania, więc muszą mieszkać kątem u rodziców, mieszkać i pić. Co za rozdarcie. Kiedy przyjeżdżałem do Tarnowa jako student, właśnie jedyne, co tak naprawdę czułem w moim rodzinnym mieście, to ten galicyjski rozpad czasu. Czas w Tarnowie jest czarny i bardzo bolesny w dotyku, zwłaszcza jego czarne, czasowe jądro, w którym spokojnie spoczywa nicość. Nieco dalej są schody, prowadzące do burgundzkiej knajpy Basteja oraz Katedra Tarnowska, która zawiera wiele cennych skarbów, rzeźb, obrazów, pamiątek. Ale włóczęga po Tarnowie jest przecież ograniczona, zwłaszcza tym jednym z najważniejszych wymiarów: wymiarem galicyjskiego czasu, który zakleszcza, nie da dojść do skutku, nie da się niczym wypełnić do końca, choć kto wie, może to dobrze? No dobrze, próbuję tego i tego języka, próbuję jakoś dogadać się z moim miejscem. Skrzyżowanie kultury żydowskiej, cygańskiej, polskiej, dało odpowiedni efekt. Kiedy byłem dzieckiem, część mieszkań na rynku tarnowskim, należała do Cyganów, sporo ich było na rynku. Potem oni gdzieś znowu wyjechali, wywędrowali, bo to jest przecież naród wędrujący, wędrujący i niepiśmienny, chociaż nie wiem, jak teraz z tradycją u nich, naród bardzo przestrzegający higieny i czystości, wbrew stereotypom, że jak Cygan, to musi być brudny. No i kultura żydowska, po której zostały ruiny dawnej Synagogi na Placu Rybnym. Więc doznaje się tego zakleszczenia, zwłaszcza idąc od Wałowej w stronę Placu Rybnego, tam widać Synagogę żydowską, te kamieniczki na Katedralnej po prawej, prowadzącej wprost do Katedry i Placu Katedralnego, na którym nawiedzony, obłąkany rysownik, nawołuje pogubiony, tarnowski lud Boży do nawrócenia. Więc jest gdzieś ten galicyjski czas, tak bardzo zmartwiały w moim rodzinnym mieście, Tarnowie, gdzie od środka postępuje powolny rozpad tego, co wewnętrzne i zewnętrzne. Zostają renesansowe, bardzo urocze kamieniczki i uliczki. Jest to piękne miasto. Na Krakowskiej, nieopodal nowo wybudowanego, czerwonego tramwaju, który niegdyś jeździł po Wałowej, jest lodziarnia, kawiarnia, cukiernia i restauracja Kudelskiego. Tam można kupić najlepsze lody w mieście. Nie mają już mojego ulubionego smaku, likieru jajecznego, na pytanie, kiedy znowu będzie, usłyszałem, że nigdy.
Cóż, rzeczy zmieniają się, wygasają, przemijają. Dopiero z perspektywy Krakowa, jestem w stanie docenić urok Tarnowa, chociaż przecież tam tak naprawdę nic się nie dzieje. Nie za bardzo jest nawet, gdzie pójść, najlepiej po prostu siedzieć w domu przy herbacie lub kawie i pisać. Ewentualnie zagrać z tatą w szachy, zjeść wcześniej dobry obiad, napić się wina, zapalić papierosa, pokontemplować niebyt. Niebyt Tarnowski, czarny, przerażający niebyt tarnowski, jeszcze nie odciąłem więzi, i nigdy ich nie odetnę, od czarnego, tarnowskiego jądra. Moje, galicyjskie miasto i moja kresowa wrażliwość, która dopiero od niedawna do mnie dociera. Wrażliwość na rozpad, którą miał Schulz, którą ma obecnie Stasiuk. Co jeszcze można robić w Tarnowie? Można wyjść na górę św. Marcina, gdzie są ruiny zamku, można tam zobaczyć panoramę miasta. W tych ruinach, w tej zieleni, w tych trawach i mleczach, nieopodal lasku, jak głosi wieść, pewna panna, panna Anna, oddawała się występkowi razem ze swoim kochankiem, kończąc pracę w restauracji na górze św. Marcina. Musieli rozgarniać te trawy, te mlecze, ach, cóż to musiało być za zakleszczenie galicyjskiego, tarnowskiego czasu, do czego tam nie dochodziło, życie i rozpad na chwilę zespoliły się w jednym uścisku, i powstał z nich biały, zmartwychwstały kwiat, czarno biały kwiat, życia i czarnej śmierci w jednym, śmierci w czarnych, krótkich, galicyjskich, kobiecych spodenkach, które proszą, żeby je dotknąć. Tak. Zapewne monumentalność Krakowa ma również w swoim obrębie pewne rejony ciemne i zakazane, jak Ulica Krokodyli u Schulza, ale Tarnów ma takich miejsc więcej, bo jeszcze nie obrósł w miejską legendę. To jest po prostu ta Schuzowska pokątność Tarnowa, wypełniona szczelnie i po brzegi erotyzmem, ciałem, materią. Bo ileż ciekawej materii było lub jest w Tarnowie, te wszystkie zakłady krawieckie, pamiętające pierwszą świetność, szwarc, mydło i powidło, bele sukna, pralnie i magle, zakłady narzędziowe. To wszystko tam, płynie tarnowską rzeką i wpada na chwilę do Wątoku, gdzie można puszczać kaczki, ale w wyobraźni, naprawdę chodzi się tam po deptaku, aż nie trafi na cmentarz, gdzie leży między innymi mój zmarły kolega, Jonasz. Więc deptak, słońce, upał, może przejażdżka rowerem, ale tak naprawdę nic tam nie do roboty. Jest intensywny moment wyczekiwania, że martwa chwila zostanie ożywiona żywym sokiem treści, erotycznym ciałem, zbawiennym szeptem, dotykiem, zakleszczeniem, który raz po raz, ciągle i nieustannie, przypomina o prowincjonalnym zakleszczeniu tarnowskiego czasu. Fantazja wtedy najczęściej wypełnia umysł, który oczekuje niespodzianego, ale ono nie nachodzi, pozostaje po prostu zmaganie się z tą martwą chwilą, która kipi od wewnętrznych treści i pragnie wypełnienia, ożywczego wytrysku w żywą tkankę świata.
Są jednak przecież i inni. Ci, którzy mają dzieci, pracują w normalnej pracy, mają rodziny, jedzą codziennie pożywne obiady i nadmiernie troszczą się o swoje zdrowie. Dla nich Tarnów jest po prostu ziemią, którą nawadniają i uprawiają. Dla nich czas płynie regularnie, ani za szybko, ani za wolno, oni nie mają kompleksu czasu, nie zostali ukąszeni przez czas. Oni żyją i od życia oczekują, że się przy życiu utrzymają, zarobią, zjedzą, pojadą na wakacje, spotkają się potem z udawanymi przyjaciółmi, żeby im udowadniać swojego przewagi, że byli tam, że wypożyczyli samochód, że to widzieli i tamto, ruiny.
Ale wyrzutki tego miasta przygniecieni są do ścian świątyń, do bruków i kalendarzy, które trzymają w domach, nie chcą wyjeżdżać, chcą przepaść, w tarnowskich barach, w telewizji, dymie, w odwiedzanych mieszkaniach swoich przyjaciół, którzy już któryś tam rok nie wzięli kropli piwa ani wódki do ust. W nich zamieszkała tarnowskość, czyli wszędobylstwo nieoficjalnego, które coraz bardziej zamiera, z każdym dniem, aż w końcu przeistoczy się w zupełną, twardą skorupę martwoty. Dla nich miasto kojarzone jest z martwą, kamienną, gorącą od upału i żaru lejącego się z nieba, powierzchnią, która jest martwa, ożywiana jedynie pozornie przez zakrętasy dymu, jego magiczne mane tekel fares, żar, który nie gaśnie, który figlarnie puszcza oczka do tego, kto wypuszcza dym, jak i do tego, kto na dym patrzy i mruży oczy od lejącego się na zaskorupiały bruk słońca. Jest ten Tarnów po prostu martwą materią murowanych ścian i bruków, nikomu niepotrzebnych plakatów i reklam, olbrzymiego Seminarium Duchownego, które uroczyście patrzy na przechodniów. Co niedzielę prawie wszyscy tarnowianie gromadzą się na Mszy Świętej, aby Panu Bogu podziękować za miniony tydzień i wyprosić potrzebne łaski na nachodzący. Coniedzielna odświętność, jakby całkiem wbrew tej martwocie i spiekocie, która wyłazi z ulic. Coniedzielne nabożeństwo, pełne żywych kwiatów i podniosłego śpiewu, pełne rzeźb religijnych, obrazów, odświętnych, eleganckich strojów, żeby przemóc i jeszcze, jeszcze, na coraz dalszą odległość, oddalić śmierć, która na co dzień daje znać o sobie i przypomina o sobie skrajnym wyrzutkom tego miasta, którzy zamiast pracy, poją się zapachem upału i erotycznym marzeniem o nieosiągalnych kobietach, które mogą posiąść jedynie w erotycznej fantazji, nigdy realnie, bo realność jest dla nich niedostępna, podobnie jak praca, dostatek, pozycja społeczna. Więc śpiew w trakcie Mszy Świętej, głos organów, chór w Kościele Filipinów, na który można wyjść i popatrzeć z góry na Najświętszy Sakrament. Potem modlitwa po Mszy Świętej o zdrowie dla całej rodziny albo o spełnienie skrytego pragnienia, rozsadzającego nie tylko ciało, ale również, poczciwe, tarnowskie serce, które na równi z głodem erotycznym czuje głód duchowy i uczuciowy. Marzenia o tarnowskich dziewczętach, zaklętych w klatkach swoich mieszkań, czule marzące o księciu na koniu, który ich wybawi od nudy, przesytu godzin, spełnienia w niespełnieniu, bo przecież te czarne damy, zaklęte w swoich mieszkaniach, wodzą na pokuszenie naiwnych, szlachetnych chłopców, chciwie wpatrujących się w ich okna, a potem skrycie oddających się rozkoszy po domach, kiedy rodzice są akurat w pracy, albo na herbacie u znajomych, ci poczciwi, tarnowscy, galicyjscy chłopcy, dla których czas jest przekleństwem i prawdziwym obciążeniem. Nie zawsze tak jest. Czasem w Tarnowie kwitną białe kwiaty oczyszczonego, Bożego życia. Wtedy dziewczęta w białych sukienkach biorą udział w procesji Bożego Ciała, która idzie ulicami Tarnowa śpiewając przez megafon uroczyste, religijne pieśni. Wtedy ci poczciwi, tarnowscy chłopcy, zamieniają się miejscami  ze sobą w duszy i uczestniczą w procesji, idą i na chwilę zapominają o tym, kim naprawdę są, dając się unieść Bożemu Podniesieniu, które oczyszcza ich zmysłową duszę, dając im napój duchowy, zdrową, czystą wodę życia. Wtedy przez Tarnów płynie Bóg, ludzie oddychają szerzej i zdrowiej, powietrze staje się czystsze, bardziej ożywcze i świeże. Białe baldachimy i feretrony, świąteczna ołtarze, przyjmujące procesję wiernych, donośne pieśni śpiewane przez megafon, odświętna, czysta biel tego pochodu, białe i czerwone kwiaty, które rzucają na chodnik malutkie dziewczynki, ustrojone w ludowe stroje. Na moment tych pochodów, w kamiennej martwocie Tarnowa, zaczyna płynąć, czysta, żywa biel, ożywcze tchnienie Bożej, czystej jak źródło rzeki. Ludzie stają się odmienieni, zapominają o tym, co zostawili w pokojach, zapominają o nieoficjalnym i poddają się pełni temu, co oficjalne, Boże i piękne, zaczynają kołysać się w procesji jak dzieci. Po skończonej procesji, przychodzą do swoich domów, zasiadają do obiadu lub kolacji, poją się herbatą, winem lub piwem, patrzą na swoje mniej lub bardziej ponętne żony, przypominają sobie o tym, że jutro muszą iść do pracy i czar jakby pryska, ale w tej rozpaczy i szale przed poniedziałkiem, biorą swoją wybrankę w objęcia i pokrywają je swoimi masywnymi ciałami, aby na chwilę zapomnieć o bólu istnienia, doskwierającej codzienności, ciągłym braku pieniędzy, oddają głos potężnemu życiu, które domaga się ujścia z ich trzewi na świat, jak olbrzymi skowronek, który śpiewa donośnym rykiem zarzynanego lwa. Potem ocierają pot z czoła, zagrzebują się w białe prześcieradła i pragną, by coś się wydarzyło, po martwy, świąteczny czas, został  rozerwany przez pracę, codzienność, ludzi, mają już dosyć świątecznej martwoty, chcą żywego czasu codziennego dnia, więc wychodzą później na korytarz lub balkon, paląc papierosa i myślą o tym, ile im zostało do pierwszego, żeby opłacić dom, samochód, żeby zapewnić dzieciom wykształcenie, o ile posiadają dzieci, bo czasem żyją sami, z ich żonami, które zgasły i straciły blask, nieożywiane przez potomstwo, przepadły bez reszty w galicyjskim  czasie i teraz, od czasu, do czasu, oddają się swoim mężom prawie bezwolnie, bo ich życie należy już do innego wymiaru, do którego ich mężowie, ku swojej ogromnej zgryzocie i bólowi, nie mają dostępu, skazani na ten byt marginalny i pokątny, nieoficjalny byt tarnowski, który z każdym dniem przypomina o rozpadzie, kiedy od tkanki życia i świata, odpadają, jeden po drugim czarne płatki kolejnych dni. Więc żyją z dnia na dzień, licząc to i owo, próbując nie poddawać się rozpaczy, licząc kolejne cykle i nawroty, próbując się cieszyć, czasem karmią głodne ptactwo nad Wątokiem lub koło Parku Sanguszków, lub w Ogrodzie Strzeleckim i oddychają świeżej, głębiej, jak te białe łabędzie w stawie, obok Mauzoleum Józefa Bema, kiedy skrapla ich powoli żywa i świeża rosa dnia, wybłyskując świeżo, promiennie i deszczowo na świat jak okropione wodą piękne ptaki, które żyją z myślą o jednym: poderwać się z ziemi ku niebu, ku lotnym obszarom międzygwiezdnej, nieskończonej rozkoszy albo modlitwy, bo tu, w Tarnowie, modlitwa przenika się z rozkoszą i vice versa, wiedzą o tym poczciwi, galicyjscy, prawi i szlachetni chłopcy, gotowi przychylić swoim czarnym pannom niebo, dostając w zamian strzępy, skrawki, ogryzki, które wysysają chciwie, przez drapieżne, łaknące usta wyobraźni, skryci w kątach mieszkań i domów swoich rodziców. Nie są tak naprawdę nigdy zaspokojeni, bo marzą tylko o co rusz ponawianej próbie zdobycia niemożliwej do zdobycia perwersyjnej, wyuzdanej niedostępności, która fascynuje ich poczciwe, galicyjskie umysły, szlachetne i prawe od nadmiaru szczerego pożądania. Próbują więc wszystkich, możliwych sposobów, ale najczęściej kończą jako wybrańcy fantazji, poddając się nieudolnie wymyślnym wyrokom kobiecej opatrzności, która przecież rzadko kiedy patrzy z miłosierdziem na wielbiących ich nieszczęśników, częściej nasyca swoją niezaspokojone nienasycenie ich mizernym, szczeniackim widokiem, radując się podskórnie, że są jeszcze młode, piękne, że dają się wielbić w nieskończoność.
Tak, Tarnów potrzebuje pieśni. Zakłady krawieckie, szewskie, usługi stolarskie, budownicze, kamieniarskie, metalurgia, hydraulicy, mechanicy, jak również artyści, którzy z drewna potrafią wykrzesać galicyjski mebel lub rzeźbę. To wszystko dzieje się na maleńkim skrawku czasoprzestrzeni, zamieszkuje obszary czerni, z której wyłania się barwny, jesienny świat Tarnowa.

 















poniedziałek, 13 lipca 2015

Trzej muszkieterowie: O Gombrowiczu, Schulzu, Witkacym

Gdzieś u Gombrowicza, przy okazji lektury genialnej książki Jarzębskiego, „Powieść jako autokreacja”, przeczytałem przerażające zdania, że nie można jednocześnie jeść rogalika do śniadania, pić kawy, chodzić do dentysty i myśleć o nicości. Niby logiczne, bo faktycznie, jak tu myśleć o nicości, skoro robimy coś. To jedna, pierwsza płaszczyzna odbioru. Druga, głębsza, nerwicowa. Że nie mogę nic zrobić „niskiego”, bo mi to zaraża „wysokie”. Przeczytałem u Prokopa, którego też cytuje Jarzębski, że Gombrowicz to pisarz dla nerwicowców, a Miłosz dla schizofreników. Coś w tym jest. Czytając Gombrowicza, można w istocie nabawić się nerwicy, że nie mogę na przykład dotknąć piersi ukochanej, żeby nie splamić jakichś, „wysokich” spraw. Gombrowicz jako pisarz średniowieczny? Tak by z tego wynikało, że kiedy fałszywie pojmiemy chrześcijaństwo i nie do końca słusznie zresztą, zestawimy je ze średniowieczną wizją świata (która była tak naprawdę bardzo nowoczesna, weźmy pod uwagę pisma św. Tomasza z Akwinu), to wychodzi na to, że dusza radykalnie oddziela się od ciała, tak jak to, co „niskie” (jedzenie rogalika) od tego, co „wysokie”, rozmyślanie o nicości. Zaskakująco o tym zjawisku pisze Jarzębski, konkludując, chyba nie w oparciu o to, co przeczytał, a o to, co pomyślał, że Gombrowicz to pisarz cielesności, konkretu, fizyczności, by nie powiedzieć: codzienności. Nic bardziej chyba błędnego: Gombrowicz to pisarz, jak wynika z tych zdań pojedynczych, abstrakcji, „przeraźliwie doskonałej przeźroczystości”, że przypomnę wersy Herberta, oddzielenia sfer życia jakimś radykalnym, sztucznym, wykoncypowanym i dualnym, schematycznym cięciem. Może upraszczam, ale proszę zauważyć, że u nerwicowca, rzeczy występują w oddzieleniu, separacji, są poukładane do osobnych szufladek i przegródek. Odwrotnie niż u schizofrenika, u którego występuje oceaniczny efekt przenikania się wszystkiego ze wszystkim, sfery życia nie istnieją w oddzieleniu, schizofrenik jest niezmiernie zmysłowym typem, sensualność jego prowadzi go często ku ogólniejszej metafizyce. Wszystko tam, rzeczy tego świata, u schizofrenika, są ułożone, na podobieństwo płynnego, pofalowanego oceanu, głębia tam istnieje, liryczna głębia i te ogromne fale, które delikatnie łopoczą pod wiatrem widzenia i wrażliwości. A nerwicowiec czy nerwowiec, jego z kolei spala niechybnie obłęd precyzji, szał dokładności, szaleństwo perfekcji, tam wszystko musi być doskonale wykonane, dopięte na ostatni guzik, wyszlifowane niebywale, u nerwicowca forma zdecydowanie przeważa nad ideą. Schizofrenik z kolei jest bałaganiarzem metafizycznym, wszystko mu się tam, z jego przepastnego brzucha lirycznej głębi wylewa na świat a nawet na poza świat.
Nie jest tak, że schizofrenik w ogóle nie dba o formę, ależ dba, z tym że u niego forma jest naturalnym i autentycznym rezultatem dogłębnych penetracji wewnętrznych oraz zewnętrznych. Schizofrenik nie dzieli świata na zewnątrz i wewnątrz, u niego relacja wnętrza i zewnętrza jest dialektyczna i przenikająca się. Mówię oczywiście „schizofrenik” w znaczeniu wyłącznie literackim, nie mam na myśli choroby psychicznej, ale bardziej chorobę na literaturę, moje diagnozy są bowiem wyłącznie diagnozami z pogranicza literatury, w tym literatury filozoficznej, antropologicznej oraz krytycznoliterackiej. Zatem schizofrenik jest typem głęboko oceanicznym, którego myśl faluje na podobieństwo wewnętrznej magmy, gdzieś, z tego ciągłego falowania magmy, wydobywają się pojedyncze kryształy, brylanty. Natomiast nerwowiec w pocie czoła szlifuje kamień, żeby przybrał kształt i wygląd diamentu. Pracuje systematycznie i regularnie (nie metafizycznymi zrywami jak schizofrenik), przywiązuje wagę do poszczególnych odcinków czasu, każdy odcinek czasu musi zostać skrzętnie zagospodarowany, inaczej wydarzy się jakaś, okropna katastrofa, oczywiście domniemana i urojona, bo obiektywnie rzecz biorąc, nie wydarzy się nic, jedynie niezwykle uważne, nadzwroczne oczy nerwowca, tropią w wielu miejscach i przypadkach zagrożenie dla tego, co dla nerwicowca najświętsze: czyli dla struktury. Struktury dnia codziennego, tygodnia, roku, nerwowiec musi mieć plan, który by określał jego życie możliwie najbardziej dokładnie, bez tego planu, staje się tym, kogo szczególnie się boi, czyli leniwym, spontanicznym, rozlewnym i nonszalanckim  schizofrenikiem-metafizykiem, który nie dba o to, co dla nerwicowca święte , czyli o szczegóły.
Wyszedłem od Gombrowicza, ponieważ nazwałem go pisarzem-nerwicowcem, za Janem Prokopem, którego wypowiedź na ten temat, przytacza Jerzy Jarzębski, w „Powieści jako autokreacji”.
Z kolei Miłosz był tam nazwany, mniej lub bardziej zasadnie, pisarzem, którego prędzej zrozumieją schizofrenicy.
Są to różnice płynne. Nerwowiec też czasem staje się metafizykiem - schizofrenikiem, z kolei ten drugi, również objawia pewne cechy nerwicowca, ale jest to nerwica szczególna, bo metafizyczna, bałaganiarska, objawiająca się bardziej precyzją w chaosie, czy chaosem precyzji, aniżeli porządkiem sensu stricte.
Odmianą schizofrenicznego metafizyka, jest metafizyk paranoik. Ten z kolei węszy występowanie ciemnych, podziemnych i demonicznych sił w każdym aspekcie ludzkiego życia. Paranoję metafizyczną zdradzał Zygmunt Freud oraz Bruno Schulz. Schulz węszył spisek metafizyczny, Freud z kolei psychiczny, skupiał się na seksualnym aspekcie psychiki i ten był dla niego najważniejszy, był motorem po prostu jakiegokolwiek działania metafizycznego. Schulz chciał zajrzeć pod sukienkę i zaglądał tam często, sycił swoje perwersyjne oko tym, co pod sukienkami i majtkami, ale tak, żeby jednocześnie zaznać i nie zaznać rozkoszy. Im większa bowiem niedostępność ze strony obiektu starań paranoicznego perwerta, jakim był Schulz, tym większa rozkosz tego starania, w tym większe ono obrastało mitologie perwersyjne oraz metafizyczne. Zaiste, niezwykle ciekawe, jest u Schulza, to zestawienie czy poplątanie dwóch, sprzecznych i przeciwstawnych sił: perwersji oraz metafizyki, które jakoś u Schulza podskórnie się przenikały, były w zasadzie ze sobą nierozłączne. Schulz nie mógł bowiem uprawiać swojej filozofii metafizycznej w oddzieleniu od tego, co perwersyjne, grzeszne, demoniczne. Jego metafizyka była metafizyką rupieci, rudymentów, tandety, czerpała z tego, co codzienne a nawet plebejskie i wychodząc od nocnika, mrużyła oczy, widząc gwiazdy na ciemnym niebie nocy. Dlatego metafizyka Schulza była nie tylko metafizyką powierzchni i tandety, ale również metafizyką perwersji. To, co perwersyjne, otwierało oczy na gwiazdy.
U Gombrowicza z kolei, jest sytuacja. Może błędnie nazwana międzyludzką. Jest to po prostu sytuacja dwóch monad, które nic o sobie nie wiedzą, tylko tyle, że istnieją w odniesieniu do siebie, tylko po to, żeby jedna z tych monad uzyskała przewagę nad drugą. Więc walka, ale nie metafizyczna, tylko egologiczna, „ja” Gombrowicza istnieje tylko po to, żeby walczyć, odnosić nad kimś zwycięstwo intelektualne, miażdżyć go przy pomocy bezbłędnych argumentów. Jest to rodzaj zabawy, czy też agonu intelektualnego, wiedza nie jest tutaj zdobywana ze względu na nią samą, bo to są dajmy na to, bardzo ciekawe sprawy  i warto je znać, ale jest narzędziem służącym dominacji jednej jednostki nad drugą. Jako żywo przypomina to pewien rodzaj darwinizmu społecznego, dodam, że nieco jałowego, bo człowiek w systemie filozoficznym Gombrowicza istnieje tylko po to, żeby być podziwianym, na piedestale, żeby błyszczeć, żeby dominować, opływać w dostatki egologicznego rozpieszczenia. Dla mnie filozofia Gombrowicza jest o wiele mniej ciekawa niż filozofia Schulza, Witkacego, czy później Kantora, których jednak, tak, powiedzmy to, ciekawiła niezmiernie faktura świata. Gombrowicz z kolei wydaje się pisarzem, który świat może nie tyle ma gdzieś, ale traktuje go instrumentalnie, jako przede wszystkim możliwość zaistnienia siebie, niekończącej się manifestacji własnego „ja”, własnego ego. Powiem, że jak się to weźmie dosłownie, nieco zniechęca jałowizną intelektualną po prostu, oraz duchową. Ale trick polega na tym, że Gombrowicz był mądrzejszym pisarzem od systemu, który powołał do życia, dlatego bezkrytyczne hołdowanie jego sądom, jak to czyni na przykład Michał Paweł Markowski w swojej książce o Schulzu, obwieszczając światu pozornie tylko „Gombrowiczowski” banał, że siłą napędową humanistyki jest ego, jest intelektualnym nieporozumieniem, które niewiele ma do czynienia z istotą pisarstwa Witolda Gombrowicza. Albowiem jego istotą było to, że było ono oparte fundamentalnie na cierpieniu i rozpaczy, wynikających z faktu nadmiernego rozbestwienia się „ja” pisarskiego w czasoprzestrzeni kultury, które to „ja”, pojmując rzecz zdroworozsądkowo, powinno być w zasadzie nieważne, przypomnijmy wersy Krasińskiego, „przez ciebie strumień piękności, ale ty nie jesteś tą pięknością”, pisarz jest jedynie i aż autorem świata, który powołał do życia i za to powinniśmy mu być wdzięczni, kiedy ten świat wciąga nas instynktownie, intuicyjnie i podskórnie w swoje obszary, ale, bardzo proszę, bądźmy rozsądni, literatura nie służy zdobywaniu sławy, zdobycie sławy jest pochodną pisarskiej pasji, nie odwrotnie: pasja nie może być na usługach celu, które na imię sława, mir, poważanie, szacunek, pozycja społeczna. Pisarz powinien bowiem pracować w cieniu swojego gabinetu, w cieniu swojego pisarskiego laboratorium, to po prostu naukowiec, który stwarza z niczego coś, w oparciu o wielką, wspaniałą tradycję swoich poprzedników, myślę, że to jest tutaj zdecydowanie ważne, a nie domniemany fakt, że jego „ja” góruje czy dominuje nad „parobkiem” albo „zwykłymi” śmiertelnikami. Gombrowicz miał obsesję języka plebejskiego, którego nawet nieco używał, ale jego wadą i słabością jest to, że głębiej nie przeniknął i nie poznał kultury ludowej, nie rozumiał po prostu świata wiejskiego, jego zwyczajów, tradycji, świąt, obrzędów, jego nerwica doprowadziła go, przepraszam za metaforę, do wstrętu do zsiadłego mleka czy kartofli z omastą, on tego nie lubił, wolał „wyrafinowane” potrawy, dlatego, śmiem twierdzić, nie był prawdziwym pisarzem awangardowym, dla awangardysty bowiem, to, co ludowe i plebejskie, bywa często źródłem sztuki. Weźmy genialną poezję Leśmiana, czy wcześniej, Mickiewicza, później Przybosia, które w całości, lub przynajmniej po części, wyrosły z tego, co ludowe. Gombrowicz nie rozumiał wiejskiej ludowości, nie czuł jej, czuł za to rozbuchaną, sarmacką, szlachecką duszę i to nadaje temu pisarstwu istotny sznyt, natomiast ciągle, w sposób śmieszny i groteskowy, zmagał się z parobkiem. Zmagał, właśnie: zmagał, bo nie potrafił z nim rozmawiać. A prawdziwa wielkość w tym się objawia, jak mniemam, że i z wiejską babą potrafimy rozmawiać, z kucharką i profesorem.
Mądrość ludowa, jej skarbiec, jest nieprzebrany dla wysokiej kultury literackiej. Bardziej to rozumiał Schulz (chociaż u niego nie ma ludowości jak takiej, jest plebejskość), i Kantor, choć u nich jest sprzeciw, powiedziałbym, gwałtowny , przeciwko romantyzmowi, głównie wobec pojmowania roli artysty w społeczeństwie, brak jednak, i u Schulza, i u Kantora, odpowiednio przedefiniowanej i zrozumianej ludowości, zamiast tego jest u nich miejskość pojmowana jako prowincja, która jest Kosmosem i Wszechświatem. U Leśmiana z kolei bije serce ludowości, jego poezja całościowo wyrasta z tego, co ludowe, ma korzeń romantyczny, ale romantyzm przekracza w kierunku specyficznej, nowoczesnej metafizyki, których części składowe i rdzenne stanowią rytm (rytm jako światopogląd), pieśń, oraz to, co Leśmiana łączy z Schulzem i Kantorem, czyli kalectwo, słabość, ułomność, chromość, niedowład świata, czy zaświata, jak chce Michał Głowiński, przedstawionego, pojmowana jako jego wieczna choroba na brak. Zatem świat Leśmiana jest przesiąknięty ontologicznym brakiem, nieobecnością, pustką, otchłanią, która śpiewa, tak rozumiana ludowość, nie służy romantycznemu bohaterstwu, wielkim czynom i zrywom, ale stanowi raczej pretekst do metafizycznych, czy antymetafizycznych rozważań o pustce, braku, tandecie, znikaniu powłoki widzialnego świata w otchłani, która śpiewa. Zatem furtka poetycka Leśmiana otwiera się na to, co niewidzialne, które jest prawdziwsze niż to, co widzialne, realne. To odróżnia Leśmiana od Schulza na przykład, który wyczerpywał aspekt niewidzialnego we wszędobylskiej, widzialnej urodzie materii i świata.
Leśmian jest poetą pozaświatowym, Schulz natomiast pisarzem i poetą jest stricte światowym.
Kantor ma wielką admirację i atencję dla śmierci, a jeszcze większą dla pamięci, która ze śmiercią współpracuje. Pamięć, poprzez wyliczenia nazwisk zmarłych, tworzy nie tylko hołd, ale utrwala; cały teatr Kantora jest gwałtownym sprzeciwem wobec śmierci, pragnie zatrzymać odchodzenie, przemijanie, utrwalić w formie ambalażu. U niego również prymarne jest to, co materialne, materialna jest również śmierć ze swoim obrządkiem, umieranie jest przeniknięte tym, co materialne.
Widać to w Umarłej Klasie, kukły, manekiny, teatr śmierci, teatr kukieł i manekinów, rupieci, gratów, zdezelowanych i niepotrzebnych rzeczy, które Kantor nie tyle ocala, bo nie jest metafizykiem, ile utrwala, bo ma praktyczne podejście do zagadnień metafizycznych, pociąga go najbardziej to, zwykłe i plebejskie. I codzienne, prowincjonalne, miejskie. Na uwagę zasługuje, nie wiem, na ile domniemany lub nie, wpływ „Książeczki” Jana Bielatowicza na wyobraźnię sceniczną Kantora. Bielatowicz opisuje przedwojenny Tarnów, drogę do szkoły, motyle cytrynki, które pojawiają się w Umarłej Klasie u Kantora, jak również zjazd maturalny, w której figury w ławkach są „gipsowe i alabastrowe”. Nie mówię od razu, że to wpłynęło na Kantorowskie ambalaże, ale pewien trop tutaj podsuwam. W tym, loci communes, wspólne miejsce pamięci, jakim był przedwojenny Tarnów z dużą ilością ludności pochodzenia żydowskiego, Bożnicą, Chederem, zarówno dla Bielatowicza, jak i dla Kantora, chodzi zatem głównie o wspólnotę miejsca pamięci. Zarówno Kantor, jak i Bielatowicz, chodzili do I Liceum im. Kazimierza Brodzińskiego w Tarnowie. Kantor pewnie znał i czytał „Książeczkę” Bielatowicza, do Umarłej Klasy nie tylko zatem cytrynki się mogły przedostać, ile nawet pewna koncepcja klasy, w której miast żywych uczniów są manekiny, kukły, które u Bielatowicza funkcjonują jako figury gipsowe oraz alabastrowe. Ponadto łączy ich jedna rzecz, niezwykłej wagi, czyli galicyjskość obu pisarzy. Pisarz galicyjski to osobny pisarz, udowodnił to między innymi Andrzej Kuśniewicz, wcześniej Bruno Schulz, później próbował to udowadniać Andrzej Stasiuk i wielu, wielu innych. Życie w małym, galicyjskim miasteczku, jak Drohobycz czy Tarnów, skłania do wielu, nieco dziwnych przemyśleń, a czasem nawet do obłędu, wynikającego ze specyficznego zakleszczenia galicyjskiego czasu. Używam świadomie sformułowania „galicyjski czas”, u Bielatowicza trafiają się pierwszorzędne rozważania o czasie, które mogą zostać odniesione do tego, jak czas przepływa na prowincji. Że nie istnieją tak naprawdę teraźniejszość, przeszłość, przyszłość, tylko wszystko, jakby istnieje równocześnie, jest jednoczesnością czasu. Czas prowincji, to innymi słowy osobny czas, nic tam nie dochodzi do swojego skutku, rzeczy umierają, nie zostają zrealizowane i zaczynają swoje pokątne bytowanie w bocznej odnodze czasu, przypomnijmy „Sanatorium pod Klepsydrą” Schulza albo „Sklepy cynamonowe” i opis Ulicy Krokodyli. Więc, tak, jest osobny czas galicyjski. Wiedzą o tej specyfice czasu również pisarze obszaru Kresów, jak Konwicki, Miłosz czy Iwaszkiewicz, dla których najbardziej chyba szczególną oraz istotną siłą w człowieku, była pamięć, w niej mieściło się wszystko. Poza tym, to chyba jasne, kraina do której się powraca, kraina dzieciństwa, jak Nowa Wilejka Konwickiego, kraina, która jest nieco dziwna, pełno w niej duchów, zjaw, cieni i mar, coś takiego opisuje Miłosz w „Dolinie Issy”, krainę, gdzie diabeł, ten diabeł pojmowany na sposób ludowy, jest po prostu realny. Zatem literatura prowincji jest fantastyczna w tym romantycznym sensie, jako kraina widziadeł i białych duchów, straszących w oknie chałupy.
Teraz zmierzam do tego, od czego wyszedłem na początku. Nie byłaby możliwa taka literatura, gdyby zrywała więź tego, co konkretne z tym, co ogólne. Zerwał ją nerwicowo i dość perfidnie Gombrowicz, pisząc, że chodzenie do dentysty i jedzenie rogalika, wyklucza rozmyślanie o nicości. Otóż o nicości można rozmyślać w bardzo prozaicznych momentach życia, nie jest to nowa myśl, że genialna myśl przychodzi w najbardziej codziennych sytuacjach. Pisarz karmi się codziennością, poza codzienność w zasadzie nie potrafi wyjść, a Gombrowicz wciąż: filozof-arystokrata, który przez całe życie chciał oswoić parobka w sobie. Jest w tym jakaś dzielność, przede wszystkim nadmierna świadomość, może pozornie nadmierna, wynikająca z faktycznie nadmiernej komplikacji intelektualnego charakteru; dla ludzi prostolinijnych „zmierzenie” się z parobkiem wychodzi przeważnie na korzyść tego, kto się z tym parobkiem mierzy, ale Gombrowicz był bardzo, chyba aż za bardzo szlachetny, on chciał, tak myślę, tego parobka wywyższyć. Z drugiej strony, musiał wiedzieć, czym się wywyższenie parobka skończy. Pokazuje to Myśliwski w genialnej sztuce „Klucznk”, która jest jakby z Gombrowicza. Oto zostaje wywyższony parobek, poniżony Pan, nastaje rewolucja, która Panów wycina w pień. Tym się kończy wywyższenie parobka, które nic jednak z poczciwą, młodopolską chłopomanią nie ma wspólnego, to raczej zrozumienie smutnej konieczności dziejowej, która opiera się na dialektyce karnawału: niskie staje się wysokim, wysokie niskim. Więc Gombrowicz jest jednym z tych pisarzy, niewielu, którzy byli zbyt inteligentni oraz nadmiernie świadomi. Szkodziło to, jak sądzę, nieco jego pisarstwu, mówię tutaj o niektórych jego powieściach, w których jest język, ale jakby nie ma świata, albo inaczej, są przede wszystkim idee, codzienność ginie pożarta przez te idee. Pisarz, moim zdaniem, powinien mieć stosunek do świata bezpośredni, trochę może nawet naiwny, gdzieś ocierający się o bezkrytyczny zachwyt dla polnego kwiatuszka, motylka cytrynka, łączki, albo rupieci, znalezionych na strychu, lub skarbów w szufladzie dziadka, w komodzie babcinej. Rozumiecie mnie? Pisarstwo moim zdaniem, powinno mieć w sobie coś z domowego ciepła, samo powinno wznosić specyficzny oraz oryginalny dom wyobraźni, albo też do domu rodzinnego powracać, za pomocą pamięci oraz tęsknoty. A Gombrowicz jest trochę, przepraszam, zimnawy, nie zimny może, ale zimnawy, w tych jego powieściach jest po prostu rozbiórka człowieka, pokazanie, jakie to formy są i paskudne, nie do zniesienia charaktery, i jeszcze ta, podskórna seksualność, która gdzieś rwie w młodości, sprężystości i tak dalej. Więc on się skupia przede wszystkim na psychice, a świat, nie wiadomo nawet, czy istnieje, czy jest dodatkiem, jakiegoś rodzaju tłem. Dom jest miejscem, w którym przede wszystkim rozgrywa się dramat indywidualnej psychiki, psychiki młodej, egologicznie, bardzo precyzyjnie i wnikliwie rozebranej. Więc Gombrowicz przede wszystkim rozbiera, dekonstruuje, ale nie nasyca się, jak Schulz, pozostaje na poziomie bardzo seksem przesiąkniętego opisu młodych dziewcząt, których seksualność w tym się przede wszystkim ujawnia, że istnieje wobec konwencji, gdyby nie konwencje, seksu by po prostu nie było, nie byłoby seksualności, rozmnażania, czynności intymnych i tak dalej, całej tej otoczki, którą tak złowieszczo badał Freud. Geniusz Gombrowicza w tym się ujawnia, że w konwencjonalności pewnych sytuacji, istnieje zawsze możliwość przekroczenia, transgresji. Że jest tam gdzieś, podskórnie, tkwi seksualność Młodziakówny, ale przecież nie dochodzi do skutku, zaistnienia, ciągle istnieje jako pewna potencjalność, która się realizuje tylko jako możliwość, podskórnie płynąca, nie ujawnia się, ale tkwi, w samym środku, gotowa, by ją łechtać, ale przecież do samego łechtania tam nie dochodzi eksplicytnie. U Schulza dochodzi do częściowego, nawet dość sporego ujawnienia jego perwersyjnego świata. U Gombrowicza jest nieco inaczej. Perwersja tam jest zaklęta w idee, idee monadyczne, które nie szukają z nikim ani niczym kontaktu, istnieją po prostu jako tego rodzaju, przeźroczyste monady, które się nie spotykają ze sobą, bytują osobno, w separacji, w oddzielnych szufladkach, w nerwicowym oddzieleniu. Schulz natomiast jest perwersyjnym metafizykiem, stąd może być mniej lub bardziej słusznie, wzięty za antymetafizyka, który tradycyjną metafizykę zwalcza, ale przypuszczam, że nie jest tak prosto, on chyba niczego nie zwalcza, on ma po prostu bardzo duży instynkt metafizyczny, pewnego rodzaju gargantuiczny apetyt na świat w jego warstwie powierzchniowej, i przez to, że jest tak zmysłowy, dotykalny, idzie w kierunku, nieuchronnie idzie w kierunku sensów ogólnych, formułuje filozoficzne sądy oraz postulaty; tylko ludzie naprawdę czyści i niewinni, potrafią się ograniczyć do nagiej kontemplacji faktów, wyczyszczenia ich z przygodnych naleciałości. Mówię tutaj o nagiej kontemplacji faktów, pojmowanych, jako poszczególne konkrety codzienności, jak mycie garnków czy gotowanie zupy; zdaje się, że świętość w tym się może przejawiać, że to, co konkretne sprowadzimy do tego, co konkretne a nie wyjdziemy dalej, ku idei, albo odwrotnie, diabelsko i obrazoburczo; wychodzimy od idei, by ewentualnie uwzględnić konkret, który przecież niczym innym jest, jak niewinnością, dopiero idea go zniekształca, deformuje.  Ten szczególny rodzaj odwróconej mistyki fenomenologicznej uprawiał poniekąd Gombrowicz, właśnie przez to, że u niego nie istnieje materia świata jako taka, ale przedmioty, i to oddzielnie, jako oddzielne byty psychiczne, dlatego, tam, u Gombrowicza, trzeba mówić o pozorze, czy iluzji świata, jaki jest, świata, który jest, Gombrowicz woli bowiem bardziej świat, którego nie ma, który powołał do życia przy pomocy myślenia oraz idei, dla niego widzialność nie jest za bardzo pociągająca, jako cel sam w sobie, on widzialność traktuje przede wszystkim jako narzędzie myślenia i zabawy (śmiertelnie serio), o (za)istnienie siebie jako pisarza. Cały jego projekt pisarski jest zatem tautologiczny: najbardziej w nim istotne to, co jest najgorszym balastem, czyli „ja”, od którego wyzwolić się nie da. Trzeba mieć zatem świadomość, że z jednej formy w inną i tak dalej, co jest po prostu niczym innym, jak nieustannie ponawianą wariacją wokół „ja”. Więc jest to projekt pisarski, oparty na głębokiej sprzeczności, u samego rdzenia występującej, która w mniejszym stopniu i natężeniu razi u Schulza. U Schulza płynne jest bowiem przejście i czasem niedostrzegalne, między perwertem a metafizykiem oraz odwrotnie, tam te płaszczyzny i sfery występują po prostu w relacji dialektycznego przenikania się, którego nie ma u Gombrowicza, tam się nic z niczym nie przenika, ponieważ najważniejszy jest ukryty w jego dziele, strukturalny porządek, nie pozwalający się wylewać poza określone szufladki i przegródki, to pisarz zdecydowanie lubiący i ceniący porządek, przypuszczam, że nie cierpiał poetów za to, czego sam nie miał, czyli instynktu metafizycznego bałaganiarstwa. Trudno powiedzieć, który z nich jest bardziej filozoficzny: Schulz czy Gombrowicz. Gombrowicz po prostu cały czas myślał, problematyzował, rozważał i przy tym głęboko cierpiał. Schulz zdaje się nie mieć aż takich problemów z problematyzacją świata, on świat chłonie jak dobrze nasączona gąbka, jego materia świata i jego uroda po prostu fascynują, stąd Schulz wychodzi zawsze od konkretu do tego, co ogólne, odwrotnie niż Gombrowicz, który zaczynając od tego, co ogólne, ewentualnie schyli się ku temu, co konkretne, pisząc na przykład powieści, które jakby nie było, są ilustracją pewnej, filozoficznej idei, składającej się na jego cały, potężny, filozoficzny system genialnego artysty, który nade wszystko jest filozofem.
W swoim poprzednim eseju, „Językowy obraz świata pisarza”, nieco rozbełtanym poetycko, wysunąłem intuicję, że poręczność i narzędziowość w sposób możliwie najbardziej właściwy, określają ludzki byt. Heideggerowskie Dasein zdaje się nie uciekać właśnie i od tego, co poręczne i od Gerede, gadaniny, wskazując raczej na ich konieczność w świecie. Bycie natomiast jest jednak myślane, przede wszystkim jest myślane, dlatego, jak sądzę, gdzieś tutaj, można poprzez Heideggera, dotknąć Gombrowicza. Jeden i drugi myślenie traktuje niezmiernie poważnie, jako najistotniejsze zadanie egzystencjalne. Dlatego myślenie w pewien jednak sposób oddzielone jest od tego, co światowe, bycie myśli, to jego najważniejsze zadanie, a myśleć można głównie i przede wszystkim w skupieniu, nie będąc rozproszonym przez światowość świata. W poprzednim eseju napisałem, że jest odwrotnie, bo w pewnym sensie jest; mianowicie materiał pisarski, moim zdaniem, przynajmniej, żeby wybrzmiał autentycznie, nie powinien być przedłużeniem lektury. Pisarz powinien, moim zdaniem, mieć wiele czasu wolnego od pisania, aby nasączać pamięć. Zobaczmy, że obszar źródłowy dla wielu pisarzy, to ich dzieciństwo, podczas którego przeważa właśnie czas wolny, czas niewinny, tak istotny dla przeważającej ilości dobrych pisarzy, oraz równie ważne, miejsce  urodzenia, do którego przez całą twórczość wracają. Zatem poprzez powroty pamięci, pamięciowy zapis utraconego świata i przywołanie go z powrotem na piśmie, coś się istotnego wydarza: styk teraźniejszości i przeszłości, dialog różnych sfer czasowych. Zauważyć trzeba, że czas dzieciństwa jest często czasem lekturowej niewinności, nieskażenia pismem, nasączenia mową. Tak się dzieje w przypadku Tadeusza Nowaka, genialnego poety z Sikorzyc, koło Tarnowa i tak się dzieje w wypadku Wiesława Myśliwskiego, genialnego powieściopisarza z Dwikóz,, koło Sandomierza. Opisane są tam przygody wyobraźni wiejskiej i prowincjonalnej, ciekawe repetycje pamięci, czasowe nawroty, wszystko to, co występuje także u Faulknera i Odojewskiego. Zatem trzeba najpierw żyć, a potem pisać, parafrazuję starożytną maksymę. Tylko w ten sposób miejsce pamięci, czas pierwotny, stanie się możliwy, jego potencjalność będzie realizowana-tak jak to się dzieje w „Domu pod Lutnią” Kazimierza Orłosia, znakomitej opowieści o dzieciństwie bohatera-narratora, spędzonej na Mazurach.
Pewnie nasuwają się pytanie: no to co w końcu? Nerwica czy schizofrenia? Co wybrać? Który pisarz jest lepszy? Czy ten z nerwicą, czy ten ze schizofrenią? Otóż ja bym nie wybierał z tego względu między innymi, że nie jestem zwolennikiem schematycznych cięć i osobnych przegródek. Te dwa obszary jakoś przenikają się i wpływają na siebie. Wydaje się, chyba słusznie, że nie ma czystego nerwowca i czystego schizofrenika (cały czas mówię o literaturze, zastrzegam). Pisałem zresztą o cechach, które występują u jednego, jak i drugiego.
Bliższa jest mi schizofrenia, fakt, ale przecież nie znaczy to, że jestem pozbawiony aspektów nerwowych, objawiających się w strukturalności, by tak rzec, pozornie zewnętrznej, bo nie mającej wpływu na wnętrze, które jak było, tak jest, bałaganiarskie, chaotyczne, nonszalanckie, falujące. Dlatego może bardziej lubię Schulza i Kantora, aniżeli Gombrowicza, który jak dla mnie, niesłusznie jest zestawiony z autorem „Sklepów cynamonowych” i Witkacym, to zupełnie osobne projekty artystyczne, literackie, filozoficzne, a Witkacy to już w ogóle całkiem inna bajka. Witkacy był filozofem, ale mam wrażenie, że bardziej wrażliwym na literaturę i estetykę niż Gombrowicz. U Witkacego literatura jest formą, ale nieukształtowaną, sporo w niej luzu, w tej powieści worku jest bowiem dużo obszarów do wypełnienia, stąd wrażenie chybotania i falowania tego worka, wypełnionego po brzegi bardzo ważną, istotną, metafizyczną treścią. Ale ta treść metafizyczna jest w życiu, czy też istnieje w życiu, w tym sensie, że nie jest od życia odcięta jakimś radykalnym, metafizycznym cięciem. Podobnie jak u Schulza, u Witkacego, seksualność prowadzi do metafizycznych uogólnień, ale Witkacy jest w tym o wiele bardziej rozbuchany i rozpasany niż Schulz, powiedzieć można: nieskromny. Schulz jest w tej swojej seksualności skryty, introwertyczny, cichy, wycofany, o wiele bardziej nieśmiały niż Witkacy. Schulz się fascynuje i lęka zarazem, natomiast Witkacy nie dość, że się fascynuje, to jeszcze w tej fascynacji jest drapieżny. Gombrowicz natomiast podchodzi do zagadnienia rozumowo, powiedzielibyśmy mózgowo, ani go to grzeje, ani ziębi, jego obchodzi zawarty w tym wszystkim dramat ludzki i cierpienie, rodzaj absurdu, polegającym na Heideggerowskim byciu ku śmierci, rodzimy się, żyjemy, umieramy, cała tajemnica, która jest dość przygnębiająca, biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że życie to rodzaj nieustającego agonu, walki o przetrwanie, dominację, udowadnianie swoich przewag; człowiek Gombrowicza, jest powiedzieć można, ciemny, trochę brudny nawet, w odróżnieniu od dość, zestawiając z nim, poczciwych, schizofrenicznych metafizyków, utopionych częściowo w perwersji a częściowo w paranoi (znów, powtarzam, jestem świadomy nieprzystawalności terminologii medycznej do literaturoznawczej, używam tych terminów w znaczeniu wyłącznie antropologiczno-literaturoznawczym, mam świadomość, że paranoik czy schizofrenik, jest dość zajęty swoją chorobą, żeby mieć jeszcze czas na rozmyślania literackie i artystyczne, chociaż i tutaj zdarzają się wyjątki, jednak próby pisane w obłędzie dowodzą, że nie mają one większej wartości literackiej, dopiero pisanie po przebyciu obłędu, tym samym uwzględnieniu odpowiedniego dystansu czasowego, nadaje tym próbom swoisty walor oraz kondensację, że mogą uchodzić one za dzieła, a nawet arcydzieła literatury pięknej, dość wspomnieć „Obłęd” Jerzego Krzysztonia). Schulz i Witkacy uwielbiali życie i  świat
na  swój sposób, Gombrowicz podchodził do świata rozumowo, on świat wolał rozebrać, zdekonstruować, zbadać, zanalizować, przy czym analiza ta chyba nie sprawiała mu nadmiernej frajdy, prowadziła ku raczej ku wnioskom coraz bardziej pesymistycznym. Owszem, Witkacy był katastrofistą, ale dodajmy, katastrofistą niesłychanie spontanicznym, jego decyzja o samobójstwie była pewnie przemyślana, ale gest ten wymagał jednak sporej, powiedzmy „fantazji”, w niedobrym znaczeniu tego wyrazu, radykalizacji pewnych stanów emocjonalnych i psychicznych, aż do zatracenia. Samobójstwo Witkacego było oczywiście również reakcją na wkroczenie Sowietów do Polski i smutnego spełniania się proroctw z jego powieści i dramatów, o zaniku uczuć metafizycznych. Witkacy po prostu, jak sądzę, nie chciał żyć w takim świecie, był człowiekiem Dwudziestolecia Międzywojennego, ściśle do tej epoki należał i chciał już w niej pozostać na zawsze. Inni pisarze wybrali inny wariant, jednak życia, ale to życie już nie było światem Witkacego. Gombrowicz był natomiast o wiele bardziej zbalansowany, jemu mimo wszystko zależało na życiu, nawet chyba tak bardzo mu na sobie nie zależało, co na życiu, ponieważ, tak, powiedzmy to, w odróżnieniu od swoich towarzyszy, był po prostu zdrowy psychicznie. Zdrowy psychicznie nie do końca oczywiście, bo prawdopodobnie cierpiał na depresję (tutaj używam już terminologii psychiatrycznej, wysuwam pewną hipotezę medyczną), a depresja, jak wiadomo z badań psychiatrycznych, różni się od wybuchu psychotycznego zasadniczo. Depresja wynika z nadmiernego przywiązania do mechanizmów społecznych i społecznych regulacji, natomiast psychoza na owe konwenanse nie uważa wcale, wybuchając tu i ówdzie, czasem w najmniej adekwatnych sytuacjach społecznych. Zatem Gombrowicz to artysta bardzo świadomy, albo nadświadomy, natomiast Schulz i Witkacy, jednak w pewnym sensie, choć może to niedobre słowo, byli „niewinni”, niewinni nie dlatego, że nie wiedzieli, ale niewinni dlatego, że ta wiedza nie blokowała im dostępu do ukochania życia i świata, z czym u Gombrowicza było chyba nieco trudniej, nie dlatego, że miał blokady psychiczne, ale dlatego, tak, być może dlatego, że za dużo wiedział o naturze wszelkich blokad, i odwrotnie: o naturze wszelkich, spontanicznych zatraceń. Więc Gombrowicz był zdystansowany do wszystkiego, również do własnego pisarstwa i własnego projektu pisarskiego, sam początek Dziennika już stawia go w stan podejrzenia i zamienia w zabawę, grę, coś może niepotrzebnego… Wydaje mi się, że o ile Schulz i Witkacy byli kompletnie pozbawieni tego, co ja nazywam kompleksem życia, bo to życie kochali aż nadmiernie, o tyle Gombrowicz miał kompleks życia, i to nie z powodu, że życia nie lubił, bo pewnie je lubił, może nawet bardzo, ale z powodu swojego talentu pisarskiego. Między (nie)koniecznością pisania a koniecznością życia, rozgrywa się, jak myślę, właściwy dramat spektaklu, któremu na imię Witold Gombrowicz. Pisanie Gombrowicza, myślę, to nic innego, jak ciągłe usprawiedliwianie się z tego, że się pisze, a nie żyje. Na tę dialektykę pierwszy, niezwykle celnie, zwrócił chyba uwagę wspomniany już przeze mnie Michał Paweł Markowski, który zresztą Gombrowicza badał. Nie będę jednak powtarzał tez Markowskiego; on pisze między innymi o tym, że życie samemu sobie doskonale starcza i w ogóle wszelka sztuka jest obok życia, nigdy życia nie nazwie i tak dalej. To jest dość Gombrowiczowskie, ale jedynie zbliża się do istoty poruszonego problemu. Myślę, że chodzi w nim też o to, że „zwykłe” życie, które ma na celu na przykład założenie rodziny, zbudowanie domu, wychowanie dzieci, wymianę pokoleń, jest o wiele bardziej cenne i wartościowe, aniżeli pisanie o tym życiu, które tworząc artystyczne światy, zastępuje sam świat. Wiedział o tym głębokim dramacie Gombrowicz, bo jest to przede wszystkim głęboki dramat pisarza, że nie może żyć do końca, czy też, jak powiedział kiedyś Markowski o Schulzu, „wyżyć swojego życia do końca”, w czym się akurat tutaj z Markowskim nie zgadzam, bo twórczość autora „Genialnej epoki” jakby temu zaprzecza: ileż wspaniałej, pięknej, bogatej energii występuje u Schulza, ileż kolorowego świata; tak chyba nie pisze człowiek, który jest głęboko nieszczęśliwy w sensie trwałym, ale taki, który miewa spadki i wzloty, jak każdy zresztą człowiek, nie tylko pisarz, choć przyznam, pisarze na takie wahania nastrojów, narażeni są szczególnie, ze względu na specyfikę ich zawodu, czyli zgłębianie między innymi tego, co wewnętrzne. Zatem Gombrowicz wiedział o tym, że nie nadaje się do „prawdziwego” życia, że musi żyć substytutem i to go chyba przepełniało głęboką tragedią, bo jako pisarz, dajmy na to „zdrowy”, w zestawieniu z Schulzem i Witkacym, widział nieco trzeźwiej, a może przez to głębiej. Schulz swojej tragedii intymnej i prywatnej, nadawał
 walor mitologii, to go skutecznie chroniło przed cierpieniem, nie mówię, że nie miał gorszych chwil, bo miał, często w swoich listach narzekał, zwłaszcza na to, że musi uczyć w szkole rysunku, ale jak już się zabierał do pisania… te wszystkie, piętrzące się mitologie jego rodzimego matecznika zabezpieczały go przed dosłownym bólem. Witkacy z kolei był mocno historiozoficzny, zaważyły na tym chyba doświadczenia w Rosji, podczas rewolucji 1905 roku, o których w ogóle nie mówił, nawet pytany, po prostu na ten temat milczał, ale wiedział, wiedział dobrze, jaka jest ukryta sprężyna dziejów i do czego pewne procesy w Europie mogą doprowadzić. Miał głęboką świadomość tego, jak urządzony jest świat społeczny, inną niż Gombrowicz, który bardziej rozumiał ukryte, społeczne mechanizmy, mechanizmy międzyludzkie, niż Ducha Dziejów, który jak walec po wszystkim się może przetoczyć. Witkacy wiedział, że epoka, w której dane mu przyszło żyć, jest wyjątkowo piękna, wspaniała, i że się już nie powtórzy, bo w historii nie ma dwóch, takich samych epok, choć może ludzie w nich żyjący, są nieco do siebie podobni, pod względem na przykład, temperamentu, osobowości, intelektualnego charakteru. Ale dla Witkacego, jak dla każdego człowieka z odpowiednią kindersztubą, najważniejsze chyba było doborowe towarzystwo. Schulz mógł sam na sam obcować ze swoimi, wspaniałymi światami, potrzebował przede wszystkim kobiet (choć w nieco innym sensie, aniżeli potrzebował ich Witkacy), potrzebował powiernika, czy powierniczki, w jego listach to dobrze widać. Za to w listach Witkacego,  rozbuchanie, rozpasanie, przede wszystkim gargantuizm języka, te wszystkie, dziwne nazwy, w które obrastali jego korespondenci.
Witkacy był mniej intymistą, był bardziej zdecydowanie ekstrawertyczny, zdecydowanie elegancki, postawny, barczysty, kulturalny, do kobiet szarmancki, to kobiety bardzo zachęcało, uwodziło. Schulz z kolei do kobiet nieśmiały, skryty, marzący o nich cicho w zaciszu swojego kąta w mieszkaniu, w Drohobyczu. Ale gdzieś się spotkali, w którymś obszarze, choć trudno mi powiedzieć, w którym. Źle trochę robi Markowski, że dodaje, zamiast Gombrowicza, Leśmiana, do tej dwójki. Jednak, mimo wszystko, Gombrowicz tutaj bardziej panuje, jako typ-przewodnik, Atos, kiedy Witkacy jest Portosem, a Schulz Aramisem. A Leśmian? Leśmian ze swoimi duchami? Przecież to poeta, poeta zaświata, poeta krainy duchów. Schulz raczej w duchy nie wierzył, inaczej niż ascetyczny Leśmian, zajadał się niezdrowymi pączkami, podczas gdy Leśmian delikatnie zbierał maliny, choć może to nie jest najlepsza metafora, proszę wybaczyć, chodziło mi jedynie o ukazanie tego, że Schulz był po prostu utopiony w świecie, Leśmian był trochę przybłędą w tym świecie, kulawy, tą nogą, którą kulał, był w zaświatach, zdrową natomiast chodził po ziemi, więc Leśmian był oddalony od tego, co światowe, on chłonął, cały czas chłonął urok zaświata, który był w jego poezji chromy, kaleki, ułomny, słaby. U Schulza to świat słabuje, u Leśmiana zaświat, to zasadnicza między nimi różnica. Witkacy z kolei był męski, silny, od niego bije tężyzna, i to chodzenie po górach i chłonięcie piękna gór, niesamowite zdrowie i apetyt na świat i na życie, u niego niewiele rzeczy słabuje, wszystko raczej napięte do granic w ludzkim wymiarze, ale to historia jest tym najsłabszym i najmniej pewnym ogniwem, proces dziejowy, na który Witkacy przez całe życie patrzył bardzo ponuro. Gombrowicz natomiast najbardziej chciał siebie ocalić, choć dobrze rozumiał jałowość tego przedsięwzięcia, i zarazem, jego paradoksalną wielkość i tajemnicę; ten, który tak nie cierpiał poetów, był psychicznie ukierunkowany niemal jak poeta, choć od poety różnił go, co już powiedziałem, nadmiar świadomości, dlatego poezji nie mógł tworzyć; mógł napisać drugiego Pana Tadeusza, bo wiedział, jakby to można zrobić, ale był do końca uczciwy wobec własnego projektu pisarskiego i go nie zdradził, był serio w tym, że nigdy do końca serio nie był.  Jego dzieło w całości oparte jest na grze, można je wręcz nazwać grą, zresztą tytuł jednej z książek Jarzębskiego, od którego zacząłem ten esej: „Gry w Gombrowicza”. Gra, ponieważ jednocześnie podważa i wskazuje na coś nieokreślonego, nie na samą grę, albo może coś obok gry, albo co niejasno z tej gry się przedostaje, coś jednak bardzo serio, i nie chodzi tutaj o samo zaangażowanie się w grę z wypiekami na policzkach, na to Gombrowicz był zbyt chłodny i zrównoważony, ale o pokazanie sytuacji, z której coś istotnego wynika. Niestety, z tej istotności, wynikało przede wszystkim cierpienie, poprzez świadomość, jak bardzo absurdalna jest człowiecza egzystencja i jak dużo jej brakuje do doskonałości. Więc Gombrowicz to pisarz, który też ułomność pokazuje, choć ułomnością się nie zachwyca, jak Schulz czy Leśmian, a robi to w sposób nerwicowo perfekcyjny, czyli doskonały, nic temu dziełu ze strony literackiej nie można zarzucić, oprócz braku nadziei w człowieka, co w XX i XXI wieku, poczytane zostaje bardziej za zaletę niż wadę.
Widzę tych trzech muszkieterów: Atosa-Gombrowicza, Portosa-Witkacego, Aramisa-Schulza, widzę, jak nie mają ze sobą niczego wspólnego, a jednocześnie łączy ich coś istotnego, tylko Bóg wie, co. Są zupełnie osobni, krańcowo od siebie różni, ale każdy z nich jest zupełną indywidualnością, która bada marginesy człowieka, to, co do oficjalnej sfery nie dojdzie, co jest penetracją sfery nieoficjalnej i kloacznej, sfery pozoru, ułudy, nieobecności, braku, ułomności, kalectwa, deformacji, wynaturzenia i choroby na rozpacz. Wszyscy trzej badali rozmaite odmiany tej sfery nieoficjalnego, tej sfery obłędnej i marginalnej i każdy z nich robił to w genialny sposób. Gombrowicz poprzez niewiarę, Schulz poprzez wiarę, Witkacy poprzez wierność.
Zostaje pamięć, jak w Umarłej Klasie Kantora. Hołd wszystkim, którzy umarli. Sąsiadom z klatki na dole, dawnym przyjaciołom, dawnym miłościom. Zostaje pamięć, potrojona o tych trzech, którzy pamiętaniu, śmierci i życiu nadali szczególny, niepowtarzalny rys, formę, kształt. Zostaje kilka rupieci na strychu, manekiny i kukły, teatralne dekoracje, pamiętające pierwszą świetność.



 





 








środa, 24 czerwca 2015

Językowy obraz świata pisarza

Zatem, czym jest realność? Konstruktem językowym, tak mi się teraz wydaje. Tak naprawdę nic nie ma znaczenia, jedynie nasze/moje urojenia mają znaczenie. Pisząc z kimś/z moją mamą, muszę przypomnieć sobie nasz, dawny język. Kiedy wchodzę w ten dawny język, wchodzę w dawnego mnie, a przecież nie jestem dawnym mną, ta dyslokacja i dysfunkcja, powoduje u mnie rozszczepienie, roztrzepotanie. Niepotrzebne zresztą, bo jak zauważyłem, jest to zapewne wynikiem urojenia.Wszystko jest językiem, trzeba sobie z tego jasno zdać sprawę. Językowy charakter międzyludzkich relacji jest oczywisty, i nie chodzi tylko o formę czy pupę Gombrowicza, chodzi o coś więcej: językowość jako nie tylko zniewolenie, ale poważna, może najważniejsza i najistotniejsza szansa, na wyzwolenie się z siebie, tym samym uzyskanie nieśmiertelności. Bo czym jest wyjście poza siebie? Obiektywnym dystansem do języka, jakiego się używa. Wyjście poza język niczym innym jest, jak wyjściem ku życiu. Życie jako takie: czynności, narzędziowość, Heideggerowska poręczność. Rzeczy poręczne są potrzebne, są nie tylko użyteczne, ale są poręczne, do czegoś służą. Zatem życie jako służba, życie jako służba w poręczności. Wyjście ku życiu jest wyjściem ku poręczności. A czym jest brak tego wyjścia? Jest momentem przejścia pomiędzy złym językiem a dobrym językiem. Dobry język to taki, który służy poręczności, zatem służy życiu. Zły język to taki, który blokuje poręczność. Nie ma mowy o żadnym blokowaniu, skoro zdamy sobie sprawę, że wszystkie nasze, światowe czynności, mają charakter językowy. Picie kawy, zapalenie papierosa, korespondencja, wymiana myśli przez telefon, wszystko to są sprawy, które posiadają charakter językowy, nie mówiąc już o lekturze, o pracy. Praca w języku i z językiem, również ma charakter językowy. Ale pozwala również odkryć sens w byciu człowiekiem języka, w byciu człowiekiem językowym. Posiadanie języka pozwala ujść przed realnością strachu, realnością niebezpieczeństwa. Tak naprawdę wszystkie aberracje ludzkie biorą się z niewłaściwego stosunku wobec języka. Morderstwo również jest rodzajem aktu językowego. Nie jest żadnym przekroczeniem, jest totalnym zamknięciem języka, choć to banał. Choroba psychiczna? Może być nazwana nieudanym przekroczeniem ze złego języka w dobry język. Choroba psychiczna szuka, jak myślę, wyjścia ze złego języka, w ten język właściwy, który warunkuje to, co dobre, a dobre jest to, co życiowe i poręczne. Chory psychicznie nie zdaje sobie sprawy z językowego charakteru swoich doznań, objawień, iluminacji. Gdyby sobie zdał sprawę, że jest tworem językowym, nie chorowałby. Po prostu żyłby dzięki językowi i przy pomocy języka. Tak jak komputer, albo jakieś twory techniczne, inteligentne maszyny za ileś tam lat. Bo świadomość swojej językowości, czyli innymi słowy świadome używanie języka, gwarantuje nieśmiertelność, prawdziwe przetrwanie po wieczność. Nie teraz: groby na cmentarzu żydowskim wśród zieleni, umarli tam żyją, ale nie teraz.
Teraz uzgadniam mój językowy punkt widzenia. Zahaczam nieustająco o realność. Dzisiaj do śniadania, językowa audycja, że nasze myślenie wynika z tego, co zjemy. Straszne zdanie. Przypomniało mi, kiedy miałem siedemnaście lat i byłem dokładnie zanurzony w dno. Potem korespondencja z moją mamą, krótka wymiana. Z moją mamą. Charakter językowy tej korespondencji. Moja mama również jest rodzajem języka. Mój tata także. Mamy tutaj do czynienia z relacjami o charakterze językowym.
Ale kiedyś, nagła intuicja, kiedy byłem bardzo, wręcz oceanicznie spokojny, nie tak jak teraz, w lekkim roztrzepaniu, że język to nie wszystko, że na dnie tego językowego oceanu, jest jakieś czarne, głębokie serce, rozświetla się. Że jest niewypowiadane, poza językiem, że to niewypowiadane, może być miłością. Że miłość to nieśmiertelność, tak, to prawda, choć prosta, ale piękna w pewnym sensie, między mną a Ewelinką jest to niewypowiadane,  które przybrało charakter spokojnego, mądrego oceanu. A między mną a moją mamą? Oczywiście, język. Oczywiście, wspomnienia i piękna pamięć. Oczywiście, dużo rozmaitych, roztrzepanych jak kura spraw, wejście, takie głębokie wejście w język, które możesz skutkować bądź skupieniem, bądź kurzym roztrzepaniem/roztrzepotaniem. Kiedy piszę jej o mnie, to tak jakbym pisał moją mamę, jakbym ją stwarzał jakoś od środka siebie, że nie ma wyjścia poza język? Ale są, są czarne, białe i żółte, kurze skrzydła.
Lekarze  i weterynarze to pewnie inaczej nazywają. Ja to nazywam wszech językowością mojej egzystencji. Nie kryję się za żadnym autorem, jestem nagi, jestem po prostu chodzącym językiem, językiem w siebie wcielonym. Ale nie o sobie przecież piszę. Mam na względzie przecież świat, odniesienie siebie w języku do świata, w swoim, światowym języku. Ja bym po prostu chciał dowiedzieć się, o co chodzi w tym i tamtym. Obcując z pisarzami, obcuję ze spokojem. Wielki mi spokój dają wielcy pisarze. Obcując z żywymi, bliskimi ludźmi, coś innego czuję, choć może to samo? Może tak naprawdę chodzi o nieustające penetrowanie językowych treści. Czy kochać znaczy odnaleźć właściwy język kochania?
Miłość jest językiem, nie jest to nowa rzecz, że jest to język nie tylko dusz, ale również ciał. Cielesność języka, takie tam sprawy, nienowe. Nowsza byłaby chyba duchowość języka, to znaczy język jako narzędzie czy sposób poznania duchowego. Duchowa i niewidzialna rzeczywistość jest w pewnym sensie o wiele ciekawsza aniżeli rzeczywistość cielesna. Ciało potrzebuje jedzenia, spoczynku, snu. O wiele ciekawsza jest dusza, która potrzebuje stale pokarmu, pokarm duszy jest pokarmem słowa, przyjmowanym sakramentem słowa jest pisanie. Pisanie jest świętem, jak komunia święta, jak przyjmowany sakrament w czasie mszy świętej. Pisanie jest przyjmowaną hostią, komunią z Bogiem. Spowiedź jest rozmową z samym sobą, w czasie spowiedzi rodzi się ten bardzo ważny, pisarski komunikant. Spowiadam się światu każdego dnia, nawet, kiedy nic nie mówię, kiedy milczę. Być może milczenie rozpoczyna akt pisania. Milczenie jako warunek rozpoczęcia spowiedzi, albo w ogóle milczenie jako warunek spowiedzi, albo nawet milczenie jako sama spowiedź. Są to rzeczy fascynujące, frapujące, niezwykle interesujące. Chodzi bowiem o niewidzialność, pakt ze światem powinien być bowiem paktem niewidzialności, oparty na tym, co niewidzialne, na niewidzialnej rzeczywistości duchowej. Nie ma ciekawszej i bardziej interesującej rzeczywistości, niż rzeczywistość duchowa. Dosyć tych banałów, że ciekawsze jest ciało, że życie, że najpierw zjeść, zapalić, potem pisać, że naskórek i takie tam. Owszem, to jest prymarne, falowanie powierzchni, migotanie powierzchni, fluktuowanie powierzchni. Być może ta fluktuacja jest pierwszorzędnym, prymarnym sensem. Być może bez niej, nie byłoby niczego, albo raczej: byłoby nic. Językowy obraz świata opiera się na niewidzialnym pakcie z rzeczywistością duchową, z rzeczywistością Boga. Pan Bóg nie tylko mieszka w tych, co sprzedają ziemniaki, pomidory, fasolkę szparagową, w tym mieszka Pan Bóg niewątpliwie, gdyby tam nie mieszkał Pan Bóg, nie byłby Panem Bogiem, ale kimś strasznym, przerażającym, kimś, kto w oczach ma cierpienie, obłęd, pustkę, przerażające obszary pustki w oczodołach, nicość w oczodołach.
Bóg mieszka jednak również w tym, co niewidzialne, w tym, co duchowe. Niewidzialny pakt ze światem, oto powiadam, sedno do rozszyfrowania tego, co ukryte pod nazwą językowego obrazu świata. Gombrowicz pierwszy to wyczuł, przed Sartrem, że z jednej formy do drugiej formy, że nie ma ucieczki przed formą. To był efekt jego nadświadomości językowej. Mógł powiedzieć wszystko, wolno mu było wszystko, a to jest przerażające brzemię, jak te przerażające oczodoły szaleństwa, pustki, zimna, przeraźliwie zimnej przeźroczystości, napiętej do granic wewnętrznego bólu. To był nieszczęśliwy zapewne pisarz, poprzez tę swoją nadświadomość, był za bardzo chyba wykształcony, uczony, jak na pisarza, za dobrze znał filozoficzną tradycję europejską, z której wyciągnął ostateczne wnioski, jako pisarz był filozofem, jako filozof był pisarzem.
Językowość jest zasadniczo jedyną drogą do drugiego człowieka, do bliźniego. Język jest potężną bronią, która niesie ze sobą tyleż okropnych zniszczeń, co pięknych ocaleń (duszy i ciała).
Trzeba dobrze używać języka. Dobrze, to nie znaczy tylko umiejętnie, jest wielu genialnych techników języka, którzy nim manipulują, używają do bardzo niedobrych celów, na przykład propagandowych, nakłaniają do czegoś, czasem do zła. Języka trzeba używać dobrze. Dobrze znaczy tak, żeby rozświetlał. Świetlistość języka jest jego właściwym przeznaczeniem. Język może doprowadzić do ciemności i bagien, kiedy zaczniemy nim nieodpowiedzialnie wywracać, kiedy przestajemy go szanować. Niektóre kobiety-gaduły-plotkary, tak właśnie używają języka, jako narzędzia swojej gadaniny, plotkują o tym i owym, czasem się wyżywają na swoich dzieciach, mężach i tak dalej, ale nie o nie chodzi, bo one są na tyle elastyczne, że sobie poradzą z tym językiem (one tak naprawdę nie mają w sobie tego języka, noszą po prostu w sobie świat, jak dziecko, używają języka, one są mistrzyniami powierzchni, język to u tych kobiet to narzędzie wyłącznie nazywania i określania powierzchni, nic więcej, ale to też jest użyteczne). Są kobiety piękne ciałem i duszą i to do nich należy język, który pięknie się może rozświetlić, ale zostawiam na razie ten temat.
Wracam do sprawy dobrego języka. Dobry język to taki, który nie rani. Ponadto dobry język to taki, który nie rani ani tego, kto nim włada, ani tego, kto jest jego odbiorcą. Więc dobry język to mógłby być ewentualnie taki poza-język, język, który de facto nie jest językiem, służy wyłącznie jako konwencja. Ale konwencja kojarzy się z czymś umownym. Otóż nie. Umowność konwencji jest iluzoryczna. W istocie konwencja między mną a moimi krewnymi, bliźnimi, rodzicami, dziadkami, to nic innego jak głęboka wiara w sensowność i konieczność tej konwencji. W tym sensie konwencja ta wypełniona zostaje istotną głębią międzyludzkiej relacji. Wszelka głębia ma swoje źródła wpierw w tym, co banalne, powszednie, zwyczajne. Więc istnieje zwyczaj taki i taki i wciąż taka i taka jego realizacja, przez całe życie. Między synem-pisarzem, a jego wiecznie opiekującą się matką, vide ostatnia książka Pilcha, "Zuza, czyli czas oddalenia", wygląda mi na bardzo dobrą, chociaż przeczytałem jedynie fragment. Ta niezmienność pewnej konwencjonalności, gwarantuje jej istotne życie, na prawach nie tylko samej konwencji- ale istotnego życia, które ową konwencję wypełnia.
Powiedziałem: język to poza-język. Powiedziałem jeszcze, że jest różnica między językiem a konwencją, te zdania mogą być niezrozumiałe przy pierwszym czytaniu, dlatego wyjaśniam. Poza język to innymi słowy dobry język, język, który nikogo nie rani. Ale to mało. Dobry język to może być język między mężem i żoną, czterdzieści lat szczęśliwego pożycia, a potem młódka na horyzoncie, która zrobi wodę z mózgu poczciwoszowi i czterdzieści lat idzie się bujać. Więc dobry język zasadniczo nie wystarcza, bo może bardzo rychło okazać się jakimś trefnym językiem, językiem od czapy, że powiem kolokwialnie, albo językiem durnowatym. Potrzebny jest jakiś poza-język, albo nawet nie jakiś, po prostu: poza-język. Co to znaczy? Wracam do Gombrowicza, że mogę wszystko. Wiadomo, że każdy akt pisania jest aktem stwarzania, że pisarz demiurg i takie tam oczywistości, znane ze szkoły. To są oczywistości, ale będą nam pomocne. Co to znaczy stwarzać?
Powoływać do życia nowy świat, no dobrze. Mało. Bo mogę powołać do życia nowy świat, a potem może mnie wkurzyć byle pierdoła, albo przerazić mnie może byle pierdoła. Chodzi mi o to, że dzięki umiejętnym operowaniem tym, co ja nazwałem, poza-językiem, istotnie można ochronić się przed tą czy tamtą pierdołą. Poza-język kojarzy się z czymś zewnętrznym, maksymalnie obiektywnym i maksymalnie zdystansowanym, zarówno od wewnętrzności, jak i od zewnętrzności. To są bardzo trudne, niezwykle skomplikowane sprawy, i nie ukrywam, że na moim czole znać pierwsze krople potu. Więc dajmy na to, powiem do szanownego Dziekana mojego Wydziału: "ty chuju". Wynikną z tego oczywiste konsekwencje, albo i nie wynikną, nie wiadomo. W każdym razie poza-język gwarantuje, że ja szanownemu Dziekanowi jednocześnie mogę powiedzieć: "ty chuju" i tego nie powiedzieć, zwyczajne "dzień dobry", albo w ogóle nic, mogę przemknąć niezauważony, jak zawsze. W każdym razie, natrafiamy tutaj na istotny w ramach tego wywodu, moment relatywny, dość niebezpieczny, jak sądzę. Mogę dać w mordę i nie dać, zabić albo nie zabić, zrobić coś albo czegoś nie zrobić, nie ma to znaczenia na pozór, wszystko bowiem odbywa się w ramach tego poza-języka, który umożliwia jednocześnie dwie, sprzeczne możliwości działania oraz istnienia. W sensie, dość znane, jednoczesne życie i jednoczesną śmierć, to jest znany problem literaturoznawczy.
Maksymalny dystans zatem zakładałby moralny indyferentyzm, brak skutków, brak efektów, mogę napisać wszystko do każdego, bo język mną pisze (choć to dość ograne stwierdzenie), bo mam tak i tak, bo język jest narzędziem moralnie obojętnym. W tym sensie tworząc zdania, które albo są albo nie są literaturą (do definicji literatury spróbuję jeszcze przejść), jednocześnie mam w nosie to, co piszę. No dobra, przerazi mnie to, co piszę raz, drugi raz, a potem idę coś poczytać, kogoś spotkać, na przykład napić się wódki z poetą Józefem Baranem, potem opieprzy mnie narzeczona i tak to się będzie kręcić, kręcić się będzie nieuchronnie ku zatracie, zanikowi, zapomnieniu. A literatura jest przecież utrwaleniem, ktoś kiedyś napisał o odcisku i śladzie na tabliczce woskowej, bardzo pięknie, o ichnos i typos, świetne książki o śladzie napisał Andrzej Zawadzki, ale to na boku, piszę, bo warto sięgnąć: Andrzej Zawadzki: "Obraz i ślad".
Więc jest to znane, trochę może już stare, lecz ciągle jak się zdaje, jare, że literatura jest utrwalaniem. Więcej: literatura powinna być częstym powracaniem i częstym rozmyślaniem nad tym, do czegośmy powrócili. Nie powracamy tedy tylko do ulubionych książek, ale również do tego, co sami napiszemy. Na przykład powrócę do tego, co napisałem mamie, czy przypadkiem jej w czymś nie uraziłem, bo mogłem być za bardzo roztrzepotany, jak nieuważny gołąb. Tutaj dochodzę do kwestii, czym powinien być taki poza-język. Otóż powinien być on tego rodzaju dobrym, poza językiem, który krzywdy nie chce wyrządzać innym, ale na siebie już uważać nie powinien. Ten pisarski, znany egocentryzm, kiedy pisarz na siebie chucha i dmucha, żeby świat mu nie wyrządził krzywdy, ale to przecież pisarz jest dla świata, a nie świat dla pisarza, nie łudźmy się, że świat jest tak opiekuńczy, chociaż może? Na razie zostawiam tę kwestię, wracam do wątku. Otóż pisarz jest dla świata, dla swojej rodziny, przyjaciół, być może jest również dla narodu, tak jak żołnierz broni kraju, tak jak strażak gasi ogień, i tak dalej. Otóż pisarza najmniej powinien obchodzić własny tyłek, najmniej własna, delikatna jak mleczko, niemowlęce pupka. Pisarz powinien być dzielny, heroiczny, nie poddawać się, nie rozpamiętywać ran i traum, nie powinien być sentymentalny, nie powinien rozczulać się nad sobą, jakby był przerośniętą panienką (mowa tutaj o pisarzach-bykach, a nie pisarzach mikrej postury), nie powinien ciągle myśleć: a może źle zrobiłem, a może dobrze, a może tak powinienem zrobić, i w efekcie nic nie robi, a potem grzęźnie w bagnie własnych obsesji i pretensji egocentrycznych, wciąga się się coraz bardziej, a potem raz dwa i robi coś bzdurnego, czego później żałuje jeszcze bardziej, co pogłębia jego obsesję, wzmaga nerwicę natręctw i prowadzi ku coraz smutniejszym przygodom, których nazwa: inercja, brak działania, myślenie, które jest brakiem działania, które jest pozornym myśleniem, w istocie polega na babraninie wewnętrznej, która żadnych, wymiernych efektów nie przynosi. Pisarz powinien, innymi słowy, na trwałe zamieszkać w tym swoim poza-języku, który mu gwarantuje integralność oraz spoistość jego pisarskiego, twórczego świata, językowego świata. Językowy obraz świat, oparty na tym poza-języku, jest niczym innym jak czynem, działaniem, aktywnością, pisarz jest Martą z przypowieści ewangelicznej, która posiada refleksyjność Marii, ale używa jej na zasadzie poręczności, a nie jest ona celem samym w sobie.
Chyba o czymś zapomniałem. Pakt niewidzialny, duchowy pakt niewidzialny ze światem, rzecz ze wszech miar istotna. Tam wszystko powinno się odbywać, rosnąć, jak drzewo oliwne. Niewidzialny, duchowy pakt ze światem opiera się na wierze, że pisanie jest rodzajem drogi duchowej, czy duchowego ćwiczenia, które prowadzi do uzyskania wysokich wyników, w tym dobrej, spokojnej śmierci. Duchowy, niewidzialny pakt ze światem, ma miejsce zawsze i wszędzie. Praca pisarza odbywa się w ramach duchowego, niewidzialnego paktu ze światem, on właśnie w sposób najistotniejszy wypełnia treść życia pisarza.
Dotknąłem problemu niebezpieczeństwa momentu relatywnego w poza-języku. Że jak pisarz może wszystko, i tak dalej. Otóż myślę, że to wyjaśniłem. Może wszystko, (mogę wszystko?), ale tak, żeby nie krzywdzić i nie wyrządzać bólu drugiemu człowiekowi. Wszystkie razy, spięcia i napięcia, wszystkie obsesje, lustrzane odbicia, słuszne lub mniej, toksyczne iluminacje, wszystkie te wzruszenia mniej lub bardziej zasadne, płacz dziecka – pisarza z powodu uwag dumnej z niego mamy, wściekłość z powodu rzucanych od niechcenia uwag taty,  rozmaite fobie i natręctwa, które czasem zamieniają się miejscami ze słowem, to jest czynem; to są wszystko rzecz jasna sprawy, które pisarz powinien przyjąć, mówić nieco kolokwialnie, na własną klatkę, powinien przejść do porządku dziennego nawet, jak w niego rzucają mięsem i błotem, jak z niego szydzą i tak dalej. Jak z niego szydzą, niech szydzą, nie musi odpowiadać, nie musi się do tego odnosić, ale może milczeć (milczenie jest początkiem pisarskiej spowiedzi, nawet spowiedzią samą, przypominam, co już napisałem wcześniej).
Wcześniej poruszyłem jeszcze wątek zależności między językiem a konwencją. Napisałem, że język nie jest konwencją, ale konwencja może stać się językiem, myślę, że już to wyjaśniłem. Dobra konwencja może stać się istotnym albo nawet najistotniejszym językiem. Zaznaczam, że są ludzie, pośród nich również akademicy, choć nie wszyscy rzecz jasna, którzy nie pozwalają nawet na konwencję, jako iluzję języka. Oni się boją po prostu, że ta konwencja, pusta, bo konwencjonalna, przerodzi się nagle w język. Bzdura, powinna bowiem wszelka, wypchana, jak ptaki Schulza, konwencja, przerodzić się w istotny język i wzbogacać, rosnąć, kwitnąć, od tego przecież jest wpierw tylko konwencją, by potem przerodzić się w istotny, bogaty język (owocowanie, kwitnienie).
Czym jest językowy obraz świata pisarza? Zaczyna się prosto, od wejścia do Kościoła Franciszkanów w Krakowie, potem następuje moment modlitwy, a potem po prostu spowiedzi, wobec kogo?
Mogę się wyspowiadać ojcu zakonnikowi, ale i tak nieprędko dostanę rozgrzeszenie. Więc na razie modlę się i spowiadam się Bogu oraz Panu Bogu ze swojego życia (łączę niewidzialny, duchowy pakt ze światem z fluktuowaniem powierzchni, tymi pomidorkami i fasolką na targu). Po wyjściu z Kościoła, po tym, jak pomodliłem się za zdrowie moich bliskich, mojej rodziny, mojej Ewelinki, następuje istotny moment zjednoczenia czy zbratania ze światem. Idę ulicą, podrywa się gołąb, strzeliście, wchłaniam tego gołębia, poczytuję jego zryw za znak istotnego słowa, którego trzepot słyszę. Potem idę, niewidzialny, bo mnie nikt nie zna w tym Krakowie, gdzie żyję od dwunastu przeszło lat, idę niewidzialny i wchłaniam ulicę, ulica jest dla mnie jeszcze nieuformowanym językiem, chciałbym, żeby zamieniła się w słowo, logos życia, owocowanie, kwitnienie. Więc bratam się ze światem w milczeniu, to jest moja, codzienna spowiedź, moja, codzienna troska, bratanie się ze światem w milczeniu, jak zakonnik, który ciągle grzeszy, ciągle pożąda, ciągle łaknie. Bardzo piękna jest ta spowiedź ze światem, odbywa się codziennie, tam, dalej, cmentarz żydowski, umarli żyją wśród zieleni.
Poza-język. A może po prostu język? Być może znalezienie własnego języka jest jednoczesną możliwością obiektywizacji wszystkich, pozostałych języków? Gdzie tutaj zachodzi odbicie? Trzeba by więcej wiedzieć, w książkach jest jedynie fragment istotnej wiedzy, można dysponować tym fragmentem, jak się chce, ale tajemnica i tak będzie trwać, niewypowiedziana. Napisałem na początku o oceanicznym spokoju między Ewelinką a mną i że tam, na czarnym dnie, ten moment, dobre, czarne serce, z którego wypływają mądre, głębokie, oceaniczne wody. Myślę, że to dobre, czarne serce, jest momentem najistotniejszym w podróży pisarza poprzez język. Język jest obiektywizacją, ale ta obiektywizacja nie powinna wynikać z lęku i strachu, ale powinna opierać się na zaufaniu, wierze, miłości. A te trzy cnoty kardynalne w niczym innym się objawiają, jak w działaniu, w słowie, które jest czynem, połączeniem Marty i Marii z przypowieści ewangelicznej.
Z drugiej strony spokój jest dla pisarza unieruchomieniem, unieruchomienie to możliwość zwyczajnej pracy, na przykład akademickiej. Stąd dobra dla pisarza jest samotność, życie zakonne nie w sensie przywdziania habitu, ale życia samotnego, samotniczego, stroniącego od uciech i światowości tego świata. Z drugiej strony rozproszony pisarz, to pisarz naprawdę piszący. Non secundum intentionem, nie w jedności z sobą pisze pisarz, ale w oddzieleniu od siebie, rozproszeniu, sed secundum distentionem, musi być ciągle rozpraszany pisarz przez światowość świata, żeby pisać. Albowiem praca pisarza to nic innego, jak ciągłe zmaganie się ze światowością świata, stąd walka z byle pierdołą, na przykład z tym, że dzisiaj zażyłem syropek nie moją, wyznaczoną, ulubioną łyżeczką do syropku, ale inną, do cukrzenia herbaty, może przerodzić się bardzo łatwo w walkę o ocalenie Kosmosu, Wszechświata, ludzkości, świata, i tak dalej (to oczywiście żart, ilustrujący nieprzystawalność obiektywizującej sfery poza języka do konkretnych wypadków życiowych, wobec których reakcje są skrajnie subiektywne). Z napięcia pomiędzy obiektywną sferą poza języka, a konkretnym zdarzeniem światowym, przypadkiem, rodzi się akt pisania. Pisanie jest reakcją poza języka na subiektywność i konkretność światowego zdarzenia. Wynika z pewnego rodzaju rozszczepienia i w tym ujęciu może być również formą wyrafinowanej terapii, gdzie na stole operacyjnym leżą i pisarz-pacjent i świat, teren agonu, ciągła potencjalność zmagania. Zatem byłby ten poza-język, o którym pisałem/mówiłem, właśnie tego rodzaju, nieustającą potencjalnością, nieustającym pulsowaniem. Potencjalnością działania byłby ów poza-język. Poza język gwarantuje możliwość działania, ale nie jest samym działaniem. Macierz, Derridiańska differance? Nie jestem pewien, czy aby na pewno chodzi o źródło, skąd bierze początek działanie. Potencjalność nie jest początkiem, początek jest czymś, dajmy na to, statycznym, unieruchomionym. Potencjalność natomiast stale wibruje, stale jest aktywna, zmienia się i miesza. Zatem poza język to nic innego jak potencjalność działania. Moment działania bierze się z momentu milczenia, momentu spowiedzi, o tym już była mowa. Następnie przechodzi to milczenie w bycie w świecie, w rozumieniu, bycie zanurzone w światowości świata. Pisanie czeka na moment rozproszenia. Ale poza języka nie da się tak naprawdę rozproszyć. Jak rozproszyć, to co jest tak niebywale dokumentnie, a jednocześnie diablo (i bosko), precyzyjnie rozproszone, jest to rodzaj niebywałej, misternej precyzji w chaosie, rodzaj chaosmosu.  Poza język zatem wibruje w swojej wewnętrznej strukturze, niebywale misternej i precyzyjnej, od wewnętrznego chaosu, który jest precyzją i dbałością. Poza język jest ciągłą możliwością wielu języków, tych języków jest, jak się zdaje, nieskończona wielość. Wszelkie traumy, obsesje, zadrapania, rany, z punktu widzenia poza języka, są urojeniami, albo fikcjami, językowymi konstruktami. Przypomnijmy: każdy akt ludzki jest aktem językowym. Pocałunek, objęcie, przytulenie, odmiany, wycieniowane mniej lub bardziej odmiany języka. Wszystkie one tkwią w potencjalności poza języka, który nie jest statyczny, ciągle się zmienia, wibruje, miesza, nie da się go uchwycić w czymś stałym, chociaż on sam, ze swej, rdzennej natury, tak niebywale precyzyjnie i misternie skonstruowany, nosi w sobie wszelkie znamiona nieprawdopodobnej konsekwencji, która może być odczytana jako stałość, albo symulacrum stałości, szczerze mówiąc, nie wiem. Jako człowiek wierzący, optowałbym za rozwiązaniem, dającym możliwość consensusu i nadziei: to znaczy możliwości ciągłej zmiany potencjalności poza języka, przy jednoczesnym zachowaniu status quo, to znaczy sama potencjalność pozostaje niezmienna w swojej istocie, a zatem jest możliwe w tym wypadku mówienie o jakimś istotnym rdzeniu, który zawiera potencjalność -  nie jest to bowiem pusta potencjalność, wypchana niczym albo trocinami, jak ptaki Schulza, czy ta słynna, ograna już niemiłosiernie cebula Szymborskiej, ale potencjalność ta wypełniona jest życiem, to znaczy owocowaniem, kwitnieniem, wzrostem, rośnięciem, jak ta zieleń na żydowskim cmentarzu, jak drzewo oliwne. Zatem potencjalność jest wzrostem i ten wzrost potencjalności, owocowanie i kwitnienie, jest stały, wzrost ten utrzymuje się, jak przypuszczam, również po śmierci. Poza język zatem jest niczym innym jak właśnie ową, owocującą potencjalnością. Zmaganie się ze światem w poza języku, powinno prowadzić do dobrych rezultatów i do dobrego języka, do języka ufności, wiary, miłosierdzia, zaufania w Opatrzność, nieobecności zdrady. Poza język jest potężną siłą potencjalności rozumianej jako nieustający wzrost i owocowanie, który może być wykorzystany zarówno w złym, jak i w dobrym celu. Optuję gorąco, żeby został wykorzystany w dobrym celu. To znaczy, używam poza języka w ten sposób, żeby nie ranić swoich bliźnich, przyjaciół, rodziny, bliskich. Jak diabła strzegę się zła, które również jest możliwością poza języka. Jeżeli już posiadłem możliwość poza języka, to staram się go używać odpowiedzialnie, z głową i sercem. Nie robię z ludzi głupków, nie oczerniam ich, nie naśmiewam się, na siebie przyjmuję zarazem wszystkie razy, bo nic to, poza język i tak to w ten sposób wchłonie i wymiesza, że zostanie jedynie niewyraźne pobrzmiewanie, albo niewyraźny ślad, jakieś mgliste echo. Poza język prowadzić może ku pustce, anihilacji, zanikowi, zapomnieniu. Lecz po to jest pisarz i jego językowy obraz świata, aby wracał do tworów poza języka często i żeby je przemyśliwał, żeby nad nimi w dalszym ciągu pracował. Pisarz i człowiek, który nie jest pisarzem, również żyje w języku, powraca do swoich wspomnień na przykład, odwiedza groby swoich bliskich, pamięta. Literatura jest utrwalaniem, jest sprzeciwem wobec zaniku, pustki, nicości. Apeluję do wszystkich ludzi pióra, aby dobrze używali możliwości swojego poza języka, innymi słowy, swojej nadświadomości językowej. Apeluję do siebie również. Ale niech pisarze utrwalają, chronią przed zapomnieniem, pamiętają, taka ich rola, ocalać ludzi i narody, zbawiać świat, zbawiając samych siebie. Niech używają nie zawsze tej właściwej łyżeczki do mieszania swojego, ulubionego syropku, niech użyją tej do cukrzenia i niech później napiszą poemat, z wnętrza potencjalności swojego poza języka, który, jak zwykł mawiać mój poprzedni wydawca, będzie w stanie uratować komuś życie.
Chciałbym jeszcze doprecyzować kilka kwestii. Otóż zetknięcie maksymalnie obiektywnej sfery poza języka ze skrajnie subiektywnym, światowym zdarzeniem, rodzi akt pisarski. Kim jest pisarz/poeta? Otóż żyje on stale pomiędzy sferą potencjalności poza języka, a konkretną możliwością realizacji owej potencjalności w zetknięciu właśnie z poszczególnym przypadkiem światowym, czy życiowym zdarzeniem. Obiektywna sfera potencjalności poza języka w zetknięciu z przypadkowym, skrajnie subiektywnym zdarzeniem światowym, wytwarza właśnie konkretną wartość, utwór literacki. Pisarz jest stale pomiędzy, musi być uważny, czujny, gdyż w każdej chwili jego obiektywna sfera potencjalności poza języka, może natrafić na życiowe zdarzenie, życiowy przypadek. Odbywa się to oczywiście poprzez zanurzenie w światowości świata. Potencjalność sfery poza języka, jest nieustanna, to już powiedziałem. Akt pisarski jest jednoczesnym momentem rozproszenia przez światowość świata, co skupienia, akt pisarski określa dialektyka rozproszenia i skupienia. Zetknięcie obiektywnej sfery potencjalności poza języka z konkretnym, życiowym, skrajnie subiektywnym zdarzeniem, jest właśnie określane poprzez dialektykę skupienia (w samym języku, jako realizacji obiektywnej sfery potencjalności poza języka) i rozproszenia (czyli momentu zetknięcia się obiektywnej sfery potencjalności poza języka z tym, co subiektywne, co nawet może wyprowadzić z równowagi). Ta ciągła naprzemienność skupienia i rozproszenia, dialog potencjalności z tym, co konkretne i zdarzeniowe, to nic innego jak sfera właściwej egzystencji pisarza. Pisarz innymi słowy, ciągle rozmawia z tym, co konkretne, spowiada się Panu Bogu w wyznaniu grzechów i modlitwie, które też są konkretne. Jest to piękna droga, ponieważ polega na ciągłej rozmowie, tym samym kształtowaniu swojego, językowego obrazu świata. Językowy obraz świata pisarza to zatem nic innego jak dialog obiektywnej sfery potencjalności poza języka ze skrajnie subiektywną zdarzeniowością konkretnego życia, tyle na razie na ten temat chciałem powiedzieć. Chociaż jestem grzesznikiem i cholerykiem, ośmielam się prosić, modlę się o dobry przebieg tej rozmowy.











O nieuchronnej potrzebie kolekcji na podstawie zbiorów Kazimierza Wiśniaka Hieronima Sieńskiego oraz Macieja Rudego

      Kolekcjonować rozmaite rzeczy można z różnych przyczyn. Często idzie za tym głęboki sens nadania jakiegoś określonego kształtu swojej ...