poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Wesele Magdaleny

Zobaczymy, co będzie tej nocy, czy coś się wydarzy, skoro tyle nagle zewsząd hałasu.
Ale na razie próbuję błogosławić przerwany przed chwilą święty spokój, spokój pustelni ( o ile nie przyjmiemy stanowiska przeciwnego, że życie jest od tego, żeby się rozproszyć w tym, co nim jest pozornie). Pozór jako prawda? Przejdę za chwilę do problematyki prawdy jako konwencji.
Jakże okropne i haniebne i wulgarne są niektóre obrazy, które dobiegają z ekranu, burzą święty spokój pustelnika (o ile nie przyjmiemy stanowiska przeciwnego, że jego spokój jest pozorny, skoro burzy go świat zewnętrzny, czyli świat pozoru). A czym jest pozór?
Wyciszyć można się jedynie literą. Obraz jest hałaśliwy, o ile nie oplata go rygorystycznie żelazna reguła prawa i konwencji, w której ten "hałaśliwy obraz" staje się koniecznością. W przeciwnym wypadku może być jedynie rozproszeniem, chaotycznym przechodzeniem z jednego świata w drugi. Przechodzenie to niekiedy podyktowane jest przypadkowym wyborem, kaprysem, za który płaci się wykluczeniem ze świata pustynnej ciszy, którego jałowość jest pozorna. Jak bardzo czarnoziemny i wrażliwy jest to świat, widać, kiedy dochodzi do konfrontacji z tym, co nazywa się przypadkiem. Otwarcie na przypadek? Tak, ale przecież za wszystkim stać musi podyktowana ukrytym, wewnętrznym rygorem konwencja działania, czyli jego logika. Brak logiki może być w tym wypadku jedynie kolejnym, logicznym postulatem. Brak logiki bowiem to inercja, chaos. A wystawienie się na cios przypadku? Zrobienie czegoś wbrew żelaznej, wewnętrznej regule działania?
Jest chaosem. Postulat: jedyną możliwością w tym wypadku jest możliwość konwencji.
Poza konwencją jest świat pustyni, który jest światem osobnym, wewnętrznym. Bo to świat zewnętrzny jest światem konwencji. 
Chaos dotyczy jedynie świata wewnętrznego, mocno wrażliwego przez doświadczenie pustyni.
Musi być jednak twardość, twardość, ale nie kaprys. Początkowe intuicje, jeszcze nieuporządkowane. To, co pustynne nie kaprysi, przyjmuje. Doświadczenie pustyni - odporność skały. Skalistość tego doświadczenia wyraża się w reakcji na zewnętrzność, na wołanie zewnętrzności. Zewnętrzność woła pustelnika, pustelnik czeka na zawołanie zewnętrzności i wtedy reaguje. Czy taka jest prawdziwa reguła pustelniczego życia? Nie wiem. Być może czasem pustelnik powinien zawołać świat, poddaję tę intuicję kolejnym dopowiedzeniom, których nie jestem pewien do końca.
Prawdziwe jest tylko to, co zewnętrzne, tego rodzaju "prawda" przychodzi mi teraz na myśl. Jednocześnie trzeba powiedzieć, że to, co zewnętrzne (i konwencjonalne), zmienia się nieuchronnie i przechodzi niekiedy w zapomnienie, na korzyść migotliwej (i kapryśnej) teraźniejszości, która dominuje świat społeczny. Dlatego, stare, ale jare stwierdzenie, przed utratą tożsamości, zapomnieniem, anihilacją historii (jednostkowej i zbiorowej), chroni pamięć, uczciwie pielęgnowana, pamięć i wierność. Wierność rodzinie, małżonkom, przyjaciołom, wierność prawdzie. Być może ta najważniejsza prawda jest ukryta wewnątrz a nie leży pomiędzy ludźmi. Zatem oddalam na bok intersubiektywność prawdy, a skupiam się na doświadczeniu wewnętrznym, która czyni z prawdy coś jednostkowego, czasem unikatowego i oryginalnego, co potrzebuje specjalnej opieki ze strony instytucji, które zajmują się przetrwaniem prawdy, a zatem również tego, co prawdziwe. 
Bowiem wybrzmieć może prawdziwie to, co nie jest zafałszowane, jakkolwiek tautologicznie to zabrzmi, jest to prawdą, basta!
Tam, gdzie leży prawda, pośród piasku i fal. Prawda, która dojrzewa w ukryciu, jak wszystko co żyje prawdziwie.

Prawda jest ruchoma, powtarzalność zapewnia pozór stabilności. 

„To, co niezniszczalne trwa”.

To wesele było olbrzymie. 
Dużo rzeczy. Wielkich rzeczy. Wielkie Wesele. Wielka biel. Wielka biel wielkiego Wesela. 
Przeszło 300 osób. Folwark Zalesie, wieś Grajów. Odpoczynek, ptaki, suknia. Biała suknia. 
Tańce, jedzenie, spojrzenie, jedzenie, tańce.  Palenie papierosa. Potem światy, różne światy, wewnątrz i na zewnątrz. Niemożliwość wyrażenia jakiegokolwiek świata, bycie zamurowanym i wmurowanym w ten świat jednocześnie. Jednoczesna wielka miłość do życia, które nie potrafi się wyrazić, nie potrafi się wypowiedzieć, jest bardzo mocno ograniczone. I ta Pani Profesor z uczelni ASP, rzeźbiarka, która tak mocno przypominała mi o moich wizytach w Lanckoronie, tym najpiękniejszym ze wszystkich miasteczek na świecie, miasteczek, gdzie tworzą najwspanialsi artyści, miasteczko, w którym siedzieliśmy w Arce, w ogródku, na zapleczu, piliśmy kawę, jedli ciasto, i ja wtedy słyszałem, wtedy słyszałem, rozmowę, podsłuchałem rozmowę dwóch pań, to był wywiad, jedna Pani była artystką, na pewno mocno związana z Lanckoroną, i tam padło nazwisko, które od razu skojarzyłem z Brunonem Schulzem, a to nazwisko brzmiało Władysław Panas. Wywiad w tym ogródku, w pełnym słońcu, nazajutrz mieliśmy z Ewelinką lecieć na Sardynię, a ja tak bardzo bałem się tego lotu i umierałem w tym pełnym słońcu, wśród tych kaw, tego słońca, tych rozmów, rozmów w Lanckoronie o Brunonie Schulzu. Przecież z Lanckorony pochodzi również inny, znakomity artysta, Leszek Kozik, genialny prozaik, autor „Pasji według chama galicyjskiego”. Czasem nie potrafię wypowiedzieć tego piękna świata, które we mnie istnieje, drzemie, rozrywa mnie od środka, porywa, rozrywa jak wielobarwne ptaszysko, barwa wrona, wrona-feniks. Ach, gdyby można było wypowiedzieć popioły. Wizyty Państwa Kraińskich na ulicy księdza Gurgacza, na Gurga, tam nasze posiedzenia, nasze biesiady, alkohol pity do późna, to wszystko, co nie może, nie potrafi zostać wypowiedziane, to myślenie intuicyjne, że oni siedzieli, mówili, i zewsząd, zewsząd do nas podpływała na rzecznej tratwie ta Lanckorona, której nie potrafię tak naprawdę wypowiedzieć, bo ona jest jedyna, najprawdziwsza, najmilsza mojej duszy, jedyna, ta, której nie zniszczą dziejowe zawieruchy, ta, która będzie trwała, kiedy Wszechświat sam siebie wessa w swoją czarną czeluść, miazmaty, kokardki, wstęgi, w górę uniesione ramiona. Ach, gdyby tak móc wypowiedzieć świat, jego czarną czeluść, jego białą ciemność, jego skryte uniesienie, jego huczność, wesołość, radość, jego przenikanie, przecież nie musiałbym tak naprawdę żyć, wystarczyłoby wypowiedzieć strumienie radości świata, światła, wstęg, słońca, kokardek, wstążek, tych ramion uniesionych w górę. 
A Wesele, nieskończona biel Wesela, nieskończona toń, przepastna, biała toń Białostockiej Puszczy, wielki smutek i zarazem wielka radość, z powodu tej niewielkiej, ale jednak nieśmiertelności, która nie przemija, której słońce zaplata warkocze, wersy, ciemność, studnię, lato, ptaki, okoliczne ptactwo Białostockiej Puszczy, niewypowiedziane milczenie śniegu, które znam skądinąd, z powieści Pamuka, „Śnieg” i to, że znalazłem tam nagrodę, w środku tej książki, nagrodę za wiersz zimowy, pierwszą nagrodę w konkursie na wiersz zimowy, który organizował portal poetycki Nieszuflada czternaście lat temu. 
Moje początki, moje wątki, moje wstążeczki, scyzoryki, latawce, klejenie się świata do mojej głowy, jak białe, okoliczne ptactwo. 
A przecież mogłem inaczej, jakby na przekór i nie… wybrałem właśnie to, co na przekór. 
Niezwykłe wrażenia, czasem usypianie, pomyślałem o Kubie, że się całkiem poddał, że nie potrafi żyć w świecie, więc wybiera pustelnię. 
Pustynia może być wewnątrz również. Pustynia, której nie nasycisz żywą wodą, pocałunkiem, świętem. Pustynia, która tak łatwo nie wyparuje z twoją śmiercią, pustynia, którą zaludniasz wierszami, jakby to były rośliny nad źródełkiem. 
Siedziałem pod zadaszeniem i pisałem wiersz dla Magdy z okazji jej Wesela. Niczego nie musiałem sobie przypominać, bo wszystko już widziałem, całą jej, wspaniałą przyszłość na Kresach. Tam, w tych Puszczach, lasach, jarach, wąwozach, będzie wychowywać swoje dzieci, w wielkim domu, w którym zamieszka ze swoją rodziną. Ten obraz szczególnie do mnie przemawia, ze względu na swój przepastny urok, dom pośród wielkiej, Białostockiej Puszczy i życie wraz z dziećmi, aż Puszcza nie upomni się o swoich mieszkańców, aż ich z powrotem do siebie nie weźmie. 
Przecież to nie tylko Puszcza. Ale i wielkie oddychanie wielkiego lasu, drzew, okolicznego ptactwa. Jakby tego wszystkiego nie dało się rozebrać, jakby to wszystko zwalało się na olbrzymie, barczyste ramiona, a potem spokojnie falowało jak morze i wiatr, było rodzajem piórka puchowego, która nagle spada na ramię, bezszelestnie, zdmuchiwane przez siłę, o której nic nie wiem, mogę jedynie domyślać się jej istnienia, że po drugiej stronie też wieje ten sam i jednocześnie całkiem inny wiatr. 
Jakby nie można było wypowiedzieć Puszczy. 

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

O Jacku Kaczmarskim

Film o Jacku Kaczmarskim, "Bard", prezentuje człowieka złożonego, skomplikowanego. Genialny artysta dojrzewał w domu dziadków, tam nauczył się wszystkiego. Później już tylko udawał, że się uczy, studiuje, w rzeczywistości pisał, grał, śpiewał i pił. Życie? Bardzo trudne. Ciągłe koncerty, ale i dużo powodów do kojenia własnego ego. Kobiety. Miał ich kilka w życiu (nie liczę wielu przygodnych romansów). U końcu drogi znalazł "prawdziwą" miłość. Czy był szczęśliwy? Był bardzo nieszczęśliwy, jak patrzę na niego, na ten film. Fasadę miał spójną. Pogoda, jasność, harmonia, rozsądek. Może przez tę fasadę jego teksty był tak spójne, zdyscyplinowane, jakby nie dopuszczał do głosu rozpaczy i ciemności w sposób całkowity, zawsze się kontrolował, a kontrolować było przecież się trudno, skoro zewsząd bezbrzeżny smutek, zwłaszcza po 1989 roku, zmiana czasów, zmiana warty (niekorzystna), zmiana wrażliwości, mdłości.
Mdła zmiana wrażliwości, mdła wrażliwość. Jak w takich czasach mógł odnaleźć się Jacek Kaczmarski? Nie odnalazł się zupełnie moim zdaniem, albo odnalazł się tak, jak mu to czasy i system umożliwiły. Przecież tamte czasy, przed 1989 rokiem, nie były "lepsze", ale z filmu wynika, że były bez wątpienia żywsze, ludziom na czymś istotnie zależało, sztuka nie była mdła, a władza, przeciwko której śpiewano piosenki, pozwalała je śpiewać. Oczywiście, system był zbrodniczy, to jedna strona medalu, druga jest taka, że ludzie śpiewali razem bohaterskie pieśni i hymny pokolenia, im zależało.
Komu jeszcze zależy? Kaczmarskiemu zależało do końca na pieśni, do końca śpiewał i grał, do końca tworzył, dając dowód, jak wielkim był artystą i jest nadal i będzie. A jego trzecia żona, Ewa, nakłaniała go usilnie, aby w Australii został taksówkarzem. Tam, w Australii, kiedy w latach 90 tych przeprowadził się, był na bezrobociu, całkiem niezłe dostawał pieniądze z tego bezrobocia, musiał stawić się raz na pół roku w urzędzie pracy, dodatkowo dorabiał sobie koncertami w Polsce, dopóki nie usłyszał strasznego wyroku  o raku krtani. Ten rak, ten rak, to w istocie była depresja jego życia. Pomyślmy, życia, którego tak naprawdę nikt nie docenił. Na pewno nie materialnie. Co z tego, że był bardem? Był dalej biednym bardem, jego pieśni żyły a on sam ledwo ciągnął. Społeczeństwo, polskie społeczeństwo, było dla swojego barda niezwykle okrutne, nie dało mu kolejnej szansy.
W filmie brakuje mi odniesienia do programów "Sarmatia", genialnego programu dodam, do programu "Wojna postu z karnawałem", również bardzo dobrego, do tej twórczości, która powstawała wspólnie z Przemysławem Gintrowskim oraz Zdzisławem Łapińskim.
To istotny brak.
Oprócz tego bardzo ten film przeżyłem. Zwłaszcza schyłek życia Kaczmarskiego, jego wegetację w Australii. Bo tak to trzeba nazwać. Nic tam nie miał. Do Polski przyjeżdżał raz na jakiś czas i dawał koncerty, ale to nie było to, co kiedyś. XXI wiek zjadł wszystko, co dobre i wartościowe w kulturze duchowej. XX wiek dał wielkie osiągnięcia, wielkie nazwiska. XXI wiek to wiek klęski, wiek schyłku, wiek, w którym moim zdaniem nastąpi ostateczne tąpnięcie świata i Apokalipsa.
Bo Kaczmarski już nie miał w zasadzie do czego się odnosić. W swoich późniejszych tekstach powracał do Okudżawy na przykład albo do wieszczów, jak do Słowackiego, śpiewał również o Dylanie. Wybrał klasykę, trudny był byt poety, w zasadzie najtrudniejszy, trudniejszy zapewne aniżeli taksówkarza, który nie musi myśleć o tego rodzaju sprawach, najważniejszych, nie bójmy się tego powiedzieć, a Kaczmarski należał do tego rodzaju ludzi, którzy po prostu nie potrafią przestać myśleć, rozważać, tworzyć, on nie mógł być taksówkarzem w sensie organicznym, czy Pani, Pani Ewo, mnie rozumie, czy mam Pani to dalej tłuc do głowy?
Kaczmarski był niewinny i de facto zjadły go o wiele mniej lotne od niego kobiety, prócz jednej, moim zdaniem, prawdziwej miłości, takiej najprawdziwszej, bo na okamgnienie, kobiety, którą poznał już u samego schyłku, kobiety, która była jego spokojem.
Musiał zmagać się z życiem przez cały czas. Nie potrafił żyć bez miłości, bez kobiet i bez alkoholu.
Musiał pić, pisać, kochać. To wypełniało mu cały czas, który dzielił między kartkę do pisania, gitarę i butelkę. W filmie jest pokazane, jak zaczynał pić od rana. Tak schodziło mu życie, kiedy pracował w Rozgłośni Radia Wolna Europa, żeby utrzymać siebie, może po części rodzinę, a to wszystko sprawiało, że musiał odreagować, a zatem pił, pił i śpiewał "Encore", jedną z lepszych jego piosenek.
W jego dorobku nie ma złych tekstów, złych piosenek, piosenek pomyłek. Co innego chyba jego powieści, chociaż przyznam się bez bicia, że nie czytałem. Nie czytałem, ale nie dowierzam. Kaczmarski miał temperament ściśle poetycki, wybitnie poetycki, a zatem niecierpliwy. Do fabuł i mozolnych, misternych, powieściowych konstrukcji, trzeba mieć cierpliwość, nawet, jak ma się wiele do powiedzenia o życiu i świecie, swoje się przeżyło, swoje się widziało, swoje się przecierpiało. Ale to nie wystarczy. Warsztat poety, który Kaczmarski posiadał w stopniu wybitnym, bo był niezwykle sprawnym rzemieślnikiem słowa, jednak mógł w powieści okazać się niepotrzebny i niekonieczny, trochę ślamazarny, jakby wbrew temu, kim był, a był poetą, pieśniarzem, bardem, któremu do życia najbardziej było potrzebne jedno: adrenalina. Kiedy tej brakło, musiał odejść z tego świata. W niebie pewnie ryczą razem z Wysockim do wtóru anielskim chórom.
Widziałem, kiedy po koncercie, w busie, brał butlę w kolorowym papierze i pił, połykał, potem butlę odkładał i próbował zasnąć. Na koncertach dawał z siebie wszystko, lały się z niego siódme poty (swoją drogę do końca mógł zachować kondycję, gdyby nie rak i depresja spowodowana nie taką chyba Polską, jaką sobie wymarzył). Jest taka migawka w filmie, kiedy Kaczmar wali w te struny gitary, napina każdy mięsień, jak tylko może, jak tylko potrafi, ale widać, że już nie może, że litościwie patrzy na Łapińskiego, jakby wołał o pomoc, "Zbyszek, kurwa ratuj, ja już nie mogę", tak sobie to wyobrażam, ten wewnętrzny ryk Kaczmara. A potem wali się na kanapę półprzytomny, w jakimś mieszkaniu, pewnie przypadkowym, wali się na kanapę i pozornie pewnie tylko odpoczywa, albo i nie, albo i nie, kiedy łeb wypełniony wódką, zaczyna zalewać ciemność.
A potem? Jakieś uspokojenie. Pozorne rzecz jasna. Spokojny to on był za lat Solidarności, prawdziwie spokojny. Ale w tym późniejszym jego uspokojeniu wyczuwałem jakiś fałsz, nie był to spokój człowieka spełnionego, ale człowieka, przepraszam, nie powinienem tak tego nazywać, człowieka przegranego. Który przegrał walkę o wolną Polskę. Jak mówiłem, ta Polska, którą zastał, po prostu, brutalnie powiem, kopnęła go w dupę. Czemu? Bo był wybitnie inteligentny, o wiele bardziej od tych bałwanów, którzy robili z nim wywiady i jak najszybciej je kończyli, bo się bali być zjedzeni przez kogoś, kto naprawdę ma coś do powiedzenia. Widziałem ten jego "spokój", te jego zgrabne frazy, przemyślane wypowiedzi i tak dalej, niby to samo, a co innego. Oczywiście, że co innego! To już było umieranie mentalne, duchowe. Śmierć fizyczna była jedynie dopełnieniem tego umierania duchowego. Jak mówiłem, jeszcze miał swoje chwile, później, w "wolnej" Polsce, ale potem? Potem już zaczynała następować ta zastraszająca degrengolada wartości duchowych, religijnych i humanistycznych, której Kaczmarski po prostu psychicznie nie wytrzymał.
Był (i jest), jednym z najważniejszych poetów XX wieku i początku XXI wieku. Jego twórczość zawiera to, co jest najważniejsze i konstytutywne dla kultury europejskiej, której najważniejszym, najistotniejszym fundamentem jest chrześcijaństwo. A przecież Kaczmarski był jak najbardziej wierny chrześcijaństwu, w swoich pieśniach nieustająco poszukiwał Boga, nawet kiedy wadził się z Nim w samotności, nawet, kiedy z pustej butelki wyglądało diabelskie oczko i zachęcało: jeszcze, jeszcze, bądź nienasycony. Ale to nie zmysły, nie ciało, nawet nie to, że mógł nie praktykować regularnie, albo wcale, ale ta jego niezwykła wrażliwość poetycka, która była na wskroś chrześcijańska, uczyniła jego twórczość otwartą na transcendencję, metafizykę, Boga. Twórczość, która nigdy nie wyrzekła się tego, co najtrudniejsze. A co jest najtrudniejsze w życiu tak genialnego artysty, jakim był Kaczmarskim? Oczywiście jedno. Wierność samemu sobie, czyli w tym wypadku swojemu powołaniu. Na przekór tym wszystkim, którzy chcieli uczynić z niego kogoś, kim się im wydawał, czy to barda rewolucji, przewodnika zbuntowanych mas, czy potem, kiedy się nieco wycofał i stał się po prostu poetą lirycznym, taksówkarza.
A Kaczmarski od początku do końca, powiem to, choć trąci to banałem, był po prostu poetą, poetą niebanalnym i nie ksobnym, bo otwartym na kulturę, malarstwo, literaturę, historię, poetą, który czerpał ze skarbca kultury europejskiej, po prostu, poetą erudytą, uczonym poetą. A przy tym niezwykle wrażliwym na słowo, niezmiernie wręcz emocjonalnym, żywo reagującym na historię i zjawiska społeczne, ale to, co robił, co śpiewał, co grał, było poezją i choć kojarzyć Kaczmarskiego będziemy głównie z jego pieśni, to przecież, gdyby dalej żył, gdyby dał sobie wyciąć kawałek gardła, czego nie pozwolił sobie uczynić, pewnie by dalej pisał, czytał, tworzył, na nieco zmienionych warunkach, ale najważniejsze w nim było jedno, co nie zmieniało się przez wszystkie czasy: poezja.
Jej istota pozostawała w swojej głębokiej wrażliwości niezmienna, zmieniały się okoliczności czasoprzestrzenne, na które poeta reagował, modyfikując nieco aktualia swojej wrażliwości, ale był przez całe życie Kaczmarskim, poetą reagującym na świat, a przy tym głęboko uwrażliwionym na sferę duchową i wewnętrzną, modlitewną, czemu niejeden raz dawał wyraz w swoich pieśniach.
Poetą prawdziwym, któremu nieobce było skomplikowane rzemiosło poetyckie i jego tajniki. Poetą, jak to się mówi, "z jajami", który śpiewał swoim głębokim "ja" lirycznym, poetą niezwykle ekspresyjnym i natchnionym, który porywał ze sobą tłumy, poetą, którego pieśni się nie zapomina, poetą, o którym pamięć będzie trwać na wieki.
Pieśni Kaczmarskiego, mam wrażenie, nie zestarzeją się nigdy. Słuchałem ich od bardzo wczesnego dzieciństwa i znam już je na dziesiątą stronę, potrafię cytować Kaczmara całymi fragmentami, całymi piosenkami, wyrwany ze snu o dowolnej porze nocy, jestem bowiem Kaczmarem przesiąknięty i nasiąknięty jak gąbka, wrósł się on we mnie, razem z jego pozornie  prostą melodią, melodią, która dodam, chwytała za gardło.
Nie potrafię milczeć, kiedy widzę, że krzywda dzieje się ludziom wrażliwym. A Jackowi Kaczmarskiemu krzywda działa się, oj, działa, może już od samego początku? Może artyści muszą cierpieć już od zarania, artyści prawdziwi, których wybór ścieżki życiowej nie jest żadnym wyborem, bo to za nich niejako podjęto wybór, zrobiła to Opatrzność, całując ich nadmiernie w czoło, obdarzając nadmierną inteligencją i talentem, nie tacy, na pewno nie pójdą na zmarnowanie... Ale życie takich ludzi będzie wyglądało na zmarnowane w oczach tego świata i tej Polski, do której Kaczmarski już nie należał i należeć nie mógł z racji swojej utrwalonej już konstytucji wewnętrznej. Polski, w której myślenie z duchowego i aksjologicznego przestawiło tory na myślenie ściśle merkantylne, pseudo ekonomiczne i pseudo rynkowe, "gdzie szybki efekt myśl połyka", to już nie te czasy i nie ta Polska, którą Kaczmar się rozczarował bardzo. Nie te czasy i nie ta Polska, która będąc pod reżimem komunistycznym, wypuszczała na wolność diamenty. Dzisiaj, i Kaczmarski to bardzo dobrze widział (nie tylko on zresztą), diamenty są gaszone, lżone, ciemiężone, ponieważ zasobami kulturalnymi naszego kraju już od dłuższego czasu, rządzą chamy, ćwoki i ciemniaki.
Ciemniaki, o których gustach estetycznych wolałbym nie rozmawiać, ponieważ podobno o owych się nie dyskutuje.
Ale się ze mnie ciemności wylało... Cóż, kiedy, nawet przy dobrych intencjach, nawet najlepszych, zajmując się kulturą, można z przeproszeniem, zdechnąć, a to podobno kultura stanowi o ciągłości życia narodu, podobno...
Rząd nad kulturą przejęły masy, spełniła się przepowiednia z Witkacego. "A śpiewak zawsze był sam". I będzie. Sam na przeciw światu? Taki był Jacek Kaczmarski. Sam na przeciw tłumowi. Sam na przeciw Polsce, o którą walczył, jak się później okazało, nadaremnie.
Sam do końca. Kto o nim dzisiaj zaśpiewa pieśń, która mnie porwie za gardło i sprawi, że zacznę płakać? Tak jak po jego śmierci, po której zacząłem błądzić i błądzę do dzisiaj, daremnie szukając odpowiedniego słowa, szukając "treści, treści, treści". Szukając Boga.







O nieuchronnej potrzebie kolekcji na podstawie zbiorów Kazimierza Wiśniaka Hieronima Sieńskiego oraz Macieja Rudego

      Kolekcjonować rozmaite rzeczy można z różnych przyczyn. Często idzie za tym głęboki sens nadania jakiegoś określonego kształtu swojej ...