wtorek, 30 sierpnia 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski

 Być może jako recenzent lepiej się sprawdzam, gdy tchnę świeży, różany powiew w myśl cudzą, gdy myśl własna moja jest po prostu wtórna.


Być może istnieję jedynie w interakcji szeroko pojętej, kiedy jestem sam ze sobą, jestem nikim.
Być w odniesieniu to jednocześnie tworzyć i być stwarzanym.
Ale tym, kto naprawdę jest głęboki, jest drugi – jestem jedynie akuszerem jego głębi.

Mówienie to bardzo niewdzięczny i mozolny proces, zwłaszcza mówiony monolog, bo rozmowa to proces o wiele bardziej twórczy, wręcz iskrzący się.
Pisarze monologizujący skazani są na nudę i w efekcie na zapomnienie w dłuższym odcinku czasowym.
Pisarz musi przede wszystkim umieć rozmawiać.
Niemniej monolog, zwłaszcza ten mówiony, jest pod pewnymi względami ciekawszy, bo po pierwsze projektuje się nieokreślonego odbiorcę, a po drugie wystawia się swoją słabość i kalekość na próbę.
Mówiony monolog jest najtrudniejszą formą komunikacji.

Krytyka literacka to nic innego, jak rozmowa z dziełem.
Żeby była prawdziwa, musi być żywa, nawet sama sobie może zaprzeczać, być pełna paradoksów, sprzeczności i nagłych zwrotów akcji, a jednocześnie niebywale konsekwentna i w swojej poetyce zdyscyplinowana, skonsolidowana, zwarta.

Czy ciekawiej jest gadać ze sobą, czy z drugim?
Jeśli pierwsza opcja byłaby bardziej atrakcyjna, pandemia nie wywoływałaby żadnych zniszczeń psychicznych, a wywołuje ogromne.
Poza tym kawiarnie byłyby puste.
Do istnienia potrzebny jest drugi człowiek – obojętnie czy martwy, w postaci dzieła, które pozostawił, czy żywy, w postaci żywej książki, którą sobą przedstawia.
A życie ma to do siebie, że wybiera zawsze to, co żywe, lgnie do podobnego.
Ludzie o głębszej naturze lgną do przeczenia, czyli w życiu szukają elementów martwych, truchła, kukieł, manekinów, gratów, odpadków, śmieci i trupów.

Praca pisarska, którą wykonuje się za życia, jest jedynym sposobem na nieśmiertelność.
Niektórzy pisarze za życia uznani, po śmierci zostają całkowicie zapomniani, i vice versa,  to truizm, ale prawdziwy.

Nadświadomość językowa to wcale nie jest skuteczna broń przed cierpieniem; kobieta trafia tam, gdzie język nie sięga.
Dlatego pisarz powinien być kawalerem, a niewykluczone, że również sierotą.
Wszelka bowiem bliska relacja zabija u pisarza to, co u niego naturalne, czyli bycie nieludzkim.
Język u pisarza zawsze wyprzedza relację, stąd konfuzja w jego społecznym odbiorze.

 Być takim aktorem teatru życia społecznego, którego akceptują wszyscy, to nie być w ogóle.

Dzieło, które wyprzedza epokę, musi bardzo długo leżakować, z reguły jego okres leżakowania jest dłuższy aniżeli życie danego pisarza.

Być względnie wolnym to mieć dystans do świata, zwłaszcza do wpisanej weń od zarania niesprawiedliwości, rodzącej poczucie krzywdy, które było, jest i będzie wynikiem ciągłego wzmacniania strefy komfortu piastujących jakieś funkcje, stanowiska, urzędy i psujących zawsze życie społeczne, ergo naprawdę wolny jest ten, kto się nie narodził; reszta społeczeństwa dzieli się na panów i niewolników.
Są jeszcze tęskniący za wolnością pisarze, ale z nimi nikt się dziś już nie liczy.

Paruzja będzie możliwa wtedy, kiedy ludzie pozbędą się marzeń, związanych z własnym ego, ale gdy te marzenia wygasną, ludzkość przestanie istnieć.

Żyję w czasach totalnego rozproszenia i pomieszania języków, na którym największy kapitał społeczny zbijają cwaniacy i oszuści, wykorzystują po prostu tę sytuację.
Niedługo będziemy liczyć fałszywych proroków.

Świadome uczestnictwo w życiu literackim zakłada wysokie kompetencje w sztuce dyplomacji.

Cały ten facebook to fake book.

Ludzie o temperamencie lewicowym bardzo nie chcą traktować życia serio, ale z drugiej strony brakuje im lekkości, dystansu i poczucia humoru, zwłaszcza względem wyznawanych przez siebie idei, stąd przekaz ich, choćby nie wiem jak bardzo wyrafinowany był, w istocie siermiężnym pozostaje.

A gdyby choć raz mistrzostwa świata zorganizować w robieniu czegoś fatalnie, albo przynajmniej przeciętnie? Jakaż ulga i oddech! Stop puszeniu się, nadymaniu, prężeniu muskułów, wypinaniu cycków, i to zawsze przed lustrem, które odbija w gruncie rzeczy twarz i postać pokaleczonej pokraki przez system wartości, wpajany jej od dziecka.

Człowiek najbardziej stroniący od świata, zaszczytów i apanaży, nagle staje się słynnym celebrytą, gdyż jego postawa wobec rzeczywistości, wzbudziła powszechne zainteresowanie i podziw.
To paradoks opisany przez Kołakowskiego.
W rzeczy samej człowiek jest zakładnikiem najpotężniejszej formy miłości,
której na imię miłość własna. Miłość cudza, zewnętrzna, może być tej miłości własnej potwierdzeniem bądź zaprzeczeniem, przez co świat staje się ciekawy – ciekawy przez to, że nasze ego tak często bywa ranione.

Ludzie kochają najbardziej ludzi utalentowanych, a człowiek utalentowany bardzo i w dodatku niezmiernie leniwy, wzbudza szczególną sympatię.
O ileż bardziej przykuwa uwagę niezwykle zdolny student, przesiadujący całe dnie w kawiarniach albo na zabawach, aniżeli ten sumienny i pracowity, któremu w głowie jedynie nauka.
Ten pierwszy rzecz jasna bez problemu zdaje wszystkie egzaminy, ten drugi oczywiście z trudem zalicza kolejną poprawkę.
Polacy wydają się szczególnie czuli na tym punkcie; uczciwa i sumienna praca kojarzy im się z brakiem wrodzonej inteligencji, spowinowacowanej z frajerstwem.

Talent jest szczególnie wielbiony przez to, że jest „niezawiniony” i że talent prawdziwy kojarzy się z brakiem oszustwa, bo jak tu oszukać na czymś, czego się nie zdobyło nieuczciwie, a ma od urodzenia? Dzisiaj jednak o talencie danego „artysty” decydują skrajnie nieutalentowane i nie posiadające elementarnego gustu gremia, stąd często mówi się obecnie, że prostolinijny odbiorca „nie rozumie” współczesnej sztuki, że sztuka nie jest dla mas i nie dla „ciemnogrodu”.
Tymczasem talent jest sprawą uniwersalną, która trafia do mas właśnie najczęściej, o ile jest talentem prawdziwym – niestety obecne instytucje oraz autorytety mają własną koncepcję ludzi utalentowanych – pod odpowiednim kątem oczywiście ideologicznie sprofilowanych, bo nie można być dzisiaj artystą, nie będąc jednocześnie po jedynej, słusznej stronie.

To, czym obecnie się zajmuję, to nagminne milczenie w towarzystwie, zresztą nigdy nie byłem specjalnie gadatliwy, zawsze lepiej szły mi wystąpienia publiczne.
Rozmowa to taka dziwna forma porozumiewania się, w której tak naprawdę nie chodzi o nic konkretnego; raczej o danie świadectwa: jestem z tobą, zależy mi na tobie, albo chciałbym pójść z tobą do łózka, dlatego mówię o czymś, co zgoła nie jest z tym związane, bo inaczej powiedzieć tego nie potrafię.
Najtrudniejsze są relacje damsko – męskie, tutaj rozmowa jest fajna, o ile dana osoba nie jest atrakcyjna dla płci przeciwnej i kiedy wymieniane opinie są w miarę interesujące.
Kiedy jest odwrotnie, a przeważnie jest odwrotnie, zaczyna się ten cały, niezwykle męczący i niezmiernie upierdliwy teatrzyk.
Czy lepiej wobec tego nie wychodzić, nie spotykać się, nie rozmawiać?
Ależ w końcu żyjemy w tym piekielnym teatrzyku, gdziekolwiek jesteśmy, czegokolwiek nie robimy, robimy w odniesieniu do czegoś lub kogoś, ergo wcielamy się w jakieś dziwne i absurdalne, a do tego męczące postacie.
Konstatacja, że życie w obecnej formie jest skrajnie bez sensu i wywołuje zdecydowany nadmiar cierpienia, może i prosta jest, ale z drugiej strony prawdziwa.

Wszelkie cierpienie bierze się z pobudek ambicjonalnych.
Albo inaczej: cierpię, więc żyję.
Albo inaczej: chciałbym za wszelką cenę być fajny, fajna, ale nie wiem, jak to zrobić, więc wymyślam sobie kogoś.
Jakby to fajnie było, gdyby to ktoś odkrył.

Fantazja ludzka nie zna granic: można wymyśleć siebie również jako Boga albo samobójcę, ale tu i tam, gorset roli okazuje się zbyt ciasny.

Pełnia wolności po śmierci?
Cóż to za wolność, kiedy nie wiem, że nie ma mnie i że nie muszę już użerać się ani ze swym istnieniem albo nieistnieniem?
Toż to dopiero prawdziwy dramat – to ja już chcę z powrotem więzienną pryczę i szare mydło, albo przeraźliwe zimno w nieogrzewanym budynku…

Być może przygoda życia jest przygodą wiedzy, choć to bardzo prosta konstatacja.
Wiedza ma to do siebie, że nie przynosi dla życia żadnego pożytku, teraz to widać szczególnie dobrze, a jakie życie wobec tego przynosi pożytek?
Czy nie jest równie bezużyteczne jak ta ukochana przeze nie wiedza?

Dzisiaj każdy pilnuje własnego ogródka w myśl tego, że żadna struktura społeczna dzisiaj ani żadna nagroda, łącznie z Noblem, nie jest miarodajna.
Można dostać Nobla rano, a wieczorem wrócić do domu wariatów, aby przed snem zażyć lekarstwa.

 
 

 

 
 



piątek, 12 sierpnia 2022

Róże przed deszczem

 

Czy rozumiem cokolwiek z tego, co mi się przydarza?
Oczywiście, że nie, bo kto, będąc na służbie, cokolwiek z czegokolwiek rozumie?
Służba to święta powinność, a święci są jak poeci, niczego nie rozumieją.

Żyję w kulturze bardzo agresywnego narcyzmu (mówię o rzeczywistych intencjach, a nie o mydlących oczy przejawach).
W tej kulturze mnożą się bogowie a gwarantem ich przetrwania jest próba zbliżenia się do tego, co obiektywne i definitywnie rozstrzygające.
Zapanował totalitaryzm badań i myślenia obiektywistycznego, coraz mniej prawdziwego człowieka, czyli w swojej słabości pięknego, bo potrafiącego się do niej przyznać.
Kalectwo i ułomność zostały zastąpione pseudo dyskursem o kalectwie i ułomności.
Słabość i totalna rozwałka życia bronią się jedynie wtedy, kiedy są pokazywane przed kamerą jako zjawisko medialne, a nie rzeczywisty problem.
Generalnie wszyscy w tym świecie są normalni, a najnormalniejsi są ci, którzy mają jakieś problemy. Kiedy trafi się prawdziwy wariat, wzbudzi prawdopodobnie wielką konfuzję, śmiech, płacz, politowanie, strach, w końcu odrazę i wstręt i chęć odwetu.
Reguły tego świata, obecnego świata, są bowiem ustanowione przez najsprytniejszego kłamcę, którym jest Szatan.
Szatan, który mówi o, że życie nie powinno boleć, że nie powinno być w nim krzyża, że bycie religijnym świadczy o niskim ilorazie inteligencji, co dla większości będzie wielką obrazą.
Ba, nawet najżarliwiej broniący wiary kapłani, padli jego przemyślnym łupem.
Sprzedając się na youtobowych stacjach, nawet najbardziej radykalni kapłani, są w istocie w jego królestwie, czyli w pandemonium narcyzmu, odmienionego przez wszystkie, możliwe przypadki.
Diabeł chce, żebyśmy spoglądali tylko w lustro.
Taki też świat nam zgotował, świat, w którym nie człowiek jest ważny, a jego odbicie.
Rzeczywista relacja już de facto przestała istnieć.
Staliśmy się dla siebie nieskończenie transparentni jednocześnie i nieskończenie dalecy.
Celem Szatana jest właśnie osiągnąć taki stan świata: bez ran.
No to mamy ten świat już uczyniony, ale ktoś już zaczął rzucać kamieniami w lustra…
Czy kiedy stracimy swoje odbicie, będziemy prawdziwsi, czy całkiem już nas nie będzie?

Język, czy jak kto woli, mój język, całkowicie oderwał się od literackiej gleby, definiowanej jako doświadczenie wyłącznie literackie i literacko przetwarzane.
Stał się czymś więcej: widzeniem człowieka.
A język to nie słowa bynajmniej, ale sposób widzenia.

Klucz do naszego istnienia i tożsamości tkwi w sposobie porozumiewania się.
Ten aktualny jest moim zdaniem strasznie przytłaczający i nazbyt wciąż konwencjonalny.
Trzeba wymyśleć nowy sposób komunikacji, nowy język, który by zapobiegł chorobom psychicznym, gdyż każda choroba psychiczna niczym innym jest jak chorobą języka.
Dzisiejszy odwrót od literatury jest podyktowany jednoczesnym zwrotem ku lepszemu samopoczuciu. Język staje się coraz bardziej ubogi i przez to coraz bardziej pragmatyczny oraz utylitarny. Bogactwo języka bowiem świadczy o nadmiarze wyobraźni, co związane jest jednocześnie z jakimś niewyobrażalnym wręcz cierpieniem.
Ceną jaką płaci się za kreację, jest cierpienie.
Wyeliminowanie cierpienia będzie jednoznaczne z wyeliminowaniem kreacji.
I jednoczesnym usunięciem krzyża z ludzkiego życia, Lucyfer zwycięży i już zwycięża.
Czyż bowiem nie jest naturalne raczej dążenie do szczęścia aniżeli spoczywanie pod ciężarem niewyobrażalnego cierpienia i krzyża?
Jednak poznanie nie znosi próżni i to, co powstanie w miejsce dotychczasowego języka, będzie tworem moim zdaniem dającym o wiele więcej możliwości aniżeli tradycyjny język konwencjonalny. Jednak będzie to język sztucznie wytworzonego nieba na ziemi przez sztuczną inteligencję, język, w którym krzyż Chrystusowy zostanie zastąpiony tabletką Murti Binga, skutecznie wypełniającą wszelkie poczucie braku, niedosytu, niespełnienia.
Odwrót od literatury (aktualny), niczym innym jest bowiem moim zdaniem, jak odwrotem od Chrystusowego krzyża.
Język przestanie spełniać jakąkolwiek funkcję poza terapeutyczną.
Stanie się wyłącznie narzędziem, a jako obiekt poznawczy, w zupełności utraci swoją dotychczasową użyteczność.
Obym nie miał racji, choć przecież racją jest przecież, że żadna czynność nie jest bardziej destruktywna aniżeli czytanie, które skutecznie przesłania rzeczywistość za pomocą języka.
Jeżeli zatem żyjemy w czasach totalnej dominacji tzw. rzeczywistości, cóż z językiem?
Jego funkcja estetyczno epistemologiczna, nie mówiąc o aksjologicznej, jest już de facto marginesowa, nikomu niepotrzebna, dzisiaj język służy przede wszystkim wyrażaniu ego i własnych tęsknot,
kamuflowanych właśnie przy jego pomocy.
Wszelka komunikacja obecnie, aby być prawdziwa, musi być oparta na tym, co fałszywe.
To fałsz dzisiaj prowadzi do porozumienia, nie prawda.
Prawda stała się kimś lub czymś w rodzaju Pana Boga na emeryturze, podlewającego kwiatki w przydomowym ogródku, którego nikt już nie słucha i którego już nikt nie traktuje serio.
O to właśnie chodziło Szatanowi, dlatego czas Paruzji jest moim zdaniem bardzo blisko.
Na czym ona będzie polegać?
Na triumfie prawdy rzecz jasna, ale nim ona zajaśnieje, musi uprzednio zgasnąć i zetleć jak popiół.
Prawda dzisiaj ledwo zipi, o ile już nie jest martwa, a my nawet tego nie zauważyliśmy, bo nawet ci, którzy biadają nad jej zanikiem, muszą wpierw nauczyć się zręcznie jej zaprzeczać, aby przetrwać. Dzisiaj prawda stała się w najlepszym wypadku wyborem językowej konwencji, bo jako sprawa osobista nikogo już dzisiaj ni ziębi ni grzeje.
Na moim biurku mam różaniec, jedyny znak, w którym upatruję ocalenia.
A wracając do początkowej myśli…
Tak, nowy świat, będzie światem bez chorób psychicznych i to pewnie będzie świat w jakimś sensie wspaniały, ale jednocześnie taki, w którym nie chciałbym żyć.
Dlaczego? Bo wierzę, że noszenie danego krzyża prowadzi do uświęcenia, najważniejszej sprawy w życiu. A świętość w moim odczuciu to nie stan pozbawiony skazy, ale stan, w którym skaza zostaje odpowiednio pogłębiona, tak że w pewnym momencie (w sensie metaforycznym), zaczyna pachnieć różami. Różami przed deszczem. 

 
 
 

 

 


Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...