wtorek, 20 grudnia 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz.9

W obecnych czasach współżyć z bliźnimi, znaczy nie przejmować się nimi. Ci, którzy przejmują się czyimś losem, nazywani bywają stalkerami albo natrętami.


Nie ma literatury i nie ma krytyki, jest środowisko i pewne mechanizmy, struktury przetrwania.

Być może język prawdziwie wynaleziony to taki, który odrywa się od gleby osobistego doświadczenia i swobodnie dryfuje w sfery uniwersalne.
Z kolei język prawdziwie odnaleziony to taki, który nigdy z osobistym doświadczeniem nie zrywa.
Pierwszy jest charakterystyczny dla naukowców, drugi dla artystów.
Ciekawe są punkty przecięcia obu tych języków – tym wydaje mi się język krytyki literackiej.

Relacje międzyludzkie często polegają na grze wzajemnych odbić.
Relacje prawdziwe mają gdzieś korzystne lustro, czy to dla jednej czy drugiej strony.

Myślałem, że wynajdę nowy język do opisu tego, co jest, ale to, co jest, dawno już zostało opisane przez dwóch Panów, którzy nazywali się Platon i Arystoteles.

Wszystko, co napisałem do tej pory, napisałem nieświadomością, która rzecz jasna działa w sposób utajony, niejawny, głęboki i ukryty.
Kiedy nieświadomość wyłazi na wierzch jak flaki, doświadczam owładnięcia psychozą.

Z kim mam najgłębszą relację?
Wszystko wskazuje na to, że relację najgłębszą mam z Bogiem, jeśli Bóg jest językiem, a wszystko wskazuje na to, że nim całe szczęście nie jest.
Jeśli ktoś Boga traktuje wyłącznie jako język, nie umie z Nim w ogóle rozmawiać.


Obawiam się, że wszystkie możliwości zostały już wyczerpane – została usilna chęć ich penetracji, która jest silniejsza od stanu faktycznego i chyba głębiej umotywowana – tym samym ważniejsza aniżeli sam repertuar czy gama, stała się motywacja, która w obrębie wciąż tego samego repertuaru czy gamy niejako operuje.
Motywacją tą powinno być pragnienie rozwoju, natomiast często jest nią narcystyczna pobudka, łaknącego pieszczot ego.

Zakładam kolejne, konwencjonalne maski, po to, by ludzie byli zadowoleni.
Ja tylko udaję zadowolonego.

Ten, kto pracuje w języku, zazwyczaj w sposób bezpośredni nie przysłuży się swoim bliźnim.
Zabawne, że każda służba domaga się imienia, chyba że pragnie bez imienia pozostać.
Dziś nie ma imion mocniejszych i słabszych, są imiona.
Idiomatyczne.

Kategorią, która daje się przetłumaczyć na imię wspólne, jest kategoria sukcesu, merkantylnego i medialnego. Imiona tej kategorii pozbawione, warczą wściekle w piekle imion anonimowych.
W piekle swojej nieprzetłumaczalnej partykularności.

Czy język stwarza rzeczywistość czy rzeczywistość język?
Co było pierwsze? Jajko czy kura?

Wszelkie języki literackie są konwencjonalne i służą jako pretekst do prężenia muskułów i nadymania się.
Niewypowiadalna jest miłość, będąca na antypodach prężenia muskułów i tego, co skonwencjonalizowane. Tuszę, że z momentem ustania terroru konwencji, ustałby, idący z nią w parze, terror nienawiści.
Paruzja będzie polegać na zniesieniu konwencji.

Bycie człowiekiem z diagnozą psychiatryczną jednocześnie przeszkadza i pomaga.
Przeszkadza, bo „profesjonaliści” traktują cię jak idiotę, pomaga, bo zawsze możesz wypuścić flarę, że jesteś idiotą, kiedy okoliczności ku temu zaistnieją i bycie idiotą okazuje się pomocne.

Czy rodzajem misji i powołania jest poznawanie drugiego człowieka?
Czy wszelkie zawody nie na tym polegają?
Chyba wyjąwszy tych, którzy nie muszą już tego robić i doskonale znają ludzkie potrzeby, zbijając na nich fortunę.
Przekleństwem mojej egzystencji, jest przebywanie w ramach struktur relacji konwencjonalnych, stwarzających iluzoryczne wspólnoty.
Wszelki ich byt, rzecz jasna efemeryczny, bierze się ze strachu przed prawdziwą bliskością.

Nie odbyłem żadnej rozmowy istotnej od ponad trzech lat.
Muszę chyba powrócić do dawnego zalewania pały, bo tak się dłużej nie da.
Jestem człowiekiem niewyobrażalnie wręcz samotnym.

Próbuję dociec, skąd we mnie tak głęboka nienawiść do rodzaju ludzkiego.
Być może dlatego, że rodzaj ludzki nie pojmuje, iż łączenie się w pary, a następnie płodzenie, jest niewybaczalnym błędem.

Cóż jest lepszego ponad łączenie się w pary i to nerwowe zapylanie kwiatu?
Ten kiczowaty artysta Bóg nie wymyślił niczego lepszego.

Tak czy siak, skazani jesteśmy wszyscy na afirmację, nawet samobójcy afirmują niebyt.
Ten, kto wymyślił taką niewolę, niewolę nieustającego potwierdzania, musiał być tyranem.

Pokochać świat, znaczy rozgościć się wygodnie w swojej niewoli.
Najweselsi więźniowie nie rozstają się z flaszką, może właśnie oni mają najwięcej rozumu.

Ależ Artysto, gdyby nie rodzili się kolejni spacerowicze tej cudownej łąki, któż mógłby Ciebie podziwiać? Czyżbyś był nieskończonym Narcyzem?
Jedynie kapłanów zwolniłeś od obowiązku przymnażania klakierów Twojego, nieskończonego majestatu. Czy był w tym jakiś zamysł?

Prędzej niż w Boga i te wszystkie bajki o niebie i piekle, wierzę w kosmitów, czyli w istoty ode mnie mądrzejsze i za mnie w jakiś sposób odpowiedzialne.

Jestem głębokim apologetą chrześcijaństwa, które uczyniło ludzkie doświadczenie niezmiernie głębokim oraz bogatym, a jednocześnie głęboko się z nim nie zgadzam, bo to właśnie chrześcijaństwo uczyniło ludzi połamanymi, nieszczęśliwymi, pełnymi napięć, konfliktów, wewnętrznych zranień, traum, poczucia winy. Uczyniło ich pomiętymi, poranionymi, uczyniło z ludzi de facto śmieci.
Ale to już robota św. Pawła, który prawdopodobnie radykalnie zdeformował nauki Jezusa.

Jeśliby życie ograniczało się do pomidorówki w sobotę, rosołu w niedzielę, karpia na Wigilię czy jajeczka na Wielkanoc, to doprawdy, przychodzenie na teren tak bez reszty gówniany, nie miałoby najmniejszego sensu.

Nie może jakaś jedna wrażliwość narzucać swojej woli cudzej wrażliwości. Chrześcijaństwo z jednej strony głęboko traumatyzuje teren ludzkiego doświadczenia oraz de facto unieszczęśliwia ludzi, ale z drugiej jest religią najbardziej tolerancyjną.
Chrześcijaństwo głęboko chroni cudzą wrażliwość, to chrześcijaństwo najgłębsze, najbardziej Chrystusowe. Dlatego jest religią ludzi dobrych.

A cóż znaczy szczęście?
Jeśli szczęście byłoby tylko brakiem cierpienia, to najszczęśliwszy byłby niebyt, dlaczego więc tego niebytu tak wszyscy się boją?
Najszczęśliwsi byliby ci, którzy nigdy nie przyszli na świat, oni osiągnęli stan szczęścia doskonałego, nie wkładając w to żadnego wysiłku.
Żyć w tym świecie znaczy nigdy de facto nie zaznać szczęścia.
Być może stan bliski prawdzie, ergo szczęściu, polegałby na możliwie głębokim współodczuwaniu ze światem w jego męce, biedzie, poniżeniu, absurdzie i niekończącym się szaleństwie, z którego wybawić może jedynie chwilowy obłęd.


 



 

 

 


piątek, 9 grudnia 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz.8

 

Najpiękniejsza dla artysty jest śmierć, wtedy jego dzieło najbardziej dojrzewa.

Nagle zdałem sobie sprawę, że zajmuję się rzeczami skrajnie niepoważnymi.
Jak jednak na poważnie podchodzić do języków humanistycznych, które nie mają przed sobą żadnej przyszłości? Należałoby je zamknąć do kufra razem z molami.
Przyszłością jest jakiś cyber język, który z jednej strony niesłychanie uprości komunikację, a z drugiej nadzwyczajnie ją skomplikuje.
Ostanie się język prawdziwej poezji, którego nie będzie w stanie podrobić żadna, najbardziej inteligentna nawet maszyna.

Nie przepadam za uczonymi, nie umieją w ogóle bawić się w codzienności.

Artysta, w przeciwieństwie do uczonego, nie hierarchizuje rzeczywistości, jego interesuje dosłownie wszystko, nawet pierdnięcie może wywołać w nim stan bliski iluminacji.
Z byle powodu raduje się i z byle powodu płacze.

Kiedy tak patrzę na obecne czasy, to nie widzę różnicy między moją psychozą, a tym, co się dzieje obecnie. Więcej: moja psychoza miała przynajmniej jakiś cel, nazwijmy go pozytywnym: było nim zbawienie Lucyfera przez ostatniego człowieka.
Dzisiaj natomiast celem jest totalna demolka wszystkiego.

Być może prawdziwa mądrość i prawdziwe zwycięstwo polega na kompromisie.
Bezkompromisowi bywają ludzie nadmiernie ambitni, mający często kompleks Mesjasza.

Przepychanki w świecie literackim mają swój ponury urok, albowiem nigdy nie wiadomo o co w nich chodzi. Ludzie zajmujący się literaturą, będąc w miarę precyzyjnymi w języku, są wybitnie nieprecyzyjni w swoich działaniach i posunięciach, co skutkuje bardzo często rujnowaniem karier ludziom naprawdę utalentowanym.

Niejedna święta była kurwą i niejedna kurwa jest święta.

Obecna rzeczywistość nie zasługuje nawet na to, żeby z niej emigrować.

Codziennie wieczorem, z perspektywy wspólnego balkonu na korytarzu, oglądam pustą ulicę a na niej od czasu do czasu jakichś zbłąkanych Zombie.
Zaprawdę powiadam Wam, bezludna wyspa jest rajem w porównaniu do tego ponurego kraju, w którym de facto nikt z nikim nie rozmawia, a wątpliwa kultura rozmowy polega na udowadnianiu swoich przewag, racji i wzajemnym przekrzykiwaniu się.

Co byłoby w takim razie owym językiem wspólnym?
Na oko strzelam, że byłby to język publicznej debaty.
Im kto bardziej publiczny, tym bardziej zapomina języka w gębie.
Literatura jest jednak sprawą indywidualną, czy całkowicie aspołeczną, nie wiem, temat do dyskusji.

Im dłużej żyję w Krakowie, tym silniej utwierdzam się w przekonaniu, że mam do czynienia albo z półgłówkami albo z ludźmi całkowicie pozbawionymi dobrej woli.
W Krakowie, owo nagminne przywiązanie do tytułomanii oraz rozmaitych hierarchii i zależności, powoduje u mnie odruch wymiotny.

W Krakowie zawsze najsilniejsza była gwardia, która miało bardzo mało ciekawych rzeczy do powiedzenia. Dlatego ludzie z talentem są w tym mieście kneblowani.

W Krakowie jedyną możliwością przetrwania jest umiejętność śmiania się z samego siebie, która wprawia w konfuzję pomieszaną z nienawiścią pozostałych mieszczan krakowskich, którzy owej sztuki nie posiedli.
Wszyscy są tutaj potomkami królów i hrabiów, w najgorszym razie profesorami. 

 W Krakowie, żeby przetrwać, trzeba często grać głupszego niż się jest.
Ten balans jest wyjątkowo trudny a czasem niemożliwy do utrzymania, kiedy mądrość nie jest wyuczona ani zakłamana, a jest darem, talentem od Pana Boga.
Wtedy wychodzi to, co w Krakowie najpowszechniejsze, czyli kompleksy.

Poprzez nasłuchiwanie różnych języków, czy to teologicznych, czy psychiatrycznych, czy literaturoznawczych, w których z kolei jestem w miarę obyty, kształtuję język własny, na przecięciu tych trzech.
Zauważam też między tymi językami wiele podobieństw.

Wszystkie nasze wysiłki, aby zaistnieć, czy to to doraźnie, w przestrzeni publicznej, czy też w przestrzeni dzieł wiecznych, są dla Pana Boga rozczulające.

W obecnej rzeczywistości społecznej oazą spokoju i normalności są szpitale psychiatryczne.

Oswajaniem absurdu narodzin i życia ludzkiego zajmuje się chrześcijaństwo, chcące za wszelką cenę ukazać sensowność każdego, marnego żywota.

Czemuż służy powoływanie na świat nowych nieszczęśników, jeśli nie budowaniu warownej twierdzy własnego ego?
Osobnicy wyzbyci aspiracji z ego związanymi, najczęściej rezygnują z posiadania potomstwa, poświęcając się w zamian jakiejś idei czy sprawie społecznej, ale tacy są w mniejszości, ergo świat w swojej zasadniczej strukturze trwał będzie jeszcze wiele lat, bo struktura ego u normalnego człowieka nie będzie się raczej zmieniać.

W obecnych czasach już coraz mniej bredzi się o ratującej wszystko miłości, oczywiście rozumianej w odniesieniu do relacji między kobietą a mężczyzną.
Otóż zdano sobie chyba sprawę, że sprawa ta, pomimo naturalnych uwarunkowań i sprzyjających okoliczności natury biologicznej, stała się de facto niemożliwa do pomyślnego przeprowadzenia w dłuższej perspektywie życiowej.
Obie płci bowiem z jednej strony zanadto się do siebie upodobniły wskutek rozmaitych procesów społecznych, a z drugiej jeszcze nigdy kontrast między nimi nie był aż tak widoczny, ergo poczynają się tworzyć coraz częściej, w każdym, większym bądź mniejszym gremium, pewne wyspy kobiet i wyspy mężczyzn – wszystko wskutek obawy przed tykającym jak bomba zegarowa konfliktem.

Obecnie ludzie, wskutek całkowitej dezorientacji i równoczesnej, usilnej chęci zachowania twarzy, totalnie zdziecinnieli.
Najdojrzalsi intelektualnie wydają się pracownicy fizyczni, albowiem najmniej mówią.

Czyżby najbardziej dziecinną potrzebą u człowieka nie byłaby potrzeba wiary w dobrego Pana Boga, który się nami opiekuje?
Czyni z nas ona gorliwych wyznawców idei, że codzienne wstanie z łóżka ma sens.
Czy naprawdę ma?

Jestem pełen podziwu dla monotonii tematów Ojca Szustaka, w zasadzie jednego tematu i dla techniki, którą niezmiennie stosuje, aby ów temat naświetlić.
Ileż jeszcze razy usłyszę, że tak, jestem w najgorszym syfie, ale Pan Bóg ma plan…
Ta płyta zaczyna się już zacinać.

Najczęstszym zarzutem kobiet wobec mężczyzn jest fakt, że są Narcyzami.
Lecz jakże człowiek bez reszty oddany jakiejś sprawie, może nie być Narcyzem?
Przecież wypełnia bez reszty daną ideę sobą.
Dlatego kobiety nie są zdolne traktować sztuki serio.
Nawet te uprawiające sztukę, czynią to jakby dla rozrywki bądź z braku laku, pomijając egzemplarze głęboko zaburzone.

Dla kobiet nie istnieje wymarzony małżonek. Istnieje jedynie małżonek. Wymarzeni mężczyźni, owszem, istnieją.

Jeśli kiedyś jakaś lewicowa badaczka bądź lewicowy badacz, podejmą się analizy moich zapisków, stwierdzą zapewne, że jestem kryptogejem, mizoginem i faszystą, który nie dokonał zbawiennej dla siebie transgresji. 
Strategia lewicy polega na permanentnej próbie nieujawniania swojej bezradności za cenę pognębienia tego, z którym przecież w sposób niejawny się zgadza.
To cena, jaką się płaci za ukrytą miłość do swojego przeciwnika – atak.





piątek, 18 listopada 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz.7

 Niepojęty jest bieg życia i niezliczona mnogość wypadków, która nas spotyka, czyniąc nasze życie bezmiarem zagadki nie do ogarnięcia.

W obliczu tego żywiołu, zdecydowanie przewyższającego zdolności pojmowania, trzeba zdać się na jedynie słuszny i prawdziwy wybór:
prowadzenie przez Ducha św. i ufności w Najświętsze serce Jezusa, bez tego przegramy najpewniej nasze życie.

Niestety, w życiu, aby osiągnąć tzw. sukces, cokolwiek to słowo by znaczyło,
trzeba bardzo często grać nieczysto – przede wszystkim względem samego siebie i własnego sumienia, ale to mówiąc oględnie, banał.

Gdyby Bóg miał wszystkich rozliczać w sposób skrupulatny, trzeba byłoby rozszerzyć piekło o niebo i czyściec.

Wydaje się, że ludzie bardzo skrupulatnie przywiązani do unikania grzechu,
grzeszą najbardziej, bo nienawidzą tego, co jest ludzkie najbardziej, czyli słabości.

Zdumiewające, jak za wszelką sytuacją społeczną, stoją określone mechanizmy językowe, które są oczywiście częściami składowymi wielu innych mechanizmów.
Jednak ludzie językowo świadomi niekoniecznie radzą sobie lepiej w życiu.

Świat jest podzielony na mężczyzn, którzy pracują bądź nie i na kobiety, które rozliczają mężczyzn z ich pracy.
Czyżby Pana Boga bawiła ta okrutna buchalteria, że „mężczyzną i niewiastą stworzył ich”?
To w istocie dość okrutne poczucie humoru.
Ale tylko ono zasadniczo czyni ten świat możliwym do zamieszkania, w przeciwnym razie rozpadłby się on, albo zastygł w głębokiej stagnacji, poprzedzonej zapewne intensywnym żywiołem alkoholowym, a następnie zgasłby pogodnie śmiercią naturalną.
Głęboki dramat i tragedię życia zawdzięczamy kobietom, dlatego bezżenni czują się bezpiecznie jedynie w towarzystwie innych samców, boją się wciąż, że padną łupem nienasyconej, żądnej świeżej krwi i mięsa kobiety, która wyda na nich bezwzględny wyrok potępienia za to, że  ośmielili się nie mieć przesrane jak większość przedstawicieli gatunku samczego.

Pisarz nie tyle jest od pisania, co od zapisywania tego, co jakby nie od niego pochodzi, dlatego przeważnie wzbudza on w towarzystwie konfuzję, bo jest on człowiekiem notorycznie niepracującym, pomimo tego, że jest w pracy nieustająco.


Okresy, czasem dość długie i częste, kiedy pisarz po prostu niczego nie jest w stanie napisać, są dla niego szczególnie frustrujące oraz obciążające, gdyż wzbudzają w nim ogromne poczucie społecznej winy.
Przedtem był nierobem pozornym, teraz jest po prostu nierobem w sensie namacalnym.

Kobiety bezdzietne będą miały do końca życia poczucie winy, że nie zaprzęgły do pługa nowych oraczy ziemskich.
Z kolei dla bezdzietnych mężczyzn, którzy w sferze operowania pługiem, są o wiele bardziej łagodni, bezdzietność owa oznaczać będzie możliwość twórczej realizacji w zakresie niczym nie zakłóconej wolności.
Oczywiście mowa tu o jednostkach kreatywnych, które przeważnie nie garną się do ożenku, dla większości mężczyzn, pług, który przeznaczyła im kobieta, jest po prostu najbardziej właściwą realizacją ich życiowego powołania.
Już w Księdze Rodzaju widzimy, że Adam nie grzeszył nadmiernym rozumem ani wyobraźnią.

Myślę, że brak mojego sukcesu zawodowego, nie mówiąc o życiowym, podyktowany jest tym, że za bardzo staję okoniem wobec kobiecej perfidii, zamiast przyjąć ją jako dobrodziejstwo czy nawet łaskę od losu.
Nie wykluczam, że Bóg również może być niewiastą, skoro w raju uczynił niewiastę decyzyjną o dalszym rozwoju wypadków.

Słowo prokreacja ma zdecydowanie większy ciężar semantyczny, aniżeli to jałowe, zwłaszcza dzisiaj słowo kreacja.
Efekty prokreacji są wymierne i sprawdzalne, mówi się nawet o cudzie narodzin, natomiast efektów kreacji, w sensie jej społecznego rezonansu, można nie zobaczyć nigdy.
Stąd artyści to na ogół ludzie głęboko ponurzy i wewnętrznie puści i prawdopodobnie ich chęć prokreacji jest o wiele silniejsza aniżeli chęć kreacji.

Wypowiedziałem wojnę całemu, obecnemu światu, nie mając żadnej armii, dysponując jedynie skromnym oddziałem i niezbyt dużymi środkami finansowymi.
Czyste szaleństwo, powie ktoś i pewna przegrana.
Ale w gruncie rzeczy wszystko zależy od przyjętej strategii.

Nie muszę rozumieć swojej drogi i racjonalizować jej, by służyć temu, Który mnie nią prowadzi.

Są rzeczy poza racjonalnością, które nie dadzą się wysłowić.
W nich celują kobiety.
Wnikają pod skórę mężczyzny, wiedzą o nich najwięcej.
Kobieta wie wszystko, na pewno więcej niż mężczyzna.
Kobieta zakochana to przeciwnik wyjątkowo groźny.
Kobieta zakochana niemożliwie oznacza dla Bogu ducha winnego mężczyzny niekiedy zgon, w lepszych razach utratę pracy przez mężczyznę, który znalazł się w sytuacji jakiejś etatowej zależności od danej kobiety.

Nie dość, że ten świat jest popsuty, to jeszcze niebywale niebezpieczny, gdzie o błąd jest zdecydowanie łatwiej, aniżeli o jakiś ruch, który prowadziłby do zwycięstwa.
Cóż za przyjemność bawić się na takim podwórku?
A jednak większość bawi się na nim do końca.

Walka na śmierć i życie – literatura.

Zaufać Bogu – to jedyne, co można zrobić, by nie zwariować.

Życie poddane mitologizacji jest łatwiejsze do zniesienia, nawet gdy fakty temu ewidentnie przeczą.

Opanować precyzyjnie naukowe języki opisu świata i być fachowcem od znajomości jego mechanizmów, wydaje się jednak nieco nudne, nudne, bo skończone.

O wiele prawdziwsze i bardziej istotne, aniżeli te wszystkie, literackie walki o własną pozycję, jest codzienny luz, humor i cieszenie się życiem.
Dystans do własnego, mniej lub bardziej domniemanego talentu, jest oznaką talentu prawdziwego.

Ludzie niezbyt lubią rzeczy całkiem nowe.
Być może najlepsza rzecz nowa to taka, która zachowuje jednocześnie jakiejś cechy rzeczy minionej. Stąd tłumaczy się konieczność noszenia munduru w społeczeństwie, zmian dokonuje się i dokonywało zawsze w mundurze: czy to naukowca, księdza, artysty albo lekarza.
Ludzie prawdziwie wybitni nie lubią mundurów, bo ich korci zawsze wiedza inna, która w danym mundurze po prostu się nie mieści.
Choć każdy był czytany zawsze poprzez swój mundur, poza Chrystusem, który w wyniku braku owego, został ukrzyżowany.
Dzisiaj umundurowani wyjaśniają, kim był.
Zrzucam mundur literata, ubieram mundur pacjenta, by dogadać się z danymi ludźmi bądź instytucjami, bo to teoretycznie jedynie ułatwia komunikację.
Być może Paruzja polegać będzie na tym, że przestaniemy ze sobą rozmawiać w mundurach, a zaczniemy jak ludzie i powiemy, nawet otwarcie wykrzyczymy, jak jest nam wszystkim po prostu chujowo.

Posiadanie pieniędzy to pochodna noszonego munduru.
Zlikwiduj mundur, nie będą ci potrzebne pieniądze.
Zamiast pracować, spróbuj współpracować.

Wyobrażacie sobie świat, w którym nie płaci się forsą, ale dobrym słowem?
Ja o takim świecie marzę.
 

 

 

 





wtorek, 8 listopada 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski_ cz.6

 Nie rozumiem współczesnego świata, ale ci, którzy go dobrze rozumieją, zwykle przegrywają w długofalowej perspektywie.


Czy istnieje coś takiego, jak inteligencja duchowa?
Uważam, że Wódz, Tomasz Nowak OP, jest obdarzony niezwykłą inteligencją duchową.
Choć rzecz jasna, zdarzają mu się bruzdy.

Moje nieporadne intuicje teologiczne podyktowane są poczuciem bezradności i bezsiły, ale i w nich może tkwić coś w rodzaju przewrotnej siły.

Nie wierzę w to, że każda wypowiedź i każdy człowiek są interesujący, nie mówiąc o tym, że są wyjątkowi, to bujda z chrzanem, przez którą obecni kaznodziei po prostu krzywdzą swoją trzódkę.
A obecna narracja, a raczej wszech – narracja, nie tylko zresztą duchownych, jest w tym duchu, „śpiewać każdy może”.
No może, ale co z tego?

Zdecydowana większość śmiertelników, poza nieśmiertelnym Panem Jezusem, dostała się na ten padół łez wskutek jakiegoś ponurego zbiegu okoliczności.
I nikomu nie spieszy się ten padół łez opuszczać, przynajmniej zdecydowanej większości.
Być może na tym polega święty paradoks życia, na nieznajomości i strachu przed tym, co życiem nie jest, a co może być w sumie całkiem ok.

To prawdopodobnie nie kto inny, jak Pan Bóg, obdarzył nas wolą życia, wolą rozwoju, pokonywania przeszkód, przekraczania siebie,
podnoszenia się z najgorszych upadków, ergo uczynił nas najbardziej upartymi osłami w odmętach totalnego absurdu i skandalu, jakim jest życie.

Podziwiam ludzi totalnie oddanych Bogu, podziwiam ich święte zaślepienie, co nie przeszkadza i mi klękać codziennie przed Tym, którego nie znam i prosić Go o pomoc w najprostszych sprawach.

Nigdy nie rozumiałem zdania: „każdy jest kowalem własnego losu”, zawsze odnosiłem je do pyszałków.

Czy wierzę w Boga?
Czy gdyby nie moja zupełna bezradność i bezsiła wobec nieprzewidywalnego żywiołu życia, potrzebowałbym jeszcze Boga?
Czyż moja domniemana i hipotetyczna wiara nie wypływa z bezbrzeżnego wręcz egoizmu i strachu o siebie?
 Być może prawdziwie wierzą ci, którzy są kowalami własnego losu.
Z pewnością wiara ich jest zdrowsza, być może nie potrzebuje nawet lekarza.

W obecnych czasach tzw. siła wyraża się w braku jakiegokolwiek odniesienia do kogokolwiek.
W związku z tym kultura polska jest zasobna w samych mocarzy.
Skutkuje to tym, że życie literackie przypomina cmentarzysko.
Owo siłaczenie ma swoje rzecz jasna odzwierciedlenie w stosunkach międzyludzkich, nastąpiła niejako ich utylizacja.
Ostatni ludzie kryją się po ostatnich, literackich knajpach oraz kościołach.

Jeżeli te zapiski są przykładem mojego języka wewnętrznego, prywatnego, intymnego, cóż zrobić z językiem zewnętrznym, publicznym, oficjalnym, językiem recenzji, szkiców, artykułów, czy takim, którym usiłuję się komunikować na co dzień z bliźnim?
Czy któryś z nich jest prawdziwszy?
A może żaden nie jest prawdziwy, gdyż oczywistością będzie stwierdzenie, że nic nie fałszuje tak skutecznie rzeczywistości jak język.
Cóż jednak podstawić za język?
Codzienność prostych czynności, maskę uświęconego tradycją rytuału, powtarzalność skromnego gestu?

Cały problem a zarazem dobrodziejstwo komunikacyjne, polega na tym, że zawsze mamy na względzie dobro naszego bliźniego, a ile jesteśmy ludźmi obdarzonymi dobrymi sercami.
Ergo, wymiar wspólnotowy języka być może będzie tym pierwszym najbardziej.
Szczególne są niektóre języki poetyckie, które owego wymiaru nie potrzebują, chcąc skomunikować się przede wszystkim z ukrytą tajemnicą, która nie dotyczy większości zgromadzonych we wspólnocie, ale tylko nielicznych, czułych na jej podziemne promieniowanie.

Trudno mi sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego lubię literaturę.
Być może pozwala mi ona na dystans do rzeczywistości.
Dystans aż niezdrowy, bo rzeczy widzę jakby literacko, w tym krzyk, spazm, ucieczkę, lament, płacz oraz agonię.
Jedynie radość cudza mnie jakoś niebywale drażni.
Mam jedynie zaufanie do śmiechu ludzi, którzy wiedzą doskonale, że nie ma się zupełnie z czego śmiać. Radość bezwarunkowa, którą obserwuję niekiedy u bliźniego, wydaje mi się często wymierzona we mnie, w moje cierpienie.

Czy wolę przeto ludzi ponurych, nieszczęśników, mizantropów i samotników?
Tak, albowiem tylko oni wiedzą, czym jest prawdziwy humor, wymierzony w sam oścień głębokiego tragizmu, jaki życie ze sobą niesie.


Procesy butwienia, gnicia, rozkładu i rozpadu towarzyszą od zawsze ludzkiemu światu.
Osoby, które ten niezbity fakt chcą przemilczeć, są pozbawione elementarnego poczucia humoru – w pierwszej kolejności w stosunku do samych siebie.

Notoryczni pacjenci szpitali psychiatrycznych wybrali najmądrzejszą ścieżkę w tej całej chujozie świata. Alkoholicy i pijacy w porównaniu do psychiatrycznych recydywistów to głupie, cienkie Bolki, choć jedni i drudzy przeważnie bardzo się lubią, bo droga do szczęścia wiedzie u tych wybrańców Bożych poprzez jedyny, słuszny stosunek do tego, co jest: poprzez negację, a w najlepszym razie wykpienie.

Od dłuższego czasu towarzyszy mi poczucie zupełnego absurdu i totalnej rozwałki mojego życia.
Pomimo tego, czuję opiekę Bożą i to, że ta moja dziwna droga do czegoś niewytłumaczalnego doprowadzi, co jednak nie będzie zwycięstwem.
Za bardzo idę na udry z tym światem, żeby to, co robię, zostało przez ten świat zaakceptowane.

Starając się być do końca w porządku wobec wszystkich, możesz nie być do końca w porządku wobec samego siebie.

Najszczęśliwsi są zmarli oraz ci, którzy nigdy się nie narodzili.
Przeżywają idealny stan tego, co można zdefiniować jako egzystencję idealną, całkowicie wyzbytą bólu i wszelkich dolegliwości, czy to fizycznych, czy psychicznych.
Tylko wyjątkowo sadystyczni osobnicy wymyśleli piekło czy niebo, jako ewentualne możliwości przedłużenia tej mizerności tutaj.
Doskonale szczęśliwy jest bowiem niebyt.
Ci, którzy żyją, zdani są na pastwę nielicznych, szczęśliwych momentów i przeważających momentów cierpienia, bądź, w lepszym razie, dojmującej szarzyzny oraz ułudy życia.

Chrześcijaństwo jest jedyną, możliwą religią, usprawiedliwiającą bezsens tego istnienia, którego mechanizm działa na wyjątkowo perfidnej zasadzie kija i marchewki.
Otóż docenisz szczęście bracie, kiedy będziesz go pozbawiony, jak bowiem mógłbyś znać smak słodyczy, nie skosztowawszy uprzednio, jak smakuje gorycz?
Nikt rozsądny nie przystanie na takie dictum, dlatego świat składa się niemal wyłącznie z szaleńców, wyłączywszy samobójców.
Tak, trzeba być rąbniętym zdrowo, żeby żyć.
Niemniej, pławienie się wyłącznie w ekstazie zaprzecza jakby temu, co znamy jako życie, ergo żyć to znaczy być poniekąd skazanym na niespodziankę.
Stąd żyją jakby najpełniej ludzie ciekawi tego, co życie przyniesie.
Nudą bowiem byłoby wyłączne smakowanie rozkoszy.

Pomysł, że Bóg istnieje,  że ludzie są dobrzy i że życie ma sens, jest zgoła tak absurdalny, że nie sposób się nim nie zainteresować.

Wariaci to jednostki najbardziej racjonalne, słusznie zbuntowane przeciwko owej, uwłaczającej zasadzie życia, o której pisałem już.
Reszta to cynicy, despoci, kłamcy, manipulatorzy, figuranci i cwaniacy, nie przyjmujący przeważnie z należytą pokorą do wiadomości faktu swojego uwięzienia, który nastąpił wraz z dniem narodzin.
Jednak i wśród tych więźniów zdarzają się geniusze bądź jednostki wybitne utalentowane, czyż bowiem nie śpiewa się pieśni w więzieniu?

Obecne czasy są zasobne w niespotykany dotąd chaos.
Każdy ciągnie w swoją stronę, w związku z czym mamy rzeczy jedynie umownie zwane wspólnymi, albowiem naczelną zasadą czasów obecnych jest zasada rozpadu.

Nie będzie odkryciem, jeżeli powiem, że prawda jest wyborem odpowiedniej konwencji, nałożeniem na siebie maski, to wiedział już Gombrowicz.
W związku z tym istnienie albo nieistnienie Boga jest również kwestią zmiany dekoracji, to nieco przerażające.

Jestem człowiekiem niewiarygodnie leniwym. Dlaczego?
Bo nie uznaję sensu pisania czegokolwiek na siłę.

Na czym polega sukces w życiu?
Być może na uczynieniu swojej narracji częścią narracji oficjalnej, choć żeby dana narracja oficjalną się stała, najpierw musi, niekiedy bardzo długo leżakować w bezpiecznym kokonie nieoficjalnego.

Myślę, że właściwa prawda nauk humanistycznych powstaje w zetknięciu z brudem, nijakością, bylejakością, tandetą, plebejskością, nieudanymi oraz pokracznymi tworami ducha.
Człowiek, który całe życie czytał klasyków i o klasykach pisał, niczego świeżego, ciekawego ani odkrywczego o literaturze nie będzie miał do powiedzenia.
 


 
 


 

piątek, 21 października 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz.5

 Mocne trzymanie się realności de facto blokuje naturalny impuls twórczy, który nie wypływa z ugruntowanego poczucia hierarchiczności świata, ale wręcz odwrotnie: z totalnego zamazania a nawet odwrócenia hierarchiczności tego, co światowe.


Świat jest li tylko marną sceną, którą śni ktoś niezrównoważony psychicznie. 
W antraktach, schorowani przez sam fakt życia aktorzy, wołają kompulsywnie: nie puszczaj mojej ręki. Daremnie, gdyż i na nich czeka nieuchronna klapa, kiedy z trzaskiem zamknie się wieko trumny, kończące to żałosne przedstawienie, przez omyłkę jedynie nazwane cudem życia.

Wierzę w ciągle zielonego Boga.

Ateizm, jak mi się wydaje, jest zawsze jakimś wydumaniem, pretensjonalnością.

Jestem mało oryginalnym naśladowcą Chrystusa: tak jak On, mam w swojej drużynie moczymordów, łobuzów, pieprzniętych oraz przegranych w tym świecie.

Czy lubię dewotki? Nie wiem, w gruncie rzeczy są mi obojętne.
Czy lubię wojujące dewotki?
Niczym nie różnią się od wojujących wyznawczyń ideolo z drugiej strony barykady, więc unikam.

Czy jestem upośledzony, dlatego że podobają mi się teksty oczywiste i nie potrafię tego uzasadnić?
A może jestem małym człowiekiem, kierującym się niskimi pobudkami i w rzeczywistości odczuwam perwersyjną radość z powodu dominacji?
Kocham Was, geniusze i odkrywcy lądów dawno odkrytych, przynosicie mojemu domowi pokój i bezpieczeństwo, które, nie waham się tego powiedzieć: jest święte.
Pytanie w jakim celu i co chcę tak naprawdę osiągnąć, idąc tym dziwnym traktem, pozostaje dla mnie w wymiarze mojego upośledzenia…


Obecnie nie ma ludzi szarych, każdy jest wyjątkowy. W związku z powszechnym panowaniem wyjątkowości, która stała się rodzajem poprawności politycznej, zapanowała powszechna nuda i marazm, która może doprowadzić do końca świata, jaki znamy.

Co to znaczy wierzyć?
Być może wierzyć znaczy otworzyć się na to, co dla nas zupełnie niewygodne, co zupełnie nam nie po drodze i afirmować to, co nam z gruntu obce.

Schulz przestał mi się podobać, za bardzo gwiazdorzy w tym swoim pisarstwie.

Zauważyłem, że obecnie bardzo często używa się słowa, które powinno być używane jak najrzadziej, gdyż niewiele, jeśli nie nic, możemy na jego temat powiedzieć.
Tym słowem jest słowo „Bóg”.
Bliźniaczym słowem do słowa „Bóg” jest moim zdaniem słowo „nic”, ale kapłani wolą jednak używać tego pierwszego słowa, czynią to nadmiernie, więc de facto nie wiadomo o czym mówią.

Z Bogiem nie można niczego innego zrobić prócz antropomorfizowania Go.
Myślę, że mrówki podobnie patrzą na nas, po mrówczemu…

Tylko jeden człowiek był wobec mnie uczciwy,  po intensywnej i nawet trochę trwającej przyjaźni, suto zakrapianej piwem, powiedział, że mnie nie zna, że nie wie, kim jestem i zerwał ze mną wszelkie kontakty.
Reszta zna mnie doskonale i na wylot.
Albowiem zabawa społeczna na tym właśnie polega:
wszyscy doskonale wiemy z kim rozmawiamy i dlatego czujemy się dobrze.
Zdecydowanie wolimy kogoś znać niż nie znać.
Najlepiej rzecz jasna znają nas urzędnicy, w dalszej kolejności psychologowie i psychiatrzy, na końcu barmani.

Człowiek całkowicie prawdomówny w obecnych czasach byłby poczytany za największego zbrodniarza, złoczyńcę, łotra, w najlepszym razie straszliwego grzesznika albo wariata.
Prawda dzisiaj to nic innego jak wybór danej konwencji towarzyskiej czy środowiskowej.
Ergo, prawda przestała istnieć.
Dzisiaj umrzeć za prawdę znaczy tyle, co popełnić środowiskowe harakiri.
Instynkt przetrwania stał się o wiele silniejszy aniżeli wierność czemukolwiek bądź komukolwiek.
Niedługo niemodne stanie się bycie człowiekiem i do lamusa w ogóle odejdzie pojęcie człowieka.
Zastąpi się go nowym, bardziej modnym.
Orwell triumfuje i rwie włosy z głowy jednocześnie.

Myśląc o relacji, nie mam na myśli budowania przymierza terapeutycznego, gdyż języka psychologicznego po prostu nie rozumiem, choć nie zaprzeczam, że jakoś on może wpływać
na danego pacjenta.
Mówiąc o relacji, mam na myśli głęboką rozmowę bądź wspólne przebywania dwojga bardzo bliskich sobie osób.
Takich w swoim otoczeniu nie mam.

Cóż znaczy zdjęcie maski?
Znaczy to tyle, co stać się bezbronnym.
W tym sensie życie społeczne, relacje międzyludzkie, to nieustająca wojna, batalie, potyczki, bardzo wyczerpujące. Tylko przed najbliższymi możemy spokojnie być nadzy, choć i to czasem bywa trudne.

Wielu poetom brakuje odwagi, albo rzeczywiście są tak żałośnie banalni.

Im dłużej przeglądam facebook, tym większą ochotę mam z niego się wycofać, choć w moim wypadku groziłoby to środowiskowym harakiri.
Tym samym instynkt przertwania zwyciężył we mnie nad pragnieniem życia w prawdzie.
Gdybym nie był tak samo brzydki, jak sytuacje, które opisuję, nie byłbym w stanie ich opisać.

Dojrzałość społeczna polega na posłuszeństwie wobec gorszych i mniej świadomych od siebie.
To niestety jedyny sposób na to, żeby zachować wewnętrzną autonomię.

Jedyne co może ocalić obłęd pojedynczego życia, zanurzonego w obłąkanym systemie wśród zidiociałych do imentu obywateli, to wiara w Boga.

Człowiek, który nie potrafi żartować z siebie, jest przeważnie nieszczęśliwy.
 

 

 

 

 



 

piątek, 7 października 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz.4

Czuję odruch buntu wobec niektórych tez ks. Pawlukiewicza, ale nie sposób odmówić mu głębokiej, życiowej mądrości, odpowiednio teologicznie przefiltrowanej, co jego kazania czyni atrakcyjnymi, choć często konstruowanymi na perserweracyjnej zasadzie powrotu wciąż tych samych motywów, wątków, tematów.

Niektóre jednak jego sądy, choćby na temat natury mężczyzn i kobiet, obecnie mogą być jedynie atrakcyjne dla małych i zamkniętych społeczności, które nasycone są odpowiednio przerysowanymi stereotypami, aby utwierdzić się w swoich rolach, czy to męża czy żony.
Pawlukiewicz chciałby powrotu do polującego mężczyzny i siedzącej w domu kobiety – straszny z niego w tego rodzaju kazaniach wyłazi mizogin, do tego kompletnie nie znający życiowej praktyki mizogin. Zresztą chyba większość, jeśli nie wszyscy księża, to mizogini – stąd adoracja księży, głównie przez starsze panie, bo dla większości obecnych dziewcząt księża są w najlepszym  wypadku obojętni.
Frustrację związaną z brakiem adoracji ze strony płci przeciwnej, obecni kapłani najczęściej rozładowują przy pomocy wódki.

Czy obecnego kryzysu kościoła chciał Pan Bóg czy Antychryst, trudno powiedzieć, ale na tego drugiego bym nie zwalał: raczej sami decydenci kościoła uczynili go chlewem i stajnią zamiast świątynią Bożą.

Bycie wiernym synem kościoła w obecnej sytuacji, ogólnej masakry religijnej i społecznego buntu, jest wyjątkowo trudną rzeczą. Oznacza albo bezmyślność, kiedy jak ślepe barany, idziemy pod nóż, albo próbę ocalenia za wszelką cenę status quo i zachowania tradycji, czytaj świętego spokoju mimo wszystko, co przeważnie oznacza po prostu ukryty indyferentyzm religijny.
Sami księża są maksymalnie pogubieni, nie wiedzą, czy mają być fajnymi kumplami od kieliszka, czy w lepszym razie hamburgera, czy przewodnikami albo autorytetami dla zbłąkanych duszyczek.
Jeśli kumpel, to cię bracie szanować nie będę, a jeśli autorytet, to nie kumpel.
Trzeba wybrać, bo w tej sytuacji róża trzecia nie istnieje.
Tym samym księża zamienili się w cyrkowców albo obwoźne teatrzyki internetowe, lud Boży ogląda aktualnie błaznów, mając z tego radochę, błazen zwyciężył kapłana.
Błazen ów wieszczy niekiedy Apokalipsę i nadejście Antychrysta, ale to wciąż błazen.
Droga bratania się, kumplowania, cyrkowych występów, może trwać długo, nawet bardzo długo, ale w końcu lud Boży straci zainteresowanie puszczaniem ogni, bo ileż można tego samego i wtedy trupa cyrkowa rozpadnie się.
Zostanie kościół.

Totalne rozproszkowanie idei przeniosło się oczywiście na kapłanów.
Co jeden to inna interpretacja prawd wiary, ale to w sumie mały pikuś w gruncie rzeczy, choć bardzo przeszkadzający. Za odejściem ludzi z kościoła nie stoją tak naprawdę skandale, pedofilia, itp. To są jedynie wytrychy i preteksty, bardzo ważne co prawda, ale dlatego, że tak silne to usprawiedliwiające coś silniejszego: powszechne znudzenie tą totalną decentralizacją idei, kiedy powszechnie zatriumfował kult interpretacji prawa, zamiast jasnego wyłożenia dogmatu.
To super, że można robić, co się chce w instytucji, która rzekomo wszystkiego zebrania, super, ale jednocześnie to super prowadzi do ogromnego znużenia kościołem, kiedy ów kościół stał się po prostu przedłużeniem McDonalda.
A jeśli taki się stał, cóż za wyzwanie on jeszcze może stanowić, jaką atrakcję dla potencjalnych, nowych członków ludu Bożego?
Po co mi chodzić do kościoła, skoro hamburgera mogę zjeść na mieście?
Do tego kapłanom coraz mniej chodzi o służenie Bogu, a coraz bardziej o własny wizerunek cyrkowy – czy dobrze wypadną na danym trapezie teologicznym, czy gorzej.
Tak rodzą się te absurdalne zawody błaznów w sutannach i habitach.
Jak już wspomniałem, to się może spodobać przez pewien czas, może dłuższy czas,
ale to nie jest istotą kościoła.
Istotą kościoła jest łamanie chleba wśród ludzi, a nie występy w obwoźnych teatrzykach internetowych. 

Szustak to taki genialny kaznodzieja od życiowych spraw.
Jego przekaz jest na tyle szeroki, że wiele grup społecznych może pomieścić, łącznie chyba z ludźmi uczonymi.
Niemniej czasem mówi z tego ekranu do ludzi jak do dzieci – dzieci nie w sensie niewinności, ale  w sensie ich niedojrzałości oraz infantylizmu, to nieco upokarzające,
jakby dobrze znał programowanego przez siebie odbiorcę.

Stałem się urzędnikiem od literatury, pracującym w swoim biurze na ul. ks. Gurgacza w Krakowie.

W sensie intelektualnym jestem w stanie wyobrazić sobie, że Bóg jest jakąś realnością.
W sensie empirycznym nie daję rady.
Między Bogiem, a empirią jest jakieś nieprzekraczalne
hiatus.  Być może ci, którzy chcą dowodu empirycznego są słabi jak św. Tomasz.


Między obecną a dawną kinematografią również zauważam nieprzekraczalne hiatus.
Obecna jest jakoś śmiertelnie serio, brak jej lekkości, poczucia humoru, zmrużenia oka, jest niekiedy ciężka jak czołg radziecki.
Zresztą owa ciężkość nie tylko filmów dotyczy, ale chyba całej kultury.
Figlarność i poczucie humoru zachowali jedynie kapłani, co jest sytuacją zgoła paradoksalną.
 

 
 


 

 
 

 
 

czwartek, 29 września 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz.3

 Po co się pisze?

Właściwą chyba intencją pisania jest dominacja nad otoczeniem, co stoi jednocześnie w sprzeczności wobec postawy samego piszącego, który przeważnie nie jest zainteresowany żadną władzą ani dominacją w sensie dosłownym.
Jest to bowiem przeważnie osobnik skryty oraz zupełnie wycofany, który dlatego zajmuje się pisaniem, ponieważ w sensie estetycznym prawidła świata i życia społecznego napawają go głębokim wstrętem oraz obrzydzeniem.
Pisaniem rekompensuje sobie zgrzebność realności i czyni ją, czyli realność, w tym sensie nieosiągalną. Innymi słowy, między pisarzem, a rzeczywistością, nie ma tak naprawdę kontaktu, gdyż rzeczywistość pisarza tak naprawdę nie obchodzi.
Interesuje go jedynie rozmowa, o którą obecnie najtrudniej i która przybrała obecnie jedną formę: rozmowy o interesach, a w najlepszym razie rozmowy interesownej, gdzie dany rozmówca ma pewien interes w tym, aby przed danym adwersarzem się wypowiedzieć za nic sobie mając i lekce sobie przeważnie ważąc jego komfort, jako odbiorcy.
Albowiem moja prawda zawsze była „mojsza” i tak już będzie zawsze.  

 Każdy człowiek jest de facto schizofrenikiem, jeśli pojmować tę kategorię jako rozszczepienie na to, co się mówi i na to, co się myśli.
Ludzie chorzy na schizofrenię to wcieleni autentyści, którzy naiwnie i idealistycznie myśleli, że w życiu społecznym można mówić prawdę i tylko prawdę.
Dlatego chorych na schizofrenię, trzeba od nowa nauczyć udawać i mniej lub bardziej udolnie kłamać, aby byli tymi schizofrenikami właściwymi, czyli de facto stanowili jednolitą bryłę z całym społeczeństwem.

Pisarz to schizofrenik, który ma komfort zwany pod nazwą licentia poetica.
W każdej chwili może użyć swojej legitymacji zasłaniając się językiem literackim – przecież ja wcale tak nie myślę, ja to tylko napisałem,
w gruncie rzeczy bardzo mi się wszystko podoba a najbardziej ludzie, w przeciwnym razie nie pisałbym przecież takich brzydkich rzeczy o ludziach.

Człowiek, który ma coś do powiedzenia, jest przeważnie przez swoich bliźnich niezbyt lubiany.
Najbezpieczniej, na pewno w Polsce, być profesorem – safandułą, który wciąż sadzi te same sadzone jaja truizmów i nikt się go nie czepia, wręcz przeciwnie: udaje, że słucha z zachwytem, choć najchętniej potężnie by ziewnął: wszak bojkot prawdziwych talentów w dziejach świata był zawsze normą i podejrzewam, że nigdy od tej normy nie będzie odstępstwa.

Do czego Pan Bóg powołał artystę?
Odpowiedź jest prosta i niewesoła: przeznaczył go do męczarni.
Czy artysta chce siebie wywyższyć?
Niekoniecznie bycie skazanym na mozolne rzeźbienie w talencie, który ma się od Boga, oznacza wywyższenie danego artysty: to raczej skutek uboczny jego ciężkiej pracy, której oczywiście końcowym efektem jest hejt i ostracyzm społeczny.
Artysta nie ma jakby wyjścia: zatrudnił go Pan Bóg i dla Niego pracuje – o wiele łatwiej mają kapłani, którzy są zatrudnienie w boskiej firmie w nieco bardziej literalny sposób, pomijając kapłanów – artystów w swoim zawodzie, którzy najczęściej są hejtowani za swoje niekonwencjonalne podejście.
Pan Bóg lubi metaforę i niejednoznaczność, jak również ma nieco dziwne czasem i dla nas niezrozumiałe poczucie humoru: nie masz wyjścia bracie, pracujesz dla Mnie, więc się męcz i nastaw się na to, że:
a). nikt Cię za życia nie pozna
b). jeśli Cię nawet pozna to go niewiele obejdziesz
c). jeśli go nawet obejdziesz i tak nic z tego de facto nie wyniknie
d). śmierć dla Ciebie i tak nie będzie żadnym rozwiązaniem.
(kurtyna opada, słychać chichot zza kulis).

Jako że artysta bardzo mało rozumie z czegokolwiek, musi dać się prowadzić Panu Bogu niemal na smyczy po drodze, która jest absurdalna.
Stąd artyści, w przeciwieństwie do kapłanów, na ogół z Bogiem rozmawiać nie lubią, bo jak tu rozmawiać z kimś, kto im robi takie ziaziu.

Artyści są na ogół o wiele bardziej egocentryczni od najbardziej egocentrycznych kapłanów, ale to nie jest ich wina, ale pochodna tego w co zostali wyposażeni.

Pisząc, piszę tak naprawdę wciąż o sobie, albo o świecie, postrzeganym arcysubiektywnie.
Normalni ludzie piszą o rzeczywistości obiektywnej, którą da się nazwać oraz wymierzyć.
Ja w taką rzeczywistość po prostu nie wierzę, co prawdopodobnie jest wyjaśnieniem zagadki mojego nieustającego bezrobocia.
 
Krytykuję obecną rzeczywistość, a jednocześnie niezwykle ulegam jej wpływom i staram się korzystać z możliwości, które ona ze sobą niesie, oczywiście bez większego sukcesu, bo mój przekaz, bez względu na medialny nośnik, pozostaje tradycjonalistyczny, ergo całkowicie dzisiaj nie do przyjęcia.

Żyję w świecie, w którym ludzie żyją na wyspach ze sobą nie komunikujących się,
przez co mają coraz mniej spraw wspólnych.
Wyspa na której żyję, tonie.
Niedługo zostanę na niej jedynym rozbitkiem, o ile nie wymrę przed członkami mojego plemienia.
Sam na przeciw pandemonium okrucieństwa, którego warunki istnienia dyktuje opętańczy, obłąkany monolog Antychrysta, który większość przyjmuje jako dobrodziejstwo.
Ale to nie potrwa długo. Paruzja coraz bliżej.

Literaci opanowują doskonale rozmaite rejestry języka: od całkiem prostych do niebywale wyrafinowanych. Niezbyt dobrze wychodzi im język relacji międzyludzkich, gdyż i w nich traktują medium języka niejako „zawodowo”, więc często są (nie z ich winy), odrzucani poza zdrowe wyspy społeczne, które zwyczajnie cieszą się życiem i byciem razem.
Literat cieszy się najbardziej (jak dziecko), gdy ktoś do niego mówi, bo sam od siebie rzadko cokolwiek potrafi powiedzieć, co nie będzie poczytane za dziwactwo.

Literaci uwielbiają wmyślać się w rzeczywistość, to dla nich przednia zabawa, jak dla dzieci fikanie koziołków. Rzadko kto uważa ich zajęcie za sensowne i rzadko kto im płaci za tę ich „zabawę”, stąd najczęstszym wrogiem literata, przed którym czmycha, gdzie pieprz rośnie, jest urzędnik, który go rozlicza ze społecznej przydatności, najczęściej na jego niekorzyść.

Najczęstszym towarzyszem literata w jego samotnej wędrówce przez życie, jest jego wewnętrzny język, który prowadzi go do tego, co nazywa się umownie dziełem literackim.
Najczęściej literat udaje rozmowę z innymi ludźmi, poza tymi, których kocha.
Miłość do kobiety w wypadku literata to coś więcej aniżeli uzgodnienie języków (wszak literat również jest człowiekiem i kocha jak wszyscy ludzie), lecz jednak, gdy te języki nie zostaną uzgodnione, coś literata gryzie w sensie niedopasowania języków. Przechodzi nad tym jednak do porządku dziennego, gdyż aspekt ludzki u dobrego literata zawsze zwycięży i będzie miał pierwszeństwo nad aspektem komunikacyjnym.
Literat jest bowiem komunikacyjnym anarchistą i w życiu codziennym traktuje on język byle jak, niedbale, co potem zostaje mu odpłacone w postaci jego człowieczeństwa, które aż do śmierci będzie chyba nieuformowane.

Najbardziej kochałem Ewelinkę, która mnie znała lepiej niż ja sam siebie; czułem przy niej komfort i bezpieczeństwo w postaci niekonieczności używania języka, mogłem przy niej być po prostu Michałem, co dawało mi poczucie spełnienia w miłości. Jednak potem, po wielu latach, inny mój język dopomniał się o naszą relację: był to niszczący język mojej psychozy i alkoholizmu, który wywrócił do góry nogami całą moją dotychczasową rzeczywistość.

 



 





 

czwartek, 22 września 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz.2

 Obecnie jestem niebywale zmęczony tym, co dzisiaj określa się mianem poezji.

Gdyby nie to, że mój zawód polega na obcowaniu z tą materią, nader wątpliwą, już dawno bym przestał się tym zajmować.

Moje felietony pełne są myślowego brudu, mało co w nich ulega krystalizacji poza nieokreślonym i bardzo mglistym buntem.

Tajemnica poezji z całą pewnością nie tkwi w jej intelektualnym ciężarze.
Poezja to jest coś niedefiniowalnego, albo coś jest poezją albo nią nie jest.
A większość obecnych tomików poezją nie jest.

Gubię się w tych wszystkich, tzw. humanistycznych językach, brzmiących bardzo podobnie, z których jedyny, zwycięski i dyktujący warunki, jest język, który z wartościami humanistycznymi nie ma zbyt wiele wspólnego, czyli język polityki.

Zastanawia mnie, czy ludzie obecnie chcą być poetami, czy wydawać tomiki.
Być może ostatnią rzeczą, na którą ma ochotę poeta, jest wydać tomik poezji.

Na początku poeta Kucharski, Karmelia Bosy, za bardzo się rozgadywał, jego wczesne tomiki są zbyt gadające, potem, z biegiem lat i nasyceniem życia cierpieniem, osiągnął ten stan, z którego jest rozpoznawalny bądź rozpoznawalny być może, bo jest jeszcze relatywnie mało znany: stan szlachetnej prostoty, będący jednocześnie rodzajem trafnej i oczyszczonej ze zbędności i nadmiaru, kondensacji poetyckiej.

Rozpadająca się rudera mojego snu… Czytałem przed chwilą bardzo piękne wiersze Glorii Kossak, w tomiku o niezbyt zachęcającym i mylącym tytule, którego autorka pewnie nie wymyśliła, ze znakomitym wstępem i myślę o życiu, którego już nie ma.
Przedziwny dialog z przeszłością i osobami zmarłymi…
Być może większą część swojego urzędowania ziemskiego powinno poświęcać się zmarłym, jakże wobec tego trzeba cenić badaczy odległych epok literackich.
Badacze literatury XX wieku i tej najnowszej, żyją jakby w uproszczonym świecie, nie znając bowiem poprzednich światów, jakże mogą zrozumieć świat obecny?
Najgłupsi i najbardziej naiwni, a zarazem najbardziej potrzebni są krytycy i recenzenci, piszący o nowościach – nie ma jednocześnie głupszego i bardziej potrzebnego zajęcia.
Tworzenie obecnego świata należy bowiem do nich i to z nich, jak ze źródła, będą czerpać zapatrzeni w przeszłość kolejni badacze.
Świat bowiem miniony i ludzie, którzy odeszli, mają ten, niewątpliwy urok, że niczego poprawić już się  w nich nie da, są przeto jakby doskonali…
Choćby wielkie nawet popełniali błędy, doskonali są przez swoje odejście.

Mieszkam w jednej, wielkiej ubecji, czyli w Polsce. Obecne metody światowe są ubeckie, jak dawniej, różnica jest taka, że wszyscy się na nie zgadzają ,a nawet sobie bardzo je chwalą i nie wyobrażają sobie wręcz bez nich życia codziennego, bo jak to tak, każdy może być genialny i nie ma żadnych reguł poza regułą ilościową. Walka o rząd dusz przeniosła się do ubeckiego centrum inwigilacji każdego, czyli do pandemonium Internetu.
Nie czujesz, jak umierasz bracie, bo Wielki Brat dał ci słodki cukierek, najsłodszy, który możesz smakować do śmierci – twoje rozwydrzone ego, które jest nienasycone.
Niczego nieświadomy, de facto cały świat go ssie, nie wiedząc, że jest on równocześnie potężną trucizną, powodującą totalny rozkład i demolkę życia społecznego oraz ruinę kontaktów międzyludzkich i rodzinnych.
Odwrotu już nie ma, jest raczej powolne i jednocześnie coraz szybsze osuwanie się w przepaść.
Chyba już wiecie, czym będzie Paruzja?
Oczywiście nastąpi wtedy, kiedy zgaśnie ten najpotężniejszy obecnie demon, niosący światło – Internet.
Czy widzę jakieś dobre strony tej sytuacji?
Widzę jedynie komunikacyjną katastrofę i zręcznie utkane przez diabła pozory dobrodziejstwa oraz postępu. Literatura wcale nie przenosi się do sieci, bo to, co jest w sieci, po prostu literaturą nie jest.
Gdzie zatem jest ona?
Odpowiedź jest prosta i jednocześnie w swojej prostocie krótka, jak negatywna riposta:
literatury już nie ma, została wyparta przez swój awatar.
I tak teraz, poszczególne awatary będą decydować o tzw. życiu literackim, od którego obecnie o wiele ciekawszy jest śmietnik na podwórku.
Zresztą zapytaj przypadkowego sąsiada: zdecydowanie bardziej interesuje go obecnie wyrzucenie śmieci, aniżeli te, obecne awatary, które ułomnie i kaleko naśladują to, co kiedyś znane było pod nazwą literatury pięknej; dzisiaj słowo literatura kojarzymy raczej ze słowem makulatura, a zaraz będziemy ją kojarzyć ze słowem śmietnik, do którego już zresztą ludzie masowo wyrzucają książki, jednoznacznie i błędnie kojarzone z tym, co jest ich marnym cieniem aktualnie i awatarem, zręcznie je naśladującym.
Radość z mieszkania na śmietniku, oto dzisiejsza rzeczywistość.
Nieprawdopodobnie się sobą zaczęliśmy męczyć i nie wiadomo w sumie która męka jest bardziej męczliwa: czy męka żywego kontaktu, czy wirtualnego?
Obie to formy porozumiewania stały się obecnie równie beznadziejne.
Jedynym gwarantem przetrwania więzi społecznych stał się alkohol, kto nie pije, musi udawać, że zależy mu na podtrzymywaniu jakichkolwiek relacji.
Ale proszę państwa, czy nie zawsze tak było?
Od zarania de facto człowiek miał w dupie drugiego człowieka, wszystkie jego zabiegi, polegające na dbałości o relację brały się z chęci zobaczenia siebie w lepszym świetle.
Innym słowy, za wszelką wzajemnością, stoi tak naprawdę próżność.
Ludzie intelektualnie uczciwi żyją przeważnie w odosobnieniu, o ile nie są wariatami, zamkniętymi w rozmaitych przytułkach, a przeważnie niestety są, bo człowiek intelektualnie uczciwy obecnie, zwykle jest wariatem, odklejonym zupełnie od reguł, praw, mechanizmów oraz potrzeb rynku, zależy mu jedynie na prawdzie i nie ma pojęcia,
że stała się ona nagle ruchoma i daje dupy wszystkim, którzy wpierw obsypią ją mamoną.
Jedynego sprawiedliwego ukrzyżowano, ale nauczeni tą lekcją faryzeusze wszystkich czasów z nikogo już nie chcą robić męczennika – najwyżej po jego śmierci, bo nie będzie mógł już odszczeknąć i dopomnieć się o to w co wierzył przez całe życie, a co obecnie stało się mocno trącące myszką i anachroniczne: o prawdę.
Prawdziwa jest dzisiaj willa z basenem a nie Ewangelia, na której co sprytniejsi również mogą ugrać niezły biznes.
Tak też diabeł pokazuje ludzkość Panu Bogu i pyta: o to Ci chodziło?
Dalej ich tak strasznie kochasz, żebyś oddał za nich życie?
Tak, odpowie Pan Bóg, kocham ich bardziej aniżeli samego siebie, a my dalej plujemy Mu w twarz, a On dalej nie przestaje nas kochać miłością dla nas niepojętą.

Człowiek dąży przez całe życie do zbudowania sobie jakiejś pozycji.
Pytanie po co?
Po śmierci głęboko pocałuje nas niebyt a co za radość może powstać z niebytu?
Przepadniemy gdzieś w odmętach zapomnienia.
Czy nie lepiej żyć, jak ludzie tego świadomi, świadomi, że nie będą drugimi Norwidami i Mickiewiczami, popijając codziennie piwko pod akacją?

W życiu tak naprawdę najciekawsze jest to, że właściwie nie wiadomo o co w nim chodzi, dlatego tak ciekawe jest życie dla tych, którzy próbują dowiedzieć się po co żyją.
Tacy ludzie nie chcą nigdy umrzeć, bo wyobrażają sobie, że w niebie będą robić dokładnie to, co na ziemi: czyli szukać nieba.


 

 
 

 


  



wtorek, 30 sierpnia 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski

 Być może jako recenzent lepiej się sprawdzam, gdy tchnę świeży, różany powiew w myśl cudzą, gdy myśl własna moja jest po prostu wtórna.


Być może istnieję jedynie w interakcji szeroko pojętej, kiedy jestem sam ze sobą, jestem nikim.
Być w odniesieniu to jednocześnie tworzyć i być stwarzanym.
Ale tym, kto naprawdę jest głęboki, jest drugi – jestem jedynie akuszerem jego głębi.

Mówienie to bardzo niewdzięczny i mozolny proces, zwłaszcza mówiony monolog, bo rozmowa to proces o wiele bardziej twórczy, wręcz iskrzący się.
Pisarze monologizujący skazani są na nudę i w efekcie na zapomnienie w dłuższym odcinku czasowym.
Pisarz musi przede wszystkim umieć rozmawiać.
Niemniej monolog, zwłaszcza ten mówiony, jest pod pewnymi względami ciekawszy, bo po pierwsze projektuje się nieokreślonego odbiorcę, a po drugie wystawia się swoją słabość i kalekość na próbę.
Mówiony monolog jest najtrudniejszą formą komunikacji.

Krytyka literacka to nic innego, jak rozmowa z dziełem.
Żeby była prawdziwa, musi być żywa, nawet sama sobie może zaprzeczać, być pełna paradoksów, sprzeczności i nagłych zwrotów akcji, a jednocześnie niebywale konsekwentna i w swojej poetyce zdyscyplinowana, skonsolidowana, zwarta.

Czy ciekawiej jest gadać ze sobą, czy z drugim?
Jeśli pierwsza opcja byłaby bardziej atrakcyjna, pandemia nie wywoływałaby żadnych zniszczeń psychicznych, a wywołuje ogromne.
Poza tym kawiarnie byłyby puste.
Do istnienia potrzebny jest drugi człowiek – obojętnie czy martwy, w postaci dzieła, które pozostawił, czy żywy, w postaci żywej książki, którą sobą przedstawia.
A życie ma to do siebie, że wybiera zawsze to, co żywe, lgnie do podobnego.
Ludzie o głębszej naturze lgną do przeczenia, czyli w życiu szukają elementów martwych, truchła, kukieł, manekinów, gratów, odpadków, śmieci i trupów.

Praca pisarska, którą wykonuje się za życia, jest jedynym sposobem na nieśmiertelność.
Niektórzy pisarze za życia uznani, po śmierci zostają całkowicie zapomniani, i vice versa,  to truizm, ale prawdziwy.

Nadświadomość językowa to wcale nie jest skuteczna broń przed cierpieniem; kobieta trafia tam, gdzie język nie sięga.
Dlatego pisarz powinien być kawalerem, a niewykluczone, że również sierotą.
Wszelka bowiem bliska relacja zabija u pisarza to, co u niego naturalne, czyli bycie nieludzkim.
Język u pisarza zawsze wyprzedza relację, stąd konfuzja w jego społecznym odbiorze.

 Być takim aktorem teatru życia społecznego, którego akceptują wszyscy, to nie być w ogóle.

Dzieło, które wyprzedza epokę, musi bardzo długo leżakować, z reguły jego okres leżakowania jest dłuższy aniżeli życie danego pisarza.

Być względnie wolnym to mieć dystans do świata, zwłaszcza do wpisanej weń od zarania niesprawiedliwości, rodzącej poczucie krzywdy, które było, jest i będzie wynikiem ciągłego wzmacniania strefy komfortu piastujących jakieś funkcje, stanowiska, urzędy i psujących zawsze życie społeczne, ergo naprawdę wolny jest ten, kto się nie narodził; reszta społeczeństwa dzieli się na panów i niewolników.
Są jeszcze tęskniący za wolnością pisarze, ale z nimi nikt się dziś już nie liczy.

Paruzja będzie możliwa wtedy, kiedy ludzie pozbędą się marzeń, związanych z własnym ego, ale gdy te marzenia wygasną, ludzkość przestanie istnieć.

Żyję w czasach totalnego rozproszenia i pomieszania języków, na którym największy kapitał społeczny zbijają cwaniacy i oszuści, wykorzystują po prostu tę sytuację.
Niedługo będziemy liczyć fałszywych proroków.

Świadome uczestnictwo w życiu literackim zakłada wysokie kompetencje w sztuce dyplomacji.

Cały ten facebook to fake book.

Ludzie o temperamencie lewicowym bardzo nie chcą traktować życia serio, ale z drugiej strony brakuje im lekkości, dystansu i poczucia humoru, zwłaszcza względem wyznawanych przez siebie idei, stąd przekaz ich, choćby nie wiem jak bardzo wyrafinowany był, w istocie siermiężnym pozostaje.

A gdyby choć raz mistrzostwa świata zorganizować w robieniu czegoś fatalnie, albo przynajmniej przeciętnie? Jakaż ulga i oddech! Stop puszeniu się, nadymaniu, prężeniu muskułów, wypinaniu cycków, i to zawsze przed lustrem, które odbija w gruncie rzeczy twarz i postać pokaleczonej pokraki przez system wartości, wpajany jej od dziecka.

Człowiek najbardziej stroniący od świata, zaszczytów i apanaży, nagle staje się słynnym celebrytą, gdyż jego postawa wobec rzeczywistości, wzbudziła powszechne zainteresowanie i podziw.
To paradoks opisany przez Kołakowskiego.
W rzeczy samej człowiek jest zakładnikiem najpotężniejszej formy miłości,
której na imię miłość własna. Miłość cudza, zewnętrzna, może być tej miłości własnej potwierdzeniem bądź zaprzeczeniem, przez co świat staje się ciekawy – ciekawy przez to, że nasze ego tak często bywa ranione.

Ludzie kochają najbardziej ludzi utalentowanych, a człowiek utalentowany bardzo i w dodatku niezmiernie leniwy, wzbudza szczególną sympatię.
O ileż bardziej przykuwa uwagę niezwykle zdolny student, przesiadujący całe dnie w kawiarniach albo na zabawach, aniżeli ten sumienny i pracowity, któremu w głowie jedynie nauka.
Ten pierwszy rzecz jasna bez problemu zdaje wszystkie egzaminy, ten drugi oczywiście z trudem zalicza kolejną poprawkę.
Polacy wydają się szczególnie czuli na tym punkcie; uczciwa i sumienna praca kojarzy im się z brakiem wrodzonej inteligencji, spowinowacowanej z frajerstwem.

Talent jest szczególnie wielbiony przez to, że jest „niezawiniony” i że talent prawdziwy kojarzy się z brakiem oszustwa, bo jak tu oszukać na czymś, czego się nie zdobyło nieuczciwie, a ma od urodzenia? Dzisiaj jednak o talencie danego „artysty” decydują skrajnie nieutalentowane i nie posiadające elementarnego gustu gremia, stąd często mówi się obecnie, że prostolinijny odbiorca „nie rozumie” współczesnej sztuki, że sztuka nie jest dla mas i nie dla „ciemnogrodu”.
Tymczasem talent jest sprawą uniwersalną, która trafia do mas właśnie najczęściej, o ile jest talentem prawdziwym – niestety obecne instytucje oraz autorytety mają własną koncepcję ludzi utalentowanych – pod odpowiednim kątem oczywiście ideologicznie sprofilowanych, bo nie można być dzisiaj artystą, nie będąc jednocześnie po jedynej, słusznej stronie.

To, czym obecnie się zajmuję, to nagminne milczenie w towarzystwie, zresztą nigdy nie byłem specjalnie gadatliwy, zawsze lepiej szły mi wystąpienia publiczne.
Rozmowa to taka dziwna forma porozumiewania się, w której tak naprawdę nie chodzi o nic konkretnego; raczej o danie świadectwa: jestem z tobą, zależy mi na tobie, albo chciałbym pójść z tobą do łózka, dlatego mówię o czymś, co zgoła nie jest z tym związane, bo inaczej powiedzieć tego nie potrafię.
Najtrudniejsze są relacje damsko – męskie, tutaj rozmowa jest fajna, o ile dana osoba nie jest atrakcyjna dla płci przeciwnej i kiedy wymieniane opinie są w miarę interesujące.
Kiedy jest odwrotnie, a przeważnie jest odwrotnie, zaczyna się ten cały, niezwykle męczący i niezmiernie upierdliwy teatrzyk.
Czy lepiej wobec tego nie wychodzić, nie spotykać się, nie rozmawiać?
Ależ w końcu żyjemy w tym piekielnym teatrzyku, gdziekolwiek jesteśmy, czegokolwiek nie robimy, robimy w odniesieniu do czegoś lub kogoś, ergo wcielamy się w jakieś dziwne i absurdalne, a do tego męczące postacie.
Konstatacja, że życie w obecnej formie jest skrajnie bez sensu i wywołuje zdecydowany nadmiar cierpienia, może i prosta jest, ale z drugiej strony prawdziwa.

Wszelkie cierpienie bierze się z pobudek ambicjonalnych.
Albo inaczej: cierpię, więc żyję.
Albo inaczej: chciałbym za wszelką cenę być fajny, fajna, ale nie wiem, jak to zrobić, więc wymyślam sobie kogoś.
Jakby to fajnie było, gdyby to ktoś odkrył.

Fantazja ludzka nie zna granic: można wymyśleć siebie również jako Boga albo samobójcę, ale tu i tam, gorset roli okazuje się zbyt ciasny.

Pełnia wolności po śmierci?
Cóż to za wolność, kiedy nie wiem, że nie ma mnie i że nie muszę już użerać się ani ze swym istnieniem albo nieistnieniem?
Toż to dopiero prawdziwy dramat – to ja już chcę z powrotem więzienną pryczę i szare mydło, albo przeraźliwe zimno w nieogrzewanym budynku…

Być może przygoda życia jest przygodą wiedzy, choć to bardzo prosta konstatacja.
Wiedza ma to do siebie, że nie przynosi dla życia żadnego pożytku, teraz to widać szczególnie dobrze, a jakie życie wobec tego przynosi pożytek?
Czy nie jest równie bezużyteczne jak ta ukochana przeze nie wiedza?

Dzisiaj każdy pilnuje własnego ogródka w myśl tego, że żadna struktura społeczna dzisiaj ani żadna nagroda, łącznie z Noblem, nie jest miarodajna.
Można dostać Nobla rano, a wieczorem wrócić do domu wariatów, aby przed snem zażyć lekarstwa.

 
 

 

 
 



piątek, 12 sierpnia 2022

Róże przed deszczem

 

Czy rozumiem cokolwiek z tego, co mi się przydarza?
Oczywiście, że nie, bo kto, będąc na służbie, cokolwiek z czegokolwiek rozumie?
Służba to święta powinność, a święci są jak poeci, niczego nie rozumieją.

Żyję w kulturze bardzo agresywnego narcyzmu (mówię o rzeczywistych intencjach, a nie o mydlących oczy przejawach).
W tej kulturze mnożą się bogowie a gwarantem ich przetrwania jest próba zbliżenia się do tego, co obiektywne i definitywnie rozstrzygające.
Zapanował totalitaryzm badań i myślenia obiektywistycznego, coraz mniej prawdziwego człowieka, czyli w swojej słabości pięknego, bo potrafiącego się do niej przyznać.
Kalectwo i ułomność zostały zastąpione pseudo dyskursem o kalectwie i ułomności.
Słabość i totalna rozwałka życia bronią się jedynie wtedy, kiedy są pokazywane przed kamerą jako zjawisko medialne, a nie rzeczywisty problem.
Generalnie wszyscy w tym świecie są normalni, a najnormalniejsi są ci, którzy mają jakieś problemy. Kiedy trafi się prawdziwy wariat, wzbudzi prawdopodobnie wielką konfuzję, śmiech, płacz, politowanie, strach, w końcu odrazę i wstręt i chęć odwetu.
Reguły tego świata, obecnego świata, są bowiem ustanowione przez najsprytniejszego kłamcę, którym jest Szatan.
Szatan, który mówi o, że życie nie powinno boleć, że nie powinno być w nim krzyża, że bycie religijnym świadczy o niskim ilorazie inteligencji, co dla większości będzie wielką obrazą.
Ba, nawet najżarliwiej broniący wiary kapłani, padli jego przemyślnym łupem.
Sprzedając się na youtobowych stacjach, nawet najbardziej radykalni kapłani, są w istocie w jego królestwie, czyli w pandemonium narcyzmu, odmienionego przez wszystkie, możliwe przypadki.
Diabeł chce, żebyśmy spoglądali tylko w lustro.
Taki też świat nam zgotował, świat, w którym nie człowiek jest ważny, a jego odbicie.
Rzeczywista relacja już de facto przestała istnieć.
Staliśmy się dla siebie nieskończenie transparentni jednocześnie i nieskończenie dalecy.
Celem Szatana jest właśnie osiągnąć taki stan świata: bez ran.
No to mamy ten świat już uczyniony, ale ktoś już zaczął rzucać kamieniami w lustra…
Czy kiedy stracimy swoje odbicie, będziemy prawdziwsi, czy całkiem już nas nie będzie?

Język, czy jak kto woli, mój język, całkowicie oderwał się od literackiej gleby, definiowanej jako doświadczenie wyłącznie literackie i literacko przetwarzane.
Stał się czymś więcej: widzeniem człowieka.
A język to nie słowa bynajmniej, ale sposób widzenia.

Klucz do naszego istnienia i tożsamości tkwi w sposobie porozumiewania się.
Ten aktualny jest moim zdaniem strasznie przytłaczający i nazbyt wciąż konwencjonalny.
Trzeba wymyśleć nowy sposób komunikacji, nowy język, który by zapobiegł chorobom psychicznym, gdyż każda choroba psychiczna niczym innym jest jak chorobą języka.
Dzisiejszy odwrót od literatury jest podyktowany jednoczesnym zwrotem ku lepszemu samopoczuciu. Język staje się coraz bardziej ubogi i przez to coraz bardziej pragmatyczny oraz utylitarny. Bogactwo języka bowiem świadczy o nadmiarze wyobraźni, co związane jest jednocześnie z jakimś niewyobrażalnym wręcz cierpieniem.
Ceną jaką płaci się za kreację, jest cierpienie.
Wyeliminowanie cierpienia będzie jednoznaczne z wyeliminowaniem kreacji.
I jednoczesnym usunięciem krzyża z ludzkiego życia, Lucyfer zwycięży i już zwycięża.
Czyż bowiem nie jest naturalne raczej dążenie do szczęścia aniżeli spoczywanie pod ciężarem niewyobrażalnego cierpienia i krzyża?
Jednak poznanie nie znosi próżni i to, co powstanie w miejsce dotychczasowego języka, będzie tworem moim zdaniem dającym o wiele więcej możliwości aniżeli tradycyjny język konwencjonalny. Jednak będzie to język sztucznie wytworzonego nieba na ziemi przez sztuczną inteligencję, język, w którym krzyż Chrystusowy zostanie zastąpiony tabletką Murti Binga, skutecznie wypełniającą wszelkie poczucie braku, niedosytu, niespełnienia.
Odwrót od literatury (aktualny), niczym innym jest bowiem moim zdaniem, jak odwrotem od Chrystusowego krzyża.
Język przestanie spełniać jakąkolwiek funkcję poza terapeutyczną.
Stanie się wyłącznie narzędziem, a jako obiekt poznawczy, w zupełności utraci swoją dotychczasową użyteczność.
Obym nie miał racji, choć przecież racją jest przecież, że żadna czynność nie jest bardziej destruktywna aniżeli czytanie, które skutecznie przesłania rzeczywistość za pomocą języka.
Jeżeli zatem żyjemy w czasach totalnej dominacji tzw. rzeczywistości, cóż z językiem?
Jego funkcja estetyczno epistemologiczna, nie mówiąc o aksjologicznej, jest już de facto marginesowa, nikomu niepotrzebna, dzisiaj język służy przede wszystkim wyrażaniu ego i własnych tęsknot,
kamuflowanych właśnie przy jego pomocy.
Wszelka komunikacja obecnie, aby być prawdziwa, musi być oparta na tym, co fałszywe.
To fałsz dzisiaj prowadzi do porozumienia, nie prawda.
Prawda stała się kimś lub czymś w rodzaju Pana Boga na emeryturze, podlewającego kwiatki w przydomowym ogródku, którego nikt już nie słucha i którego już nikt nie traktuje serio.
O to właśnie chodziło Szatanowi, dlatego czas Paruzji jest moim zdaniem bardzo blisko.
Na czym ona będzie polegać?
Na triumfie prawdy rzecz jasna, ale nim ona zajaśnieje, musi uprzednio zgasnąć i zetleć jak popiół.
Prawda dzisiaj ledwo zipi, o ile już nie jest martwa, a my nawet tego nie zauważyliśmy, bo nawet ci, którzy biadają nad jej zanikiem, muszą wpierw nauczyć się zręcznie jej zaprzeczać, aby przetrwać. Dzisiaj prawda stała się w najlepszym wypadku wyborem językowej konwencji, bo jako sprawa osobista nikogo już dzisiaj ni ziębi ni grzeje.
Na moim biurku mam różaniec, jedyny znak, w którym upatruję ocalenia.
A wracając do początkowej myśli…
Tak, nowy świat, będzie światem bez chorób psychicznych i to pewnie będzie świat w jakimś sensie wspaniały, ale jednocześnie taki, w którym nie chciałbym żyć.
Dlaczego? Bo wierzę, że noszenie danego krzyża prowadzi do uświęcenia, najważniejszej sprawy w życiu. A świętość w moim odczuciu to nie stan pozbawiony skazy, ale stan, w którym skaza zostaje odpowiednio pogłębiona, tak że w pewnym momencie (w sensie metaforycznym), zaczyna pachnieć różami. Różami przed deszczem. 

 
 
 

 

 


sobota, 16 lipca 2022

Zrozumieć własny język

 

  Jeśli prowadzi mnie Duch św… Również przez te wszystkie literaturoznawcze oraz krytycznoliterackie "łgarstwa", które nie mają niczego wspólnego z żywym językiem Parakleta. Wiedza dzieli się na dwa rodzaje: gotowa, której człowiek nabywa w trakcie studiów i niegotowa, która jest znacznie ciekawsza, bo wynika z bezpośrednich kontaktów z ludźmi, językiem, samym sobą oraz Duchem św. No i oczywiście niegotowa wiedza wiedzą jest możliwie najbardziej współczesną, bo będącą efektem reakcji na aktualną rzeczywistość, zapisaną choćby w postaci książek, które powinno czytać się w ilościach bardzo dużych, żeby cokolwiek móc powiedzieć o tym, co jest, a  przede wszystkim o tym, dzieje się, wydarza, staje… Pewien kamelelonizm rozmaitych sytuacji komunikacyjnych jest po pierwsze konieczny, a po drugie pozorny, bo w istocie wszystkimi relacjami językowymi włada Ten, który jest od nich najlepszym i największym specjalistą, czyli Duch św.;  to On ożywia dany schemat komunikacyjny, prowokując go do przemian i nowości. Czasem dla rozmaitych, językowych artefaktów, bywa Duch św. bezlitosny wręcz… Jezus Chrystus jest miłosierny dla wszystkich ludzi, ale Duch św. bywa wyjątkowo wręcz perfidny wobec tych, którzy języka nieumiejętnie używają, skazuje ich na limbo, albo za życia już, albo po śmierci.
     Umiejętność przebywania w różnych rejestrach języka, w tym i w tym najgorszym, czyli akademickim, jest tak naprawdę językową dojrzałością, albo też sposobem na życiowe przetrwanie, kiedy dana korporacja dajmy na to, zamówi tekst na określony temat, będący oczywiście rezultatem pewnych oczekiwań czyt
elniczych, które po pierwsze bardzo często mylne, a po drugie nie są niezmienne.
     Tzw. bycie wiernym sobie jest dzisiaj oznaką zupełnego nieprzystosowania i nie do końca już wiadomo, co ono oznacza, bo często staje się synonimem komercyjnego sukcesu, który jest notorycznym zaprzeczeniem tej postawy.

    Ale słuchać Boga, to słuchać trzech osób Trójcy św., zatem życie ograniczone jedynie do przeżywania języka, nie wydaje się życiem prawdziwym.
    Niemniej dogłębna znajomość języka z drugiej strony bardzo ułatwia życie oraz sposób reakcji w danej sytuacji komunikacyjnej.
     Trzeba tutaj dodać, że świadome przeżywanie języka jest zaprzeczeniem emocjonalnego do niego stosunku (niestety dla wielu to może być cios, bo większość pragnie jedynie wykorzystywać język do wyrażania tzw. emocji, które tak naprawdę, przynajmniej moim zdaniem, niewiele wnoszą do rozumienia języka, a wręcz zaciemniają daną sytuację komunikacyjną, czy nawet czynią ją niemożliwą, zamiast rozjaśniać ją i czynić możliwie najbardziej transparentną.
     To, co wydaje mi się najistotniejsze w świadomym przeżywaniu języka to bardzo duży wobec niego dystans,  nie biorący się rzecz jasna z powietrza, ale będący rezultatem wieloletnich studiów.
    Mnie na przykład bardzo interesuje problem języka w jego aspekcie relacyjnym, bo w większości sytuacji komunikacyjnych, nie mam pojęcia, co dana osoba chce mi zakomunikować, czy to werbalnie, czy niewerbalnie.
     Stąd z jednej strony potrzeba we mnie utrwalonego grypsu, o którym nie mam pojęcia, bo nikt mnie grypsery społecznej porządnie nie nauczył, byłem i jestem na to wyjątkowo oporny,  a mój stosunek do społecznej grypsery ma charakter wyłącznie intuicyjny i na wskroś samodzielny, stąd towarzyszy mojej postawie częsta konfuzja tych, którzy umiejętność społecznej grypsery nabyli wcześniej, a którą to umiejętność niemniej uważam za niebywale prymitywną, wyżej stawiając grypserę więzienną nad wyjątkowo perfidną grypserą akademicką.
     Z drugiej jednak strony moja kompletna nieświadomość gotowych schematów komunikacji relacyjnej, gwarantuje mi pewną elastyczność w moim, własnym, bardzo wąskim zakresie doświadczenia osobistego, co dla niektórych osób z mojego kręgu towarzyskiego, jest nawet pewną zaletą.
     Być może wolność komunikacyjna (prawdziwa), polegać głównie na tym powinna, by oddać głos innym. Tak też pojmuję powinność pisarza, który dlatego właśnie, że więcej wie, powinien mieć baczenie na swoich podopiecznych, którzy również chcą bawiąc się, zaistnieć w tej nieokreślonej i dziwnej sferze, umownie jedynie zwaną literaturą.
     Nie chcę tutaj jednak nikomu przeszkadzać w jego przyzwyczajeniach, jeżeli w nich czuje się szczęśliwy i spełniony. Nie chcę nikogo na siłę uszczęśliwiać, sam szczęścia pragnąc.
     Uważam jedynie, że śledzenie stawania się języka w jego żywej zmianie, jest powinnością nie tylko filologa i pisarza, ale każdego człowieka myślącego, który swojemu życie pragnie nadać kształt.
    Dwa wnioski na dziś:
1). Najważniejsze są relacje.
2). Życie jako takie to kategoria zupełnie osobna, do której opisu ma prawo każdy, kto żyje.
     I wniosek ostatni: n
ic nie wynika z tych moich zapisków, nic w sensie społecznym… Choć z drugiej strony, jeśli język miałby gwarantować jedynie społeczne przetrwanie, to mnie taki język ni ziębi ni grzeje.  
    Będę mówił zrozumiałym dla wszystkich, własnym językiem.
 

 
 

czwartek, 30 czerwca 2022

Komunikacyjna frustracja

 

  Komunikacja jest rzeczą umowną, jej umowność jest de facto przerażająca. To, co naprawdę ciekawe, nigdy nie jest powiedziane tym językiem, na który wszyscy się zgadzamy. Są możliwe dwa, błędne podejścia do języka: albo to, co ktoś mówi, jest znane i nie niesie zagadki, albo jest niewyczerpalną tajemnicą. Oba te podejścia są błędne;  pierwsze albo do nudy prowadzi, albo dla nudziarzy jest charakterystyczne, drugie prowadzi do chorób psychicznych, albo wręcz jest ich objawem. Taka panwiedza językowa może pozornie jedynie eliminować wszelki ból psychiczny, ponieważ ból psychiczny powstaje jakby niezależnie od tego, co językowo wytłumaczalne.
     Być może gwarantem zdrowego podejścia do kwestii komunikacji, są zdrowe relacje, czy tzw. zdrowe relacje, bo trzeba w tym miejscu powiedzieć, że relacje, zwłaszcza te bliskie, prawie nigdy nie są zdrowe, a kiedy udają, że są zdrowe, to tak naprawdę celowo przykrywają jakiś głębszy problem, który dla zachowania status quo i tzw. świętego spokoju, nie powinien ujawnić się, ani wyjść na wierzch.
    Ale to, co utajone, prędzej czy później na jaw wyjdzie i to przeważnie przy najmniej spodziewanej okazji Np. po wielkiej radości,przychodzi nagle smutek, a po nim jakiś niewyobrażalny ból psychiczny, który nie ma racjonalnej przyczyny. A w zasadzie ma, bo jest przejawem jakiejś sytuacji, która nie została pogłębiona ani porządnie przepracowana.
     Oddalenie, zwłaszcza to fizyczne, największą bliskość może rodzić. I to nie bliskość w znaczeniu komunikacyjnej łatwości, ale wręcz przeciwnie: w znaczeniu niesłychanej jej trudności, a czasem wręcz niemożliwości, co przy relacji bliskiej, może rodzić potworny ból oraz frustrację.
      To, co językowo wyczerpać się nie daje, jest faktycznym życiem.
To, co objęte zostaje językiem, zastygnąć może w martwotę, albo w pozór tejże.
    Pracownicy akademiccy kierunków humanistycznych, mają przeważnie bardzo ograniczoną inteligencję językową, zastygają w kilku, może kilkunastu gotowych schematach komunikacyjnych i poza nie nie wychodzą do końca swojej mocno, przepraszam za sformułowanie, zramolałej kariery akademickiej.
      Inteligencja językowa w tym się przejawia, że wychodzimy poza swój językowy ogródek, ku językom innym.
     Nie znam ludzi mniej ciekawych świata, aniżeli pracownicy naukowi kierunków humanistycznych.
     Ważnym krokiem w rozwoju swojego stosunku do języka, wydaje mi się negacja dotychczasowych języków, w których się przebywa, które się bada i o których się pisze.
    Ale ta negacja musi wynikać z faktycznych przesłanek, nie może być robiona tylko dlatego, bo tak trzeba, musi za nią stać autentyczne zobaczenie miałkości i banału dotychczasowych języków opisu.  Tak naprawdę nie ma zdrowego podejścia do języka, tak jak nie ma zdrowej relacji, wybór filologii jako przedmiotu studiów powinien wynikać z bardzo dużych kłopotów komunikacyjnych, a nie z rzekomego talentu, który prowadzić może jedynie do wypełnienia pewnych luk publikacyjnych w uniwersyteckich archiwach. Problem z językiem jest czymś prawdziwym, a nie gładkie używanie tego.
     Nie mówię tutaj w tym momencie o chorobach takich jak dysleksja czy inne upośledzenia komunikacyjne, ale o żywym i żarliwym stosunku do języka, który często prowadzi do kompletnie ślepego zaułka.
    Stereotypowo można to wyrazić nieładnym, akademickim sformułowaniem: język właściwie przeżyty. Język powinien żyć, taka jest jego główna rola, a żyje prawie zawsze w odniesieniu do danej sytuacji komunikacyjnej (również brak tejże, jest jakąś jej formą).
     Radykalnym brakiem sytuacji komunikacyjnej jest oczywiście śmierć.
     Przy czym sama śmierć jest już jakimś aktem komunikacyjnym.
     Ze światem najlepiej komunikują się umarli, którzy są albo stają się ważnym punktem odniesienia dla żywych, zapewne z tego powodu, że już nie mogą niczego powiedzieć, a swoim życiem zaświadczyli rzetelnie o tym, że nie dopuszczono ich do słowa.
     Najlepiej używają języka ci, którzy niczego nie mówią, albo mówią bardzo mało.
    Są niedostosowani do żadnej, konwencjonalnej sytuacji komunikacyjnej, ergo, najżywiej przeżywają swój wewnętrzny język – a wszelki, prawdziwy język, ze środka pochodzi, to, co zewnętrzne, zazwyczaj w kogoś jest wymierzone i powstaje jako konceptualna całość z myślą o konkretnej osobie, taki jest najczęstszy zwyczaj używania języka w sensie jego wymiaru społecznego. Nie należy się tym wymiarem w ogóle przejmować moim zdaniem, ponieważ bazuje on w przeważającej mierze na przeświadczeniach, przesądach a często wynika z osobistych frustracji oraz kompleksów danego nadawcy, rzadziej na głębokiej intuicji co do adresata danej wypowiedzi. 


środa, 15 czerwca 2022

Fragmenty rozmyślań o naturze języka

 

   Intuicja: odnoszę wrażenie, a raczej mam przeświadczenie, że język w swojej najgłębszej strukturze nie jest samodzielny, innymi słowy to nie my nim władamy, ale bardziej jesteśmy mówieni, jesteśmy pisani.
     Język dostosowuje się do rzeczywistości: obojętnie, czy zewnętrznej, czy wewnętrznej.
Najpierw jest motywacja, potem czyn, a dopiero potem praca języka, czyli nazywanie.
Być może Paruzja języka będzie polegała na odwróceniu tego linearnego porządku: rzeczywistość będzie kształtowała się pod wpływem języka, zresztą już tak poniekąd się dzieje, tylko mało kto o tym wie, dlatego język jako narzędzie de facto najpotężniejsze, jest traktowany bardzo źle, ale paradoksalnie to bardzo dobrze dla języka, bo im gorzej jest on traktowany, tym bardziej rośnie w siłę jego faktyczne znaczenie.
Dopóki człowiek nie zrozumie, jak bardzo język jest ważny, że jest de facto ważniejszy aniżeli rzeczywistość, świat, będzie
cierpiał niebywałe męki.
     Dogłębna bowiem znajomość języka i jego mechanizmów, daje de facto nieskończony dystans do rzeczywistości, choć to może być oczywiście bujda, bo sam język nie załatwi tego, co jest od języka głębsze nieskończenie: czyli samego człowieczeństwa.
A człowieczeństwo to coś, co jest nie do nazwania, ale do przeżycia i do bycia.
     Efekt płaskości języka, kiedy wie się już w zasadzie wszystko, co wiedzieć trzeba i po prostu zdaje się relację, referuje swoją wiedzę, jest bardzo nieciekawy,
bo nie na tym powinno polegać władanie językiem.
    Myślę, że właściwym miejscem prawdziwego wydarzania się języka jest rozmowa: z niewidzialnym Bogiem po pierwsze, a po drugie z człowiekiem.

Coś się pozmieniało w komunikacji. Świat i czas niebywale przyspieszył.
Słowa do niczego nie prowadzą, są jakimś faktem, konieczną przerwą, która nic nie znaczy.

Kolejne rozważania o języku - to, czego nie mówimy, jest ważniejsze aniżeli to, co wypowiemy, bo to, co wypowiemy zastyga w gotową i martwą strukturę, a język ożywia to, co niewymówione moim zdaniem - im więcej prześwitów tego niewymówionego, tym żywszy jest i bogatszy język, choć zapewne sam akt powoływania do życia wypowiedzi ma

swoje źródło w nieświadomym. Chodziło mi o to, że tak naprawdę naszym językiem rządzi nieświadome, ale wstyd się do tego przyznać, stąd ten Gombrowicz, ergo gotowe, instytucjonalne gotowe struktury języka, które zapewniają np. tytuł naukowy, bazujące na pewnych gotowcach. A im mniej tych gotowców, tym żywszy moim zdaniem jest język, często te gotowce są pewnym wytrychem w relacyjnej strukturze języka, który chce maskować prawdziwe intencje i naturalną bezpośredniość. A mnie chodzi właśnie o badanie relacyjnej natury języka – pochodna zapewne terapii i przyglądania się temu, jak tam funkcjonuje język, a raczej jak nie funkcjonuje... Stąd te kwestie podniesione powrotu do raju

(w tym wypadku językowego), bez tych wszystkich mediatyzacji, konwencji, stąd trzeba czytać z tytułem, czyli tym Lucyferem i szminką... Nie wiem, czy moja "teoria" języka nie byłaby możliwa jedynie w warunkach ambulatoryjnych, ludzie są za dumni, by się przyznać do tego, jak dziecinni są... , co w ogóle nie jest niczym złym, ale naturalnym - chodzi raczej o to, że w sensie relacyjnym moim zdaniem język nie działa i nie może w społeczeństwie w miarę uporządkowanym działać naturalnie. Być może "dorosły" język możliwy byłby jedynie

w niebie.

 

W jakich rejonach świadomości czy nieświadomości znajduje się niewypowiedziane, nie wiem i nie wiem, czy ktokolwiek wie... Natomiast język jest narzędziem komunikacji, porozumiewania się, to standardowa i powszechna definicja języka. Ale ma on oczywiście wiele odmian: język artystyczny, naukowy, publicystyczny, krytycznoliteracki, poza tym język muzyki, malarstwa, język ciała, itp... Barwa głosu również jest odmianą języka. Natomiast w mojej, amatorskiej teorii języka chodzi bardziej o to, że tak naprawdę nie wiemy tego, co chcemy powiedzieć i dostosowujemy się do rozmówcy, sytuacji, okoliczności, medium, poprzez które wydarza się język (np. Internet), itp... Więc to niejako podziemna definicja języka, w której tak naprawdę go nie znamy, to raczej nic odkrywczego, ale pobawić się tym można . Więc czym jest język? Tym, czego nie znamy, a co staje się, wydarza w interakcji, w danej sytuacji komunikacyjnej... Taką sytuacją komunikacyjną jest dialog, ale również tworzenie dzieła, np. pisanie jakiejś pracy naukowej - mamy na względzie odbiorcę, czyli gremium akademickie, przywykłe do precyzyjnego definiowania tego, co chce się powiedzieć... Ergo w tej definicji język istnieje jedynie jako twór społeczny. A mnie

chodzi bardziej o powrót do języka adamickiego.... , sprzed upadku, który był wyjściem z Ogrodu, a wejściem w świat. To takie Heideggerowskie, jak zapomnienie o byciu, u mnie zapomnienie o języku.

    Jeśli chodzi o komunikację, warunkiem jej przetrwania, może nie tyle porozumienie jest, co zgrzyt w tym porozumieniu.
    I kolejna rzecz: mówimy zawsze do kogoś, do jednego łatwiej nam się mówi, do drugiego trudniej i od wielu czynników to zależy, a czynnikiem podstawowym jest tzw. oswojenie sytuacji komunikacyjnej, kiedy przy danym rozmówcy, mogę poczuć się komfortowo, a czasem wręcz wolny. Ponieważ udana komunikacja, to komunikacja oparta na wolności.
Wolność ta zakłada powiedzenie tego, co na ten moment wydaje się najistotniejsze.
Nieciekawa jest komunikacja oparta jedynie na wymianie pojęć, o ile za tymi pojęciami nie stoi jakaś odświeżająca energia inteligencji, która daną skorupę konceptualną rozbija, ergo ożywia.
     Gotowe schematy komunikacyjne, tzw. gotowce, są użyteczne, potrzebne, a niekiedy nawet konieczne w konwencjonalnej oraz utylitarnej poniekąd sytuacji komunikacyjnej.
Komunikacja, która jest w jakiś sposób nieutylitarna, zakłada dwie rzeczy:
1). Rozmowę z samym sobą.
2). Odniesienie do świata.
     Komunikacja, w której przeważa aspekt tego, co utylitarne, w mniejszym stopniu zakłada rozmowę z samym sobą, w większym zaś odniesienie do świata, a przede wszystkim do rozmówcy, ergo do tego, kto jest kreatorem danej sytuacji komunikacyjnej i jest kluczowy dla danej treści komunikatu ze strony adresata. Metoda położnicza to metoda będąca zawsze po stronie nadawcy komunikatu, to on zawsze stwarza swego Pigmaliona, innymi słowy to prowadzący dane spotkanie kreuje daną sytuację komunikacyjną, a nie jego bohater, który jedynie dostosowuje się mniej lub bardziej udolnie do danej sytuacji komunikacyjnej.
Sytuacja komunikacyjna, która nie jest wywiadem, może być monologiem, zakładającym jednak, że ktoś danych treści wysłucha, bądź je przeczyta.
Ten typ monologu nie jest ani wywiadem, ani całkowitym monologiem, nie zakładającym  żadnego odbiorcy, należy on do przejściowej sytuacji komunikacyjnej.
Może on charakteryzować się celowym brakiem czytelności, jasności wywodu, oraz zaciemnianiem sensów. Jest on taki również ze swej istoty i powołania, ponieważ nie posiada vis a vis swojego nadawcy, który niejako cyzeluje dane treści, jest ich jawnym bądź skrytym jubilerem, dany diament szlifuje do połysku. 
 
 



 
 


 

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...