środa, 30 grudnia 2020

Moje różne języki a choroba

 

   Czemuż znowu zachorowałem, gdy język, którego się wyuczyłem, już stał mi się bliski i nawet zacząłem nim niekiedy nieźle władać? Może teraz chodziłoby o pogłębienie mojej, własnej sfery językowej, wejście w dramat a nawet tragedię porozumienia z samym sobą, tragedię dodam współczującą, starającą się rozumieć, może nawet sympatyczną, pogodną, przyjazną wobec samego siebie? Opieram się na wielu językach teraz, natomiast sam proces wykluwania się języka własnego, jest oparty tylko na moim wnętrzu w zasadzie, którego nie potrafię dobrze i zasadnie zdefiniować. Intuicyjnie czerpię z różnych, duchowych idiomów w nadziei, że tam odnajdę język własny.
   A on, jak na razie, nie wiadomo jaki jest. I proces mojego leczenia może tym byłby – odnajdywaniem własnego języka poprzez przepracowanie swoich chorobowych treści. Oddaleniem się, dystansem, zaczerpnięciem oddechu. Zdrowie psychiczne to kategoria zbyt ogólna, żeby ją traktować poważnie, podejrzewam, że to pojęcie istnieje wyłącznie po to, by dodać animuszu i usankcjonować władzę psychiatrów nad duszami pacjentów, a przez to utwierdzić swój zawód w przestrzeni społecznej. Oczywiście piszę to nieco prowokująco i z przymrużeniem oka; doskonale sobie zdaję sprawę, jak potrzebny jest zawód psychiatry, podobnie zresztą jak „zawód” pacjenta i nieprzypadkowo ukształtowała się teraz profesja asystenta zdrowienia – chorzy wydają się najlepszymi specjalistami od swojej choroby i często mogą wpadać na różne, zaskakujące rozwiązania jako „praktycy” choroby, na które „teoretycy”, czyli psychiatrzy pewnie nie wpadliby tak prędko.
    Byłem w wielkim, pozytywnym napędzie, ale niestety charakteryzowałem się również nie do końca uświadamianą agresją, która mnie zaprowadziła na izbę przyjęć. Wtedy już odleciałem całkowicie w coś, co nade mną przejęło władanie, ale nie chciałem się z drugiej strony tego pozbywać i chciałem wyjść ze szpitala od razu, w świat, który był zaczarowany . Czyż nie jest przyjemniej żyć w świecie zaczarowanym, po drugiej stronie lustra, aniżeli w tym zwyczajnym, zgrzebnym, nudnym, do cna przewidywalnym? No do ciebie należy wybór pigułki. Jedna jest pigułką pięknego i pociągającego fałszu, druga trudnej i nieco nużącej czasem, mozolnie zdobywanej prawdy, którą wybierzesz?
    Celowo odchodzę od kwestii poszukiwania języka (własnego), gdyż choroba, czy jej wydarzenie, to właśnie jego brak. Chory komunikuje się jedynie ze sobą, a język, jak wiadomo, jest płaszczyzną wspólną.
No namacalnym świadectwem braku języka było moje urojenie, kiedy na izbie przyjęć czytałem gazetkę "Dla nas". Nie widziałem tego, co tam obiektywnie było napisane, tylko urojony tekst, podobnie było z lekturą książek w szpitalu przez pewien czas - nie czytałem tych książek, tylko to, czego w tych książkach nie było, co było niesłychanie trudne i męczące, bo odnosiłem wrażenie, że każde zdanie danej książki odnosi się bezpośrednio do mnie, po kilku akapitach musiałem zrezygnować, bo to ponad moje siły było. Właściwością języka, tą najbardziej wewnętrzną, jest jego obiektywność, nawet kiedy to język artystyczny, to jednak jest intersubiektywny, skoro pozostaje na poziomie komunikatu, a choroba nie jest komunikatem obiektywnym ani intersubiektywnym, jest brakiem komunikatu, który komunikuje jedynie do osoby chorej - ten brak intersubiektywności i obiektywności komunikatu stanowi o jego podłożu chorobowym. Nie da się iść przez życie komunikując się jedynie z samym sobą.
Język definiuję, jako pewną strukturę, która ma wiele warstw znaczeniowych, które wzajem do siebie odsyłają i ze sobą się komunikują.
Psychozę natomiast definiuję, jako rozbicie tych struktur i jako brak języka.

     Cała sztuka tzw. zdrowienia polega według mnie na tym, żeby zrozumieć rzeczywistość w jej wielu aspektach, choćby te aspekty wydawały się nieco trudne i nużące. Ale między tymi nużącymi aspektami istnieje szereg zniuansowanych pytań i prób odpowiedzi na nie – dla nich warto właśnie badać swój język, ergo swoje wnętrze i próbować mu dać wyraz poprzez definicję innych języków, literackich czy meta literackich. Chodzi o to, żeby dać każdemu szansę wypowiedzenia się, bo każda wypowiedź jest potencjalnie ciekawa, ergo nie należy chyba hierarchizować wypowiedzi, ja przynajmniej nie jestem w stanie tego zrobić i oddalić się na dobre od jakiegokolwiek języka, aby wykazać jego śmieszność, nieprawdę czy ułudę. Istnieją języki uniwersalne i subiektywne, blisko mi do jednych i do drugich, być może bliżej nawet do uniwersalnych, bo łatwiej je zsubiektywizować to, co obiektywne aniżeli to, co już jest subiektywne – to, co subiektywne raczej obiektywizuje się, co ja usiłuję czynić w swojej krytyce literackiej.
     Przed drugim zachorowaniem szukałem swojej tożsamości jedynie w intersubiektywnym kodzie humanistyki. Teraz widzę, że ten kod nie jest wystarczający. Potrzebne jest pogłębienie swojego świata wewnętrznego o wymiar duchowy.
    Osobnym językiem jest dla mnie język poezji; wydarza się on (przynajmniej teraz), bardzo rzadko, impulsywnie, z długimi przerwami, jak błysk czegoś, co przychodzi nagle, nieoczekiwanie, nie wiadomo skąd. O wiele większe mam zaufanie do mojej pracy w języku dyskursywnym, którego wciąż się uczę i wykorzystuję go w swoich refleksjach nad literaturą, komentując rozmaite wiersze czy opowiadania.
    Pytanie, które wyłania się z tego krótkiego tekstu brzmi: czy do zdrowienia potrzebna jest jedynie praca? W moim przypadku praca w języku. Otóż, za Freudem, trzeba powiedzieć, że również potrzebna jest miłość i moim zdaniem niezależnie od tego jak słowo „miłość” definiujemy. Może to być związek z bardzo bliską osobą, kobietą czy mężczyzną, ale może to być też (moim zdaniem), przyjaźń, czy po prostu obecność (bliska) drugiej osoby. Mogą to być nasi członkowie rodziny, ale mogą to być nasi Przyjaciele. W okresie pandemii uczymy się innych form przyjaźni, które w dużej mierze polegają bardziej na słowach aniżeli na gestach, mimice, itp. Uczymy się obecności jakby „słownej”. W tym kontekście widać, jak ważna jest znajomość tego, co nazwałem „innymi językami” i otwartości na nie, na każdy język, nie tylko literacki, krytycznoliteracki czy naukowy. Bo człowiek to bardzo często „styl”, „idiom”, „język”, człowieka bardzo często jakoś czytamy. A w procesie zdrowienia, jak mniemam, pozostaje sobie życzyć jedynie dobrej lektury, która dobre przynosi owoce.
   



poniedziałek, 14 grudnia 2020

Ganiający olbrzym. Wspomnienie o śp. prof. Marku Karwali

Poznałem go w Śródmiejskim Ośrodku Kultury, na ulicy Mikołajskiej w Krakowie, miał wtedy wykład. Zaciekawił mnie. Potem rozmawialiśmy jeszcze na korytarzu. Potem kolejny i jeszcze kolejny wykład, wspólne konferencje na Uniwersytecie Pedagogicznym, obiady, rozmowy do późna na temat filologii, poezji.

    
Odebrałem z jego rąk nagrodę Grazelli, tak pięknie mówił, był wytrawnym mówcą. 

Pamiętam, że kiedyś opowiadał, że nawet nie zauważył, że ma zapalenie płuc, leczył się witaminą C, dopiero potem lekarz mu o tym powiedział, do zdrowia miał stosunek niefrasobliwy; być może przez to, że był tytanem pracy i nigdy nie ustawał w tej gonitwie – wyprawie po złote runo, wodę życia. Jakby przyświecało mu motto z piosenki „Głupi Jasio” Jacka Kaczmarskiego, o którym też bardzo zajmująco potrafił mówić: „w baśniach śpią prawdziwie dzieje, woda życia nie istnieje, ale zawsze warto po nią iść”.   

     Ale tak naprawdę niczego nie pamiętam. Jedynie to, że był ciągle w biegu. I że był w porządku wobec wszystkich. Zapamiętałem, że i dla mnie był bardzo dobry.
    Połączyła nas nauka i sztuka. Ale nie tylko. Marek potrafił wytwarzać wokół siebie bardzo przyjazną chemię, ludzie lubili go intuicyjnie. Był zawsze wesoły, uśmiechnięty, ganiający olbrzym wiedzy.
    Będzie mi go bardzo brakowało. Jego dowcipów, jego wesołości, jego żywego słowa.
Nie czas tutaj wymieniać wszystkiego, co dla mnie zrobił, a zrobił bardzo wiele, nawet w sposób niezauważalny.
    Pamiętam jego pogrzeb, pełno ludzi, pełno kwiatów, przemowy, żal, płacz matki, łzy, czasem ten płacz rozrywał wręcz jego przyjaciół, odszedł bowiem zdecydowanie przedwcześnie.
   Czytałem chyba tylko jedną jego książkę, o poezji ks. Jana Twardowskiego, którego był znakomitym popularyzatorem.
    Uczestniczyłem również czasem w jego wykładach, były bardzo ciekawe, żywe.
    Był nie do uchwycenia, czasem mówił rzeczy, których nie rozumiałem, czasem w swoich kawałach, śmiechach, żartach, brzmiał jak tajemnicza Pytia. Myślę, że nosił w sobie wielką tajemnicę, co czyniło go człowiekiem niezwykle głębokim i wrażliwym równocześnie na potrzeby innych ludzi, o które zawsze bardzo starannie dbał, jakby ciągle zapominając o sobie.
   Był prawdziwym naukowcem, z powołania, poświęconym bez reszty, maksymalnie, sprawie nauki i sztuki, był poniekąd artystą w swojej dziedzinie, choć sprawował także funkcję dziekana, był profesorem, który do późnych godzin spędzał czas na swojej uczelni, Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie.
   Zapamiętam go jako człowieka noszącego tajemnicę, jego ekstrawertyczność i otwartość na drugiego człowieka nie były pozorne, ale skrywały umiejętnie głębię jego naprawdę dojrzałego człowieczeństwa.
   Jego nastawienie na świat wartości było wzorcowe. Był człowiekiem o wyjątkowej i pogłębionej religijności. Nie zapominał o ludziach i o świecie, dbał o wszystkich, ale widać było, że relację z Panem Bogiem ma bardzo głęboką, niezwykle intymną.
Kto kocha Pana Boga i ludzi kocha, to było widać na przykładzie Marka Karwali, profesora, z którym wiele dobrego mnie łączyło, który także (podobnie jak śp. prof. Żurakowski i prof. Roman Mazurkiewicz, i poeta Józef Baran, Kazimierz Wiśniak, Adam Zagajewski, Zygmunt Ficek – poeta, Jerzy Birczyński – choreograf, Michał Zabłocki – szef SPP, Piotr Lamprecht – poeta -  Augustianin, także moi Przyjaciele z lat szkolnych i studiów i moja rodzina), odwiedzili mnie w szpitalu psychiatrycznym na ulicy Kopernika 21 A, kiedy doświadczyłem głębokiego kryzysu psychicznego i niemal całkowitego rozpadu swojej osobowości.
Tacy ludzie jak Marek Karwala, działali terapeutycznie, sprawiali, że człowiek po kryzysie, ponownie się scalał, ponownie doświadczał integracji własnej psychiki.
Marek Karwala był literaturoznawcą, artystą w swojej dziedzinie, profesorem a jednocześnie lekarzem od dusz, dobrze wiedział, jaka literatura i jakie wartości potrafią skutecznie ukoić skołataną duszę, nie tylko poety.
    Brałem udział w konferencjach przezeń organizowanych na Uniwersytecie Pedagogicznym. Przepiękna, dwudniowa, o Józefie Baranie, niezwykle ciekawa o Adamie Ziemianinie, cykl konferencji o zapomnianych poetach i poetkach Krakowa.
Był tytanem pracy na rzecz sztuki.
Poświęcał się jej cały, bez reszty.
Nigdy nie tracił z oczu artystów, biednych artystów słowa i to czyniło go niejako ich dobroczyńcą, przewodnikiem.
    Można się było od niego nie tylko nauczyć tego, co najważniejsze: czyli głębokiej znajomości dziedziny filologicznej, ale czegoś równie ważnego, a może jeszcze bardziej istotnego: uśmiechu, otwartości, pogodności, wielkiej radości życia, którą swoją osobą prezentował przy każdej możliwej okazji.
    Do zobaczenia Marku w czytelni w Niebie! A potem w barze niebiańskim – napijemy się mocnej herbaty!

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...