niedziela, 25 maja 2014

Szarlotka mojej babci

Przeczytałem opowieść Teresy Tomsi w najnowszej "Wyspie", dotyczącej dzieciństwa poetki i to mnie jakoś zachęca do podjęcia próby opisu swoich, wczesnych lat. Moja pamięć sięga do domu babci w Krakowie i do zapachu i smaku szarlotki. Więc ten smak szarlotki babcinej będę zawsze pamiętał. Krzesła, obrazy, figurki, stary stół, lampa z abażurem, kanapa, pisma dla pań, zapach domowego obiadu, opalany węglem piec, wszystko to jakoś we mnie się kołata, kotłuje. Jestem bowiem skarbnicą tamtych zapachów, smaków, barw, czasem dźwięków, ale cóż powiedzieć czy nie powiedzieć, dźwięków bezszelestnych, bo to cisza w tym momencie jest najważniejsza, cisza, z której dobyć się może odważny głos z przeszłości. Tamta zieleń. Nie do podrobienia. Wychodziłem na balkon, mały chłopaczek, albo siedziałem na krześle, czytałem książkę, Umberto Eco, "Imię róży", pierwsze wtajemniczenia oraz inicjacje w słowo pisane, więc atmosferę powieści oczywiście czułem, ale dodatkowo ona była wzmagana przez to, co widziałem z balkonu, co czułem siedząc w tym pokoju babcinym, pokoju, który pamiętał przeszłość, zamglonym nieco, ze starymi, trochę białymi, trochę szarymi firankami, przydymionymi kurzem (przeszłości?), czymś, co tam zostało, co się nieśmiało gdzieniegdzie pałętało, te drobiny przeszłości, małe muszki i wieczorem komary, coś niewyrażalnego, które przeczuwam teraz, ale przecież wtedy, mały chłopaczek ostrzyżony na jeża, cały byłem, tak, cały byłem, chodzącą niewyrażalnością, ja się z niewyrażalności składałem, niewyrażalność mną była, ja tą niewyrażalnością oddychałem w sposób naturalny, dopiero teraz, kiedy osiągnąłem wiek dojrzały, ja niewyrażalność psuję i niszczę, pisząc o niej, kładą się szare i ciemne cienie na cały ten problem niewyrażalności, która przecież już nie ta sama, bo wyrażona. Mam w pamięci tamte obrazy, obrazy moim zdaniem cudowne, poetyckie, ale przecież nie mogę o nich napisać, bo czasem zapominam języka w gębie, choćby w tej gębie było niebo, niebo szarlotkowe, niebo kruche i jabłkowe, ach kruszonka, kruszonka, ciepłe jabłuszka, kompocik, dużo zieleni za oknem, nie, o nie, nie straciłem się w tamtej przeszłości, może dojrzałem nieco (przejrzałem?), może odrobinę większy jestem i szerszy, pewnie trochę mniej wrażliwy niż dawniej, ale przecież wciąż, do jasnej, ciasnej, mocium panie, tamtym jestem człowiekiem, bo gdzieś rdzeń we mnie zachowany, nie zginął, choć fluktuował po obrzeżach i marginesach czasu, dalej jest, dalej tkwi i nieuchronnie tkwić będzie, aż po następne jesienie, lata, wiosny, zimy, tak. Teraz boję się bardzo lata, lato mnie przeraża, bo wiem, że zbyt biedny jestem aktualnie, żeby zażyć plaży, nieba, morza, rozkosznego, leniwego letargu wśród fal, roztopienia się w doskonałym bezbrzeżu morza, plaży, fal, zachodzącego słońca, tej całej przyjemności (plasir du texte), bo przyjemność tekstu jest przyjemnością życia, życie przecież ważniejsze niż tekst, życie bez tekstu obywa się wcale dobrze, choć, czy istnieje życie czyste? Człowiek to przecież byt aktywny, spełnia się w tym, kim jest, więc albo spełnia się w fartuchu kucharza, kelnera, majstra bądź ciągle pod krawatem, ciągle w marynarce, nawet, kiedy nagi jest (ach!), kiedy nagi tors obnaża cielesny, garnitur ma stale zapięty i przypięty, czerwony, w zielone grochy krawat (wzmianka zainspirowana świetnym szkicem Wojciecha Ligęzy o plaży i plażowaniu). A o tomie próz krytycznoliterackich, tudzież tomie próz o życiu, codzienności, Grzegórzkach, Hali Targowej, tak mi bliskiej, bo sąsiedzkiej i prawie mojej, jeszcze pewnie napiszę, jeszcze pewnie napiszę esej taki czy owaki, krytycznoliteracki mniej lub bardziej o tomie pięknych, subtelnych, dowcipnych, skrzących się delikatnym humorem i ciepłą autoironią próz Wojciecha Ligęzy zatytułowanych "Pod kreską".
Wracając jednak do mojej babci, idziemy do niej dzisiaj z Ewelinką na obiad. Wiecie, po wczorajszym wieczorze Maćka Frońskiego, niesłychanie wspaniałym, bo melancholijnym (łagodnie?), gdzie czuć było delikatną nutkę nostalgii i przemijalności (niektóre kwiaty w Ogrodzie Botanicznym usychają nawet na wiosnę), poszliśmy, hen, na Kazimierz, w górę, ku tarasowi na dachu albo i nie na dachu, w każdym razie wysoko, gdzie rozlewane było wino, gdzie byli Karol Maliszewski i Krzysztof Kleszcz i zdążyliśmy z poetą młodym, zapowiadającym się właściwie na końcówkę, no ale załapaliśmy się jeszcze na kilka świetnych wierszy Maliszewskiego dla dzieci, to cudne naprawdę były wiersze, bardzo kunsztowne i z dużą miłością pisane, kiedy Karol rozkwitnął w pełni jako poeta, kiedy pisał te wiersze dla swoich dzieci, możemy domyśleć się, że dla swoich wnuczek i wnuczków, czyż tak? Więc ten taras, wino białe, wiersze, papierosy, potem moje papierosy, moje palenie, złamałem zakaz, zapaliłem po ośmiu dniach, ale przecież do piwa czy kawusi to nie grzech, jak to mówi poeta bardzo dobry, Krzysztof Grzebiliszewski, że do kawusi, czy piwa kawałek, odrobina dymku, to nie grzech. Ależ tak, czy wiecie Państwo, że wstałem dzisiaj szczęśliwy niezmiernie, nasączony poezją od środka jak gąbka, że po prostu radość ze mnie parowała, wylewała się jak ten dym, skraplała się, prawie płakałem ze szczęścia w środku, łzy we mnie płynęły, łzy szczęścia wiosennego, majowego, patrzyłem na Ewelinkę, patrzyłem na ten maj, na chwilę ucichły myśli o moim jeszcze nie poprawionym, nie przepisanym porządnie doktoracie, na chwilę po prostu poezja, spełnienie w niespełnieniu, albo niespełnienie w spełnieniu, długie, zielone, wiosenne maje, przecież moja jest ta wiosna poniekąd, moja, ale nie tylko, bo i do mojej babci należy i do jej balkonu, ogrodu, kompociku, szarlotki, ciepłych, miłych nozdrzom posiłków, zieleń, szarlotka, herbatka, kompocik i oczywiście ciasto, na deser ciasto, już nie szarlotka, nie ta mityczna szarlotka, ale ciasto inne, ciasto wzięte ze współczesności, która przecież nie istniałaby, nie miałaby prawa istnieć, gdyby nie mit, przeszłość, tradycja, cała ta (nie)istniejąca przeszłość, która wchodzi w przestrzeń aktualnego i z nią się brata, brata się z jej cieniem.
Jestem całkowicie i zupełnie ogarnięty przez aktualność, która jest równocześnie tym, co minione, jestem całkowicie i zupełnie ogarniony przez tę wiosną która krucha jest i ciepła i soczysta i mokra jak jabłka z szarlotki mojej babci. Jestem równocześnie kruchy, nasączony wiosną i zielenią, majem, liśćmi, trochę zmęczony, poezją przewiercony zupełnie, jakby na granicy niewidzialnego, jakby jednego nogą w baśniowej krainie obłąkania, pięknego obłąkania, ale wciąż przecież trzymający się ziemi, jakoś tej ziemi smakujący, jakoś w tę ziemię wchodzący, wschodzący jednocześnie tym, co istnieje silnie, mocno, intensywnie, a przecież to coś jakby jednocześnie nie istnieje, ledwie jest, słabo jest, a przecież jest tak niezmiernie mocne, tak subtelnie i zdecydowanie zawłaszczające, że przepadam. I składam dłonie do modlitwy w tę niedzielę, tę niedzielę babciną, szarlotkową, wiosenną, zieloną. Składam dłonie do modlitwy i nie mogę nasycić się mokrym miąższem szczęścia i kruchą skałą ziemi, Panie.

środa, 21 maja 2014

Mój stary przypis do "Książki twarzy" Marka Bieńczyka

Więc tak. Piękne słońce za oknem, maj. Dzisiaj obiad z dziadkiem. Wczoraj telefon do babci a przedtem rozmowa z mamą. Później rozmowa z tatą o tajemnicach fachu antykwarycznego. Więc tak. Rodzinna wspólnota mojego, prywatnego widnokręgu. Kiedyś (chyba z rok albo dwa lata temu), napisałem taki szkic o "Książce twarzy" Marka Bieńczyka. Czuję się zaszczycony, że "Teksty Drugie" w ogóle się tym tekstem zajęły recenzując go, nawet negatywnie, bo przecież z nimi przegrać to jak wygrać, że sparafrazuję nieśmiertelną frazę z "Misia". Jeszcze mam w odwodzie dwa teksty dla "Tekstów Drugich", z czego jeden już został opublikowany w innym piśmie krakowskim, więc chyba nie można drugi raz, a drugi, całkiem nowy, świeży i o wiele bardziej moim zdaniem "naukawy" niż ten o Bieńczyku, czeka sobie również spokojnie na recenzje. A co mi tam. Chciałbym, swoją drogę poczytać, co oni mi tam napiszą. Bo też tekst mój o "Kamieniu na kamieniu", tekst doktoratowy, jeżeli nie znajdzie sobie na łamach żadnego pisma miejsca, to tutaj, w tej spiżarni i spichlerzu literackim, przeze mnie stworzonym najrychlej i najpewniej skończy, ale nie przesądzajmy sprawy, patrzmy czule i odważnie w przyszłość, przeszłości przy tym nie przekreślając, przeszłość dowartościowując, tym samym patrząc, jak biegły drogi mojej powikłanej myśli literaturoznawczej, jakie były tejże wygibasy i rozgałęzienia, rozwidlenia, jak to ewoluowało naiwnie i dalej się z mozołem wykluwa i na świat z tego jaja intelektualnego chce wyjrzeć i w piórka ptasie się oblec i wzbić się hen, w powietrze. Na razie kura sobie ciężko idzie po podwórku i dogląda od czasu do czasu tego jaja intelektualnego, tego mojego, czule hołubionego jaja, z którego coś tam, coś tam, wykluwa się, jakiś język i tak bez końca wykluwać się może przed wzlotem. Więc zapraszam do lektury szkicu mojego o "Książce twarzy" Bieńczyka, ten tutaj, przeze mnie założony notatnik lekturowy, albo spichlerz czy literacka spiżarnia, niechaj swoją rolę dobrze spełnia. Z czasem może jakieś konfitury, ogórki, czy ciasteczka, czy soki z prawdziwych malin w tej spiżarni będzie można brać, ale na razie, niech się napełnia, wysyca, wykluwa, wypełnia, niech rośnie. Aż moja babka nie wyczaruje czegoś, aż nie zalęgną się w spiżarni mole ( ale to temat na całkiem inną opowieść).

Dualny świat Księgi Marka Bieńczyka

Marka Bieńczyka poznałem przede wszystkim jako autora znakomitych książek o melancholii („Oczy Durera, „Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty”). Dał mi się poznać również jako autor przenikliwego studium o Zygmuncie Krasińskim „Czarny człowiek”.
Autora postrzegam przede wszystkim jako filozofa literatury, zbliżonego mniej więcej do obszarów Michała Pawła Markowskiego z zastrzeżeniem jednak, że Bieńczyk jawi mi się bardziej jako artysta filozof, a Markowski jako filozof naukowiec z pewną domieszką artyzmu.
W życiu każdego pisarza „na dorobku” przychodzi moment, kiedy czas spisać swoistą summę tego, co było do tej pory, swego rodzaju intelektualną autobiografię.
„Książkę twarzy” Marka Bieńczyka traktuję właśnie jako podsumowanie dotychczasowej drogi badawczo artystycznej. Podsumowanie nie tylko drogi intelektualnej, ale również życiowej, ponieważ w ostatniej książce autora „Melancholii” dochodzą do głosu, niespotykane wcześniej akcenty autobiograficzne.
Dałem się porwać specyficznej narracji pisarza. Dałem się porwać i oderwać się nie mogłem. Za pierwszym razem, po pierwszym sięgnięciu i przeczytaniu pierwszej strony książka odrzuciła mnie. Początek wydał mi się dość banalny. Z czasem jednak zaczął dojrzewać we mnie głód banału, dajmy na to lektury lżejszej i sięgnąłem raz jeszcze po „Książkę twarzy”.
To, co mnie szczególnie uwiodło w tej dziwnej narracji Bieńczyka, można nazwać za Barthesem „przyjemnością tekstu” (plasir du texte). Bo też najnowsze dzieło autora „Kronik wina” czyta się bardzo dobrze.
Ta książka, można powiedzieć, jest o wszystkim. To jest swego rodzaju antyczna silva rerum, rodzaj kolażu rozmaitych dziedzin życia, pochodzących z popkultury i literatury wysokiej.
Niech nas nie zwodzi jednak postmodernistyczna heterogeniczność i plazmoidalność tekstowej tkaniny. Rzecz jest w istocie utkana misternie, dokładnie, z troską o tak nie lubianą przez postmodernistów całość. Pozorna fragmentaryczność esejów Bieńczyka, mariaż wielu, z pozoru nieprzystających do siebie dziedzin, posiada jednak istotne spoiwo, któremu na imię język. Bo też język to najważniejszy bohater „Książki twarzy”. Język, który określa doświadczenie egzystencjalne oraz intelektualne, który spaja na zasadzie harmonijnego uzgodnienia pozornie sprzeczne dwa światy: literatury oraz życia. Zagadnienie jest istotne i można powiedzieć paradygmatyczne. Odwieczna dychotomia życia i literatury i rzekome przewagi, które jedna z tych dziedzin ma nad drugą to problem, który w sposób istotny nurtował również i Markowskiego. W rzeczy samej nurtuje on wszystkich przyjaciół tekstu, czyli ludzi, dla których możliwości jakie daje literatura jest sposobem na podołanie wymaganiom płynącym ze strony życia. Ale też właśnie, nie o życie zdaje się Bieńczykowi chodzić, lecz o egzystencję (to rozróżnienie podaję znów za Markowskim). Bo też życie to nieuformowany bezkształt, forma bez struktury, której nie daje się uchwycić. Wszelkie tęsknoty intelektualistów za bezpośrednim doznaniem życia, doświadczeniem hit et nunc spalają niestety na panewce, kiedy pojawia się tekstowe zapośredniczenie, czyli refleksja nad życiem, które bezkształt zamienia w kształt, bezformiu nadaje filozoficzną oraz artystyczną strukturę. Znana jest tęsknota Witkacego za doznaniem jedności w wielości (intelektualna, a zatem z życiem jako takim nie mająca wiele wspólnego). Pewnego wyłomu chciał dokonać Bergson poprzez stworzenie filozofii intuicjonizmu, gdzie, dzięki naturalnej intuicji, możemy pochwycić życie na gorącym uczynku, doznać go bezpośrednio. Również postulat Miłoszowej epifanii ma tutaj wiele do dodania przy zastrzeżeniu jednak, że życie przyłapane na wydarzającej się chwili pojmowanej jako błysk i olśnienie traci swoją moc, gdy zamienia się w skończoną, wielokroć literacko doskonałą formę poematu.
Ta dychotomia literatury i życia będzie odwieczna jak się zdaje i tak też, z ducha poststrukturalistyczny Bieńczyk sięgnął niebanalnie i z jemu tylko znaną swadą w „przestrzeń dzieł wiecznych”.
Język jest bohaterem tej opowieści, oczywiście. Bohater to ktoś na kim skupiamy uwagę.
Barwność, sensualność, a przy tym żywość języka Marka Bieńczyka przywodzi na myśl najlepszą tradycję eseju, wzór francuski Michała z Montaigne. Na gruncie polskim można snuć porównania z twórczością Jerzego Stempowskiego, ale również z Andrzejem Bobkowskim, przy zastrzeżeniu jednak wydatnych różnic.
Bobkowski nie znosił filozofii (podaję za Maciejem Urbanowskim, w ostatniej książce krytyka o Bobkowskim „Szczęście pod wulkanem” jest to wyraźnie powiedziane). Bobkowski był pisarzem, który filozofię pewnie czytał, ale nie przejmował się nią w ten sposób, aby przysłoniła mu naturalny urok życia. Bobkowski nie myślał chyba pojęciami. Raczej chłonął naturalną fakturę zewnętrznego świata na zasadzie bezpośredniego doznania, autentycznego wrażenia, niezafałszowanego przez niebezpieczny czasem język abstrakcji.
Inaczej Bieńczyk. Ten filozofię chłonie i czuje tak jak Bobkowski chłonął i czuł świat. Dla Bobkowskiego świat był światem i tyle. Trzeba było w nim mieszkać, żyć, pracować, a literatura, choć istotnym, była dodatkiem, ale też dopełnieniem, ukoronowaniem drogi życia. Odwrotnie jest u Bieńczyka. Czytając „Książkę twarzy” miałem wrażenie, że najważniejszy jest nie świat, ale tekst, który świat niejako umożliwia. W tym sensie wszystko, za Derridą, radykalnym rewolucjonistą, powtórzmy, jest tekstem i nie ma nic na zewnątrz tekstu (il n'y a pas de-hors texte). W tym sensie nie istnieje życie pojmowane jako fakt, który można doznać na zasadzie bezpośredniego dotknięcia jego zewnętrznej faktury (jak u Bobkowskiego). Życie wydarza się przede wszystkim jako rodzaj przymusu nieustającej obserwacji ze strony Innego, który jest językiem. Innymi słowy życie dla Bieńczyka jest egzystencją, czyli rodzajem doświadczenia wyłącznie językowego.
W „Książce twarzy” wyrazem tak pojętego doświadczenia jest opisana relacja z ojcem. Zresztą opisana jest pięknie (i nieżyciowo). Narrator od młodego wieku oglądał z ojcem piłkę nożną w telewizji, chodził na mecze Gwardii i Legii. Piłka nożna była wtedy jednym z najbardziej istotnych punktów odniesienia. Ojciec i syn byli złączeni emocjonalnie i egzystencjalnie (niestety) właśnie poprzez doświadczenie piłki nożnej. O czym mógł rozmawiać dorosły już narrator ze swoim ojcem, który schorowany i umierający leży w łóżku? O piłce rzecz jasna. Że Legia spadła, że Gwardia nie wygrała żadnego meczu od wielu lat. „O niczym innym już nie umiemy rozmawiać?” pyta ojciec.
„Nie umieliśmy, nie umiałem. Nie umiałem, nie zawsze chciałem. Rzeczywistość wydawała mi się gorsza niż świat nierealny” odpowiada sam sobie narrator. W zasadzie ten fragment może posłużyć jako esencjalny dla interpretacji „Książki twarzy”. Jest w nim zawarte olbrzymie niebezpieczeństwo, choć nie podane w formie przestrogi, kiedy świat tekstu, świat językowy stanie się jedynym, możliwym punktem odniesienia w rozmowie. Giną wtedy ludzie. I chyba sam język wtedy ginie, stając się martwym, pilnującym dokładnie swoich granic. Jego niewyczerpalność jest tylko pozorna, stanowi rodzaj iluzji, fasady, która zasłania to, co jest, czyli życie pojmowane jako bezpośrednia interakcja ze światem i drugim człowiekiem. Dodajmy, oparta na dialogu i możliwości porozumienia obu stron, w której nie dochodzi do zawłaszczenia relacji przez jeden, monadyczny, osobny i jakby totalny monolog tworzący pojęciowe fikcje i podporządkowujący tym fikcjom świat życia.
„Książka twarzy” opowiada o niemożliwości życia innego niż w języku i poprzez język. Język stwarza świat, powołuje do życia wszystko, w tym również niemożliwość i nierozstrzygalność.
Kiedy czytamy opowieść o Kazimierzu Górskim, widzimy charakterystykę postaci trenera, który prostotę łączył z intuicją. Dobrze oddaje to Bieńczyk w swoim eseju rysując postać trochę Szwejkowską, która na świat patrzyła zdrowymi oczami; nie były to oczy intelektualisty, ale człowieka, któremu podoba się swoje zajęcie bez pretensji do bycia autorytetem w innej dziedzinie. Ale portret Górskiego jest już pisany przez intelektualistę, stąd odnosi się wrażenie sporego dystansu między narratorem a bohaterem jego opowieści. Narrator patrzy z góry, z ironią i rodzajem wyższości na wykreowaną przez siebie postać, przy czym nie jest to postawa pozbawiona czułości i sympatii; kreacja odbywa się raczej na zasadzie współodczuwającego mimetyzmu, o którym wspominał przytaczany później Roland Barthes, kiedy mówił o sztuce pisania powieści.
Zaznaczyć bowiem należy, że Kazimierz Górski jest również konstruktem językowym (podobnie jak ojciec narratora „Książki twarzy”). Polski trener żyje przede wszystkim w języku i poprzez język. „No mi si wydaji, że jak Legia nie strzeli drugiej bramki, to nie strzeli i trzecij”, powiada w eseju „Naszym przyjacielem jest”, jego bohater, Kazimierz Górski. Bieńczyk skupia się głównie na językowej charakterystyce nieśmiertelnych aforyzmów trenera. Ma do nich stosunek na poły poważny, na poły ironiczny, kiedy pisze na przykład: „Dla słuchaczy jest w tych gnomach coś z języka Pytii, pozornie prostego, lecz kryjącego w sobie głębię, tajemnicę; kiedy Pytia twierdzi, że po dniu zapada noc, sens jej słów jest mniej oczywisty niż mogłoby się wydawać”. Dla Bieńczyka trener Górski to postać przede wszystkim literacka, choć żyjąca przecież realnie w poprzedniej epoce.
I tak jest z innymi bohaterami tych szkiców, którzy przecież nie zostali wymyśleni przez Bieńczyka, choć jednak. Poznajemy tenisistę Agassiego, trenera reprezentacji Polski Leo Beenhakera, którzy dostają podwójne życie: jedno znane z telewizji, drugie to wykreowane, wymyślone przez narratora „Książki twarzy”.
Do tej pory, w trakcie tej relacji, można było ulec złudzeniu, że język jako bohater a zarazem spoiwo opowieści Bieńczyka stwarza coś w rodzaju monolitu, powołuje do życia poznawczy monizm. Heterogeniczność wywodu jest pozorna, w istocie chodzi tylko o to, co językowe i tekstowe. Otóż i tak i nie.
Warto myślę zwrócić uwagę na wyłaniający się z najnowszej książki autora „Czarnego człowieka” dualizm. Dotyczy on tego, co przynależy życiu pojmowanym jako literatura i literaturze pojmowanej jako życie. Tę gnomiczną sentencję rzecz jasna wyjaśnię i rozwinę.
Nie przekonuje mnie Bieńczyk jako pisarz, kiedy pisze o swoim latach dziecinnych, relacji z ojcem, z przyjaciółmi, grze w piłkę, spływach kajakowych. Jego opowieść wtedy staje się, by tak rzec, nadmiernie i trochę nachalnie literacka. Chodzi myślę o swego rodzaju nadświadomość literacką, która uniemożliwia wejście w kontakt bezpośredni ze swoim życiem. Sprawa dotyczy chyba w ogóle, szerzej filozofów literatury, bądź literaturoznawców, dla których podstawowym i prymarnym punktem odniesienia jest Inny zawarty w tekstach literackich. Kiedy Michał Paweł Markowski pisał felietony na tak zwane „życiowe tematy”, wyraźnie czegoś mi w nich brakowało. Chyba nie brakowało mi życia, ono tam było zawarte, brakowało mi literatury.
„Szkice piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego to świetna literatura, która opowiada o życiu, ściślej, o osobnym, jedynym i niepowtarzalnym widzeniu świata. Siła „Szkiców piórkiem” bierze się z niezwykle interesującego sposobu przyglądaniu się życiu jako zjawisku, którego doznajemy bezpośrednio, emocjonalnie, sensualnie.
„Książkę twarzy” Bieńczyka natomiast można nazwać swego rodzaju autobiografią czy dziennikiem intelektualisty, w którym główny nacisk położony jest na to, co literackie (czyli życiowe, bo życie staje się w takim wypadku tekstem do przepisania). U Bieńczyka nie ma tak naprawdę dychotomii na to, co literackie i nieliterackie. Każdy temat jest literacki, bo wszystko jest częścią literaturę, a żyjąc żyjemy „na miarę literatury”. „Książka twarzy” zatem opowiada przede wszystkim o literaturze, jej przedmiotem namysłu jest literatura i basta.
„Szkice piórkiem” natomiast to książka, której przedmiotem jest życie. Tyle tytułem różnic między tym, który jest literaturą (Bieńczyk), a tym, który literaturę powołuje do życia (Bobkowski).
Dualizm Księgi Bieńczyka najlepiej uwidacznia się w dychotomicznej strukturze dzieła, to jest podziału na to, co przynależne życiu osobistemu (opis relacji z ojcem, granie w piłkę w dzieciństwie, wycieczki kajakowe) a tym, co należy już ściśle do dziedziny literatury. Otóż własne życie, o którym pisze Bieńczyk, jest zbyt literackie można powiedzieć, tym samym brakuje mu życia, czyli żywej, bezpośredniej obserwacji, jak u Bobkowskiego na przykład. Życie u Bieńczyka tylko udaje literaturę. Co innego, gdy Bieńczyk pisze o innych pisarzach (Hugo, Mickiewicz, Krasiński, Słowacki, Barthes). Wtedy autor, można powiedzieć, staje się naprawdę pisarzem. Bieńczykowi potrzebny jest Inny zawarty w dziele literackim, aby mógł wypowiedzieć siebie poprzez doświadczenie literackie innych pisarzy. Bieńczyk wtedy pisze literaturę innymi słowy, kiedy komentuje literaturę innych. Literatura u Bieńczyka, ta prawdziwa, gdzie język jest najbardziej żywy, przykuwający uwagę, to nic innego jak komentarz do literatury innych pisarzy.
Dlatego nie widzę możliwości napisania prawdziwej powieści u pisarza takiego jak Bieńczyk.
Może on, owszem, pisać powieść w sensie hermeneutycznym oraz intertekstualnym, to znaczy wieść rozmowę z dziełami innych pisarzy. Tak powstaje pod jego piórem, gatunek być może nowy, rodzaj powieści intelektualnej. Ale stworzenie autonomicznego, fikcyjnego świata opartego na wyobraźniowym zmyśleniu wraz z obecną tam strukturą fabularną, precyzyjną formalnie, to zdaje się nie wchodzi w grę w przypadku autora „Nowych kronik wina”.
Przypadek Bieńczyka jest bowiem poniekąd przypadkiem Barthesa (autor zresztą sam świetnie literacko wciela się w autora „Fragmentów dyskursu miłosnego” zapożyczając u Barthesa formę fragmentu i aforyzmu, tworząc własny dyskurs miłosny, oparty głównie na fascynacjach związanych z polską literaturę (Mickiewicz, Słowacki, Krasiński).
Jak stwierdza przytaczany przez Bieńczyka Barthes: „w obecnym stanie moja świadomość mówi, że nie uda mi się i że nie mogę napisać powieści”. Jak pisze Bieńczyk, Barthes wyjaśnia, że: „brakuje mu owej wielkiej imaginacji, umiejętności tworzenia wielkiego kłamstwa; brakuje mu wyobraźni fabularnej, która polega na umiejętności kreacji innego”. Jak pisze z kolei Barthes: „napisać powieść to stworzyć Innego” i dalej: „nazywam powieścią dzieło, w którym dochodzi do przekroczenia egoizmu, lecz nie w stronę arogancji, lecz współodczuwania z innym, współodczuwania w zasadzie mimetycznego”. Barthes miał taką powieść napisać po śmierci matki, z którą był głęboko emocjonalnie związany. Jednak jak zauważa Bieńczyk: „w istocie następuje jakieś załamanie w projekcie, że między żałobą a dojściem do świata i stworzeniem Innego(co jest warunkiem powstania powieści), żłobi się nieprzebyty rów”.
Istota Księgi bowiem, jak zauważa Bieńczyk, „leżała w jej niemożliwości, a nie w jej realizacji”.
Autor „Książki twarzy” również nie mógłby pewnie napisać powieści o swoim zmarłym ojcu. Byt ojca jest bowiem w sensie ścisłym językowy, ojciec jest tylko literaturą, brakuje tam czegoś, co nie byłoby językiem, a obserwacją, a przez to właśnie uzyskało wartość literacką (jak u Bobkowskiego).
Dlatego też najbardziej znakomite fragmenty „Książki twarzy” poświęcone są właśnie literaturze.
To jak Bieńczyk wchodzi w żywy kontakt z cieniami przeszłości, zasługuje na uwagę, a nawet podziw. Podobny chyba jeszcze stosunek do literackiej tradycji ma na gruncie polskim, przywoływany zresztą przez autora „Czarnego człowieka” Jarosław Marek Rymkiewicz.
Pięknie na przykład zarysowana jest paralela w „Książce twarzy” między umieraniem Viktora Hugo a umieraniem Adama Mickiewicza. To pierwsze, w aurze publicznej, spotykało się z powszechną, społeczną uwagą było faktem, który obserwował cały, ówczesny Paryż. Umieranie Mickiewicza natomiast, samotne, pozbawione należnych fanfar, odbywające się wielkim cierpieniu i udręce. Anonimowe.
W tym też sensie Bieńczyk ożywia niejako literaturę poprzez opis pisarzy jako „ludzi żywych”.
Nieprzypadkowa jest przecież analogia z Boyem (również zresztą przytaczanym jako tłumacz Prousta), który podobny rodzaj literackiej gry uprawiał w swoich pismach. Pod piórem Boya widzieliśmy nagle żywego Przybyszewskiego („Stacha”) i żywego Wyspiańskiego. Ten pierwszy, birbant, hulaka, geniusz, któremu jednak doskwierało wieczne niespełnienie. Ten drugi, stroniący od alkoholu introwertyk ze głęboko niebieskimi, matowymi oczami, które błyszczały żywym, stalowym blaskiem, podpierający framugę chałupy na weselu Lucjana Rydla w krakowskich Bronowicach, którego poezja była żywym, bezbłędnym i genialnym rytmem, rytmem dodajmy bardzo polskim.
Przepraszam za tę wycieczkę w kierunku Boya, a tym samym w polską secesję, ale wydaje mi się, że nieprzypadkowe byłoby zestawienie Bieńczyka i Boya. Być może Bieńczyk to taki nasz współczesny Boy? Od Boya jednak, co dodać należy, różni Bieńczyka świetny, bezbłędny warsztat literaturoznawczy. W tym też sensie jego pisanie nie wyczerpuje się tylko w anegdocie, ale stanowi pretekst do pogłębionych, literaturoznawczych rozmyślań. Tak też chyba powstaje esej, łącząc to, co życiowe, przypadkowe, incydentalne z pewną strukturą intelektualną, dzięki której przypadek zamienia się w konieczność uzyskując językowy kształt.
Ostatnie części „Książki twarzy”, poświęcone Barhesowi, są chyba najciekawsze z literaturoznawczego punktu widzenia. Bieńczyk chyba najlepiej czuje się w obszarach poststrukturalnych, gdzie opozycja tekst-życie traci na znaczeniu na korzyść wszędobylstwa „tekstowego świata”. Przy czym zauważyć i zaznaczyć trzeba, że w tekście pisanie Bieńczyka się nie wyczerpuje; tekst to również egzystencja. Szkic o Rolandzie Barcie nie byłby tak dobry i przejmujący, gdyby nie zarysowany w nim aspekt egzystencjalny. Roland Barthes stał się pod piórem autora „Melancholii” nie tylko geniuszem literaturoznawstwa, strukturalizmu, filozofem, który komentuje dzieła literackie. Barthes jest również żywym człowiekiem, głęboko związanym z matką, w którego pisarstwie to, co egzystencjalne i to, co strukturalne istnieje jakoś, w dziwnej koincydencji.
Na koniec tych rozmyślań chciałem jeszcze raz przedstawić i pogłębić problem: Bieńczyk jako pisarz. Czy Bieńczyk jest pisarzem? Nie jest, kiedy pisze o swoim życiu, wtedy jakby brakuje mu języka, albo powiedzmy inaczej: nie jest to ten język, który by pasował do specyfiki Bieńczykowego doświadczenia i percypowania. Podobnie rzecz się miała z felietonami Michała Pawła Markowskiego zamieszczanymi w „Tygodniu Powszechnym” na ostatniej stronie pisma.
Tam również owa reguła, być może nie sprawdzająca się we wszystkich przypadkach, że filozof literatury niekoniecznie jest dobrym pisarzem, zdała się jednak w przypadku Markowskiego sprawdzać.
Bieńczyk najlepiej i najbardziej przekonująco brzmi, jeszcze raz powtórzę, kiedy pisze o literaturze innych pisarzy, albo o innych badaczach literatury, cierpiących na tę samą niemożność stworzenia „żywej” literatury.
Bo też dla autora „Książki twarzy” nie ma przepaści pomiędzy tekstem a życiem. Smakowanie wybornego, starego wina jest podobne do sposobu odbioru fraz klasyków, starych, mistrzów i filozofów. Tym samym bordeux podobnie smakuje jak gnomiczna filozofia Heideggera czy epifaniczna poezja Miłosza. Ten sam rodzaj intelektualnego sybarytyzmu towarzyszy Bieńczykowi, kiedy robi głęboką analizę wiersza, powieści, utworu i kiedy pije swoje ulubione wino.
Literatura jest dla niego punktem wyjścia i dojścia, być może nie ma w niej miejsca na nietekstowe przeżywanie świata. To jest z jednej strony fascynujące, a z drugiej nużące, świeża obserwacja, impuls, nagła myśl, błysk, olśnienie (będące naturalnym surowcem literatury jak u Bobkowskiego), ginie gdzieś na rzecz wszędobylstwa literackości.
„Książkę twarzy” traktuję jako powieść intelektualną, której przedmiotem jest sama literatura, namysł nad nią, ale również wejście z nią w żywy, bezpośredni, sensualny kontakt.
Może być ona również nazwana rodzajem powieści totalnej (niemodnej w epoce fragmentu). Jej pozorna fragmentaryczność bowiem maskuje modernistyczną tęsknotę za ogarnięciem całości swojego doświadczenia. Zatem totalność, nieskończoność z jednej strony, a z drugiej fragmentaryczność, niemożliwość i nierozstrzygalność to dwa bieguny modernistycznego z ducha (postmodernistycznego?) dualizmu, który widać w „Książce twarzy”.
Tak. Myślę, że w najnowszej książce Marka Bieńczyka zawarta jest tęsknota za dziełem totalnym i nieskończonym, la literature et le infini.
Zresztą sama struktura i układ esejów nasuwają myśl o przemyślanej, domkniętej kompozycji.
Wątki poruszane na początku powracają w późniejszych partiach (na przykład dziecinna fascynacja Indianami i poruszenie tego samego tematu w dziale „Geografica”, gdzie mowa jest o ludności rdzennej Kanady).
Również ilość poruszanych zagadnień, szeroki wachlarz tematyczny (obecność tematów takich jak sport, geografia, przekład, obraz, zmysły) przywodzi na myśl wspomniane przeze mnie na początku silva rerum, swoisty tekstowy oraz intelektualny kolaż z różnych dziedzin ludzkiego doświadczenia.
W życiu jest jak w literaturze. Chodzi o język, który pozwala dojść do głosu Innemu.
Życie bez języka byłoby pozbawione drugiego, głębszego dna. Życie w samym tylko języku pokazuje natomiast bezpośrednie doświadczenie życia jako niemożliwości. Marek Bieńczyk pokazał w swojej dualnej Księdze ponowoczesności, że możliwe jest wytrwanie w tej niemożliwości.








wtorek, 13 maja 2014

Obłęd w dziupli. Na marginesie pisarstwa Roberta Walsera.

Temat obłędu zawsze był mi bliski. Wariatów lubię i cenię. Sam poniekąd nim jestem, jeżeli uznam, że to nie ja tworzę świat swój i myśl swoją, ale jestem przez ten świat i myśl swoją stwarzany. Moja myślowa żegluga, mój myślowy dryf jest następujący. Najpierw cogito ergo sum, później dubito ergo sum, by następnie uznać trafność sądu Nietzschego, że jestem własnym konstruktem myślowym. Więc myśl wariata jest rozbita, oderwana od tego, kto myśli. Ciekawe to, kiedy biorę do ręki dwie książki Roberta Walsera, pisarza, który sporą część życia spędził w ośrodku psychiatrycznym,  "Rodzeństwo Tanner" oraz "Willa pod Gwiazdą wieczorną". Zupełnie tam nie widzę żadnego rozbicia. Wręcz przeciwnie: fraza jest zdyscyplinowana, siebie pewna, a pod nią płynie nurt głęboki, który ją spaja, ukryta struktura, żelazo i moc. 
Walsera pożyczyłem z biblioteki osiedlowej. Czytałem przez święta Wielkiej Nocy. Jak zwykle, czytałem jednocześnie wnikliwie i nieuważnie. Lubię "Rodzeństwo Tanner", bo mnie się ta książka kojarzy ze swojskością życia. Dużo w niej słońca, małych cudów życia, drobiazgów, takich jak na przykład porcelanowe filiżanki. 
Walser to dla mnie pisarz poniekąd „babciny”, miły jak kubek fajansowy i porcelanowe figurki. Z drugiej strony jest to pisarz „ciężki”, dbający szczególnie o język, przywiązujący wagę do wewnętrznej logiki opowieści. „Willa pod Gwiazdą Wieczorną” to z kolei opowieść nieco impresyjna i nieco poetycka, przy czym znowu trzeba stwierdzić: Walserem kieruje nie rytm poety, ale rytm prozaika. Stąd struktura jego opowieści powinna być rozpatrywana jako oparta na tym, co zewnętrzne a nie wewnętrzne. Wewnętrzną strukturę, strukturę głęboko filozoficzno-poetycką posiadają niektóre, wybitne prace naukowe. Na przykład praca Joanny Tokarskiej Bakir „Obraz osobliwy”, o religijności ludowej bądź też praca Andrzeja Zawadzkiego „Literatura a myśl słaba” o słabej ontologii Gianniego Vattimo i Constantina Noiki, bądź też inne prace, choćby Heideggera, pierwszy tom rozprawy o Nietzschem, bo drugi jest już nie do strawienia. Wspomnieć tutaj również muszę o pracach Macieja Urbanowskiego, mojego promotora, którego „Romans z Polską” czytam obecnie.
Więc mnie się wydaje, że to, co się dzieje u Walsera to jest zewnętrzność pięknie opisana poprzez silny promień światła wewnętrzności. Więc Walser to jest tego rodzaju prozaik, który do pewnego stopnia jest formalistą, a pod pewnym kątem jest poetą oraz impresjonistą. Wydaje mi się, że z tego napięcia między dyscypliną formalną prozaika (zewnętrzność), a ukrytym promieniem świetlnym poety (wewnętrzność), bierze się istotna siła tego pisarstwa. Z tym, że jak mówię: „nie urwało mi jaj” to pisarstwo, że tak powiem, istotnie nie przewierciło, były momenty większego zachwytu, ale generalnie ja się chciałem z nim zapoznać poprzez legendę psychiatryczną Roberta Walsera, który podczas spaceru po alejkach sanatorium, nagle, najzwyczajniej w świecie umarł. Walser urodził się w 15 kwietnia 1878 roku w Biel (kanon Bern), w niemieckiej Szwajcarii, jak podaje autorka posłowia do „Willi pod Gwiazdą Wieczorną”, Teresa Jętkiewicz. Od 1913 roku mniej więcej, borykał się z depresją i innymi problemami psychicznymi. W 1929 roku, jak podaje Jętkiewicz, „choroba nerwowa wybucha w bardzo ostrej formie, pisarz popełnia zamach samobójczy, zostaje jednak uratowany i umieszczony w sanatorium w Waldau koło Berna”. Tam stopniowo odzyskuje siły, jednak w 1933 roku, choroba znów nawraca i Walser znów trafia do sanatorium, gdzie już jest do śmierci. Zmarł w dzień Bożego Narodzenia, 25 grudnia 1956 roku.
Te wiadomości biograficzne, myślę, istotne, przytaczam za Teresą Jętkiewicz. Dodać można i trzeba, że pisarstwo Walsera wpłynęło istotnie na Kafkę, Kafka uważał Walsera, jak pisze Jętkiewicz, „za swojego mistrza i poprzednika”.
Wszystko to bardzo ciekawe w kontekście biograficznej legendy outsidera, buntownika i dziwaka.Walser przez kobiety traktowany był raczej czule i z wyrozumieniem, jako marzyciel i niegroźny dziwak, a nie „prawdziwy mężczyzna”, który kobiecie i rodzinie potrafiłby zapewnić utrzymanie. Imał się różnych, przygodnych, mniej lub bardziej poważnych zajęć, niemniej to właśnie konsekwentne trzymanie się ścieżki, którą otworzyła przed nim literatura, spowodowało, że przetrwał jako pisarz, dodajmy, jeden z najciekawszych i największych pisarzy języka niemieckiego.
Długo by można pisać o powinowactwach obłędu i literatury. Zaczął kiedyś Cesare Lombroso, pisząc „Geniusz i obłąkanie”. W literaturze polskiej najbardziej przejmujące świadectwo to wielka, trzytomowa powieść Krzysztonia „Obłęd”. Dodajmy, że nie do reszty „egzystencjalna”, bo jednak silnie przesiąknięta ówczesną atmosferą czasów komunistycznych, powieść, która jakby jest apolityczną, bardzo ostrą reakcją, bo prowadzącą do psychozy głównego bohatera, na bieżącą sytuacją polityczną, mówię „apolityczną”, a przecież jednak w dużym stopniu jest ona polityczna, kiedy pomyślimy o tym, jak ówczesny system tłamsił wrażliwość i wzmagał reakcje lękowe i paranoidalne.
Więc Walser to jeszcze jeden z tych „Galerników wrażliwości”, o których pisała Maria Janion w słynnej, gdańskiej serii „Transgresje”, które obok „Galerników” wydały jeszcze „Maski”, „Osoby” oraz "Dzieci". I wszystko to niezwykle ciekawe i niezwykle bogate z antropologicznego punktu widzenia, kiedy spojrzymy na literaturę przede wszystkim jako na swoistą manifestację egzystencji, ale tego rodzaju, która nawet wtedy, kiedy lokuje się na marginesie oficjalnego dyskursu, potrafi swoim spojrzeniem uniwersalizującym objąć pewną całość. Mówię bowiem Walser, a myślę szaleństwo, jako temat antropologicznie (i medycznie) jeszcze nie do końca zbadany, jako obszar tajemniczy i zagadkowy, w którym ujawnia się coś bardzo delikatnego i kruchego w człowieku, jego olbrzymia, potencjalna wrażliwość, która nagle, kiedy pęka, wybucha niekontrolowanym wylewem omamów, przywidzeń, majaków, chorobowych złud, fantomów, masek, które od twarzy odklejają się.
Nie przylega bowiem w szaleństwie język do ciała w sensie ścisłym, a nawet więcej powiem: język ten całkowicie się od ciała (czyli rozumu), odkleja. Sytuacje, które to odcięcie mogą wywołać to nade wszystkie sytuacje podwyższonego stresu i ryzyka, których krucha i delikatna psychika danej osoby, danego artysty, nie może całkowicie udźwignąć uciekając od tego, co rzeczywiste w świat (nie)rzeczywisty, całkowicie wymyślony, w którym na chwilę lepiej jest i bezpieczniej, jednak to bezpieczeństwo i to „lepiej”, jest pozorne, rana bowiem jeszcze szerzej otwiera się i z niej wylewa się, wycieka, jasna, krystaliczna jak dusza wariata, a jednocześnie z gruntu chora, woda obłędu.
Walser jednak pisał wtedy, mniemamy (wiemy to), kiedy był zdrowy, silny, życie z niego wylewało się na papier. W chwilach bowiem dłuższej bądź krótszej remisji osoba psychicznie chora, może niekiedy przenosić góry, burzyć świątynie i w trzy dni je odbudowywać, innymi słowy ziarnko zostaje zasiane, a z tego ziarnka zielone wyrastają i czerwone, wiosenne pędy, pędy umajone, które świat czynią bliższym i bardziej swojskim, szczególnie na wiosnę i szczególnie w jesieni. Wiosna bowiem i jesień, dwie intensywne pory duszy. Ale i lato i zima. Ulubioną porą roku Walsera chyba jest zima i jesień, pory, w których życie jako takie zamiera, chowa się do swojej skorupy kamiennej i drewnianej, cicho odbywa swój post zimowy i swój post jesienny, śpi sobie jak brązowy niedźwiedź w swojej norze. Więc umarła pora, zima, podczas której biały, żywy śnieg na polu a w domowym wnętrzu pali się cicho i przytulnie kominek, buzuje wesoło ogień, bohaterowie Walsera ogrzewają się przy tym ogniu i przeciw zimie, jak również w głębokiej jedności z zimą, piją ciepłą herbatę z rumem.
Więc wariat, osoba skromna prawdziwie, pokorna, cicha, potrzebująca nade wszystko struktur bezpiecznych, gdzie swoje szaleństwo mogłaby oswajać w cichości, mogłaby dajmy na to, robić na drutach (jeśli to kobieta cierpi psychicznie) albo rąbać drewno (jeśli to mężczyzna psychicznie niedomaga), bądź też, jak wielu wariatów literatury, bezpieczeństwo znaleźć w swojej dziupli wymarzonej, wymyślonej, gdzieś na obrzeżach państw, systemów, politycznych struktur i po prostu cicho marzyć, pisać, dumać, pić kawę, papierosa palić, a nade wszystko czytać, czytać, czytać. Tajemnicze księgi, księgi tajemnicze tajemnicą piękna z Biblioteki Osiedlowej pożyczać, aby cykl odnawialny, jak zwykle się odnowił, aby powróciło całe, tajemnicze piękno świata, kiedy o kolejnej, pożyczonej z Biblioteki Osiedlowej książce, wariat, ten Don Kichot i Sancho Pansa w jednym, ten obłąkaniec swojej dziupli, będzie pisał.
Więc mnie się wydaje, że Walser to jest pisarz niezwykle istotny dla „szalonego” paradygmatu literatury, który przecież jest tak obszerny i wielki, że nie ma potrzeby o nim pisać, bo, co tu nie powiedzieć, wśród artystów, wycieczki w wymiary „inne” były częste i często kończyły się również dla literatury fiaskiem, bo jak Krzysztoń pisał „nie sposób pisać w obłędzie”. Co innego natomiast, gdy mowa o pisarzu o obłęd „wzbogaconym”, który do świata żywych powrócił i świadectwo swojej podróży daje. Jak Krzysztoń właśnie, który na ruinach i zgliszczach tego, co wybuchło wielkim płomieniem i wypaliło się, pozostawiając popioły, zaczął budować ogromne gmachy literackie. Ziarno obumarłe zaczęło znowu żyć.
Tak też wydaje mi się, że choroba dla niektórych pisarzy jest wręcz do pisania potrzebna, trzeba traktować ją jako zagadkowy dar od losu czy Boga.
Tym akcentem z nadziei zakończę na dzisiaj.
Trzeba czytać Walsera, bo Walser to pisarz dobry na te czasy, zarówno jako signum jak i rodzaj antidotum.









niedziela, 4 maja 2014

Hippis codzienności. Krótko o tomie poezji Piotra Madeja, "Tam gdzie nikt nie był i nie chce być", Miniatura 1999

To będzie na razie szkic, skromne przybliżenie, po tym piątkowym pijaństwie, kiedy śmierć była niemal dotykalna.Mam w ręku tom poetycki Piotra Madeja pt "Tam gdzie nikt nie był i nie chce być", wydany przez Miniaturę w 1999. Po pierwsze w roku 1999 wydawano same, najlepsze książki (Kierkegaard, Heidegger o Nietzschem i Madej właśnie). Po drugie, z tomem tym obcuję już od dłuższego czasu i jestem zachwycony. Czemu? Pewnie pewien wzgląd ma tutaj legenda Piotra Madeja, który umarł wcześnie, przed czterdziestką, żył intensywnie w Sandomierzu i nauczał młodzież, więcej, dla tej młodzieży był istotnym autorytetem. Po śmierci Madeja jego żona, która została przy nim do końca, pięknie go pożegnała w jego tomie, który został wydany po śmierci poety. Mnie się wydaje dość ściśle, że ze sporym zjawiskiem mamy tutaj do czynienia. Przede wszystkim jest w tych wierszach niezwykła świeżość, nie silenie się na nic, oryginalność za tym idąca, zupełnie niewymuszona. Poza tym jest spora kondensacja, jak wiersz, to krótki, stara, dobra jeszcze szkoła pisania wierszy krótkich, prostych i treściwych. Inną sprawą jest to, że mam wrażenie, iż wiersze te są bardzo ściśle powiązane z życiem Madeja, kiedy ja je czytam, w tych między wersach staje przede mną poeta jak żywy, a może nie tyle poeta, co więcej powiem: poety dusza. Jak powiedział jego wydawca, to był poeta mocno hippizujący, dzisiaj już takich na lekarstwo, nie wnikam dokładnie na czym to jego hippisostwo miało polegać, niemniej wydaje mi się, że to nie polegało jedynie na używaniu życia aż po destrukcję, ale było powiązane dość mocno z głęboką duchowością, którą widać w tych wierszach. Ja po prostu widzę chłopa, widzę go w tym jego Sandomierzu, kiedy na ławkach, gdzieś na przedmieściach albo w parkach, że gdzieś tam właśnie życia używa silnie, a przy tym pisze te swoje wiersze, wiersze krwią pisane i ciałem i duszą, wiersze znakomite, w których można usłyszeć "wrzask bukietów", między innymi albo leżeć z kobietą przed telewizorem we wieczór i nie iść do łóżka, ograniczyć się do leżenia, jak jest napisane w wierszu "Nagano w łóżku: "zrobię sobie chyba kawę, lubię być z tobą w łóżku" albo w wierszu "Bez tytułu", kiedy bohaterowie "mogliby nie iść" do łóżka, a zamiast tego "łowić razem ryby, malować smoki na ścianach, pić coś, grać na perkusji albo na garnkach, mogliby oglądać film i marzyć żeby główni bohaterowie nie szli od razu do łóżka". Więc mnie się wydaje, że codzienność w wierszach Madeja jest niesamowita poprzez to, jak ją liryczny bohater intensywnie przeżywa, o tej codzienności wszystko można powiedzieć, tylko nie to, że jest nudna. Widać i czuć w tej codzienności powiew świeżych kwiatów, filiżankę gorącej kawy, palonego papierosa, ale to nie są rzeczy zwykłe i zwyczajne, ale przeżywane tak, jakby były czymś bardzo intensywnym, silnym. Nawet zwyczajne patrzenie na pokój może być zajęciem wywołującym doznania tak intensywne i silne jak palenie marihuany czy haszyszu. Przytaczam wiersz "W kącie":

"Siedź tak w kącie
i nie myśl
o niczym
Patrz na kota
jak śpi
patrz ale nie śpij
Spójrz w oczy oknu
Podrap ciszę w kark
Nie wolno ci myśleć
pamiętaj
Czuj swoje istnienie
jak promienie światła
odbite na podłodze
jak krople deszczu
schnące na liściach
jak leśny śnieg
Jaka czysta chwila
nic jej nie zbrudzi
nic się nie zbudzi"

Kiedy czytam te wiersze, jedno określenie mi się nasuwa: czyste hippisostwo. Na czym ono polega? Otóż mnie się wydaje, że kwestię używek trzeba tutaj na bok odstawić, niewiele mnie obchodzi, czy Madej "jarał" czy nie, ale to, co widać w wierszach, a widać przede wszystkim, czyste, jeszcze niezapaskudzone żadną, zbędną influencją, choć przecież nienaiwne, przeżycie świata takim, jakim on jest, czyli takim, jak on się bohaterowi tych wierszy jawi. A jawi się jako teren nieustających fascynacji i zachwytów, ale dodajmy: mocno przecież podszytych cierpieniem i bólem; cierpieniem, które dodam, nie ogranicza i nie blokuje skrzydeł, ale zostaje przemienione w szczęście, bohater z entuzjazmem rozpościera skrzydła swoich wierszy. Codzienność, co prawda jest bolesna, ale ten ból uskrzydla, przynosi radość. Innymi słowy, Piotr Madej zdążył jak mi się wydaje, dopracować swojego, niepodrabialnego idiomu poetyckiego. Ja się zresztą tym Madejem zaraziłem od razu,  bo kiedy z Przemkiem Mańką poszliśmy do Miniatury razem, kiedy Pan Mączka, wydawca Madeja, dał nam po jego tomiku, no to ja od razu się tym Madejem zaraziłem, a przede wszystkim w gardle mnie ścisnęło przez to posłowie jego żony w jego ostatnim tomiku, żony, która była przy Madeju do końca, posłowie tak piękne i wzruszające, że gdybym był pewnie więcej podpity, to bym ryknął mam wrażenie, sporym płaczem, albo po prostu łkał wewnątrz jak gruby, brązowy niedźwiedź. A Madeja jeszcze czytałem nie raz od tego czasu i tak się zbierałem, zbierałem do napisana tekstu o tej poezji. Czytałem go między innymi, kiedy miałem iść do pewnego profesora, żeby mnie wydobył z grzęzawisk moich, doktoratowych i powiem, że wtedy ta poezja, kiedy w Krakowie było śliczne, wiosenne, świeżutkie słońce i bardzo dużo zieleni, że wtedy, kiedy byłem sam w mieszkaniu i robiłem sobie tosta z pomidorkiem, powiem, że wtedy ta poezja mówiła do mnie jak nigdy, mówiła do mnie z wnętrza jej specyficznej i arcyciekawej samotności. Czułem dziwną lekkość czytając poezję Piotra Madeja, lekkość, która przybliża istotnie do piękna świata, kiedy jego powierzchnia niewymienialna się staje na chwilę z jego głębią. Bardzo mi się na ten przykład podoba wiersz "Lekkość":

"Chłopcy strzelają z procy
do strażników losu
Dziewczyny klęczą nad strumykiem
i ochlapują wodą swoje uda
Patrz na mokre rąbki sukienek

Chłopcy rozpinają guziki dziewczynom bluzek
zajmuje to tak długo
zdejmują to tak długo

Dzieci mają liście we włosach
Chłopcy całują dziewczyny
one zamykają oczy
Zaraz zgasnę na zawsze
żeby nie minął ten dzień"

Mnie się wydaje, że to, co specyficzne w tej poezji, to zjednoczenie dwóch, przeciwnych pozornie momentów: wieczności i chwili. Chwila w powyższym wierszu jest rozciągana po "wieczność", bardzo długo wszystko to odbywa się, a dzieje się w czasie, jego zastygłej, zamrożonej chwili, zupełnie jak u Prousta zresztą, wszystko trwa bardzo długo, a przecież to wszystko to tylko chwila, życie to mgnienie, życie Madeja przecież było takim mgnieniem, pięknym meteorem właśnie, który na tę chwilę rozbłysnął. I ustanowił, mam wrażenie, rodzaj wieczności, inaczej: dotknął tejże wieczności rąbka sukienki właśnie poprzez uważnie zbadaną, przeżytą, kontemplowaną chwilę, na chwilę istnienie bohatera tego wiersza było zarówno mgnieniem co wiecznością. Dodam, że zdolność taką posiadają poeci o wybitnym talencie, a talent Madeja, jak mi się wydaje, był kryształowy.
Ale nici z tego tekstu o Madeju i tak będą, bo tę poezję albo się czuje i przeżywa albo nie. Można pisać długie rozprawy o średniówce u Miłosza, owszem, można pisać kolejne tomy o Miłoszowej wielkości intelektualnej, Madej w końcu nie Miłosz, ale Madej ciekawy przecież niezmiernie właśnie poprzez swoją prostotę i pozorny jedynie brak intelektualnego wyrafinowania, bo te wiersze, co by tu nie powiedzieć, swój ciężar mają. Młody chłopak, młodo zmarł, żył w tym Sandomierzu, uczył tę młodzież swoją, pił, palił, kochał, oglądał telewizję i jak mniemam, pochłaniał książki jak dobrze nasączona gąbka. Wiersze Madeja to wielka tajemnica, tajemnica nie tylko jego prywatnego czasu jak mniemam, ale w ogóle tajemnica tamtych czasów, lat 90 tych, które ja wspominam jako wielki harmider, wielki rozruch, wielką gorączkę, wielkie bieganie i gonienie, każdy gdzieś za czymś dążył, każdy miał jakiś cel, wielu było bardzo szczęśliwych, radosnych, jasnych i dopiero dzisiaj, nuda, zgnilizna, znużenie, wewnętrzne chaosy, nie ma do czego się wspinać, bo się sam kres do nas zniżył, i nas wsysa w swoje obszary. A Madej dał się wessać istotnie życiu, ono go całkiem pochłonęło, jego rzeka go zabrała, ale on dał temu naprawdę przejmujące świadectwo. Próbka jego talentu, proszę bardzo. Wiersz "Przy drodze":

"Stary Bóg usiadł na kamieniu
przy drodze
i zapalił fajkę
Przejeżdżała młoda kobieta
w czerwonym oplu
i spojrzała na niego współczując.
Para z wózkiem
udała że go nie widzi.
Nie widział go samolot
który wbijał się w
bitą śmietaną chmur
Poznał go tylko mały wróbel
i usiadł mu na bucie.
Zapadła  noc."

Nie będę już więcej pisał o tej poezji, może jeszcze kiedyś coś napiszę, coś dopiszę. W każdym razie, kiedy codzienność jest już wysycona, nasycona, kiedy nie ma już w niej miejsca na prosty, dziecięcy niemal zachwyt nad tym, co jest, kiedy wszystko nagle stało się "oczywiste", warto tę oczywistość poddać w stan podejrzenia i sięgnąć po tom poetycki Piotra Madeja, tom, który pokaże, że życie w jego głębokiej istocie, bardzo mocno i precyzyjnie przez Madeja przeczutej, wcale takie oczywiste nie jest.
Na koniec tych elaboratów, przytaczam wiersz Madeja, zatytułowany "John Keats", który mógłby myślę z powodzeniem posłużyć za portret poety z Sandomierza:

"John Keats nie miał konta w banku.
Nie pisał na komputerze
i ani razu nie oglądał telewizji.
Nie brał udziału w wyborach
i nie spłodził żadnego dziecka

John Keats nie słuchał reklam
ani parlamentu
Nie miał prawa jazdy
i nie robił zakupów w supermarkecie
Nie udzielał żadnych wywiadów.

Czy on w ogóle żył
ten niewyrośnięty niedożywiony poeta?"

Tym krótkim szkicem chciałem jedynie troszeczkę, malutko i skromnie przybliżyć sylwetkę twórczą, profil poetycki Piotra Madeja, więcej, ja chciałem jeszcze o Piotrze Madeju po prostu przypomnieć, ponieważ jestem głęboko przekonany, że ta poezja zasługuje na przypominanie, odświeżanie i powracanie do niej. Uważam ją za ważne zjawisko na mapie, powiem górnolotnie, polskiej literatury, ona powinna na tej mapie zająć należne jej miejsce i znaleźć się również w lekturach szkolnych. Skoro Stachura trafiał i Wojaczek do młodzieży, trafiać będzie niewątpliwie i Madej, którego propozycja jest zupełnie osobna i arcyciekawa, choć w pewnym sensie odrobinę zbliżona do tego paradygmatu "poezji przeklętej", który reprezentują twórcy wyżej wymienieni. Madej jednak inny, Madej skromniejszy, nieco "prostszy", ale chyba własnie przez to bardzo ciekawy. Madej, poeta niezwykłej, szalonej codzienności, poeta, który tę codzienność przeżywał tak intensywnie, że w końcu za swoją olbrzymią wrażliwość musiał zapłacić przedwczesną śmiercią. Poeta, o którym trzeba pamiętać, do którego trzeba powracać, którym trzeba się zachwycać.

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...