poniedziałek, 27 lipca 2015

Opowieść z galicyjskiego miasteczka

Zgniły czas wakacyjny, zgniło zielony, nic się nie dzieje, wszystko zamarło w tych liściach, kościołach, modlitwach, to wszystko zamarło. Szedłem dzisiaj jakby otumaniony tymi wakacjami. Modlitwa. I co? Co pozostaje? Strzępy, ubrania, zegary, sikorki w zimie.

Wakacje, ten zgniło zielony czas. Zielone drzewa i słońce za oknem. Moje poranne lektury, zamiast książek filozoficznych, czytam historyczne. Niedługo idę do fryzjera (mitologia związana z zakładami fryzjerskimi domaga się osobnego komentarza). Widzę, jak na posadzkę spadają włosy, moje i nie tylko. Ktoś mnie strzyże u Jabłonki, zapewne Olka, tak, jak ją sobie wyobrażam. Potem pójdziemy na spacer, wśród jesiennych liści. Ziąb, listopadowy ziąb. Z chodników i bruków podrywają się gołębie, kawki, kruki, wrony. Ziąb, prawie zimowy ziąb. Idziemy w kurtkach. Nie jest to całkiem rzecz wyobraźni. Jest to raczej rzecz pewnej mitologii, mitologii mojego rodzinnego miasta, galicyjskiego miasteczka, bardzo za nim tęsknię.
Zgniło zielone wakacje. Nie ma na nic miejsca, trzeba pisać, jeden, drugi, potem trzeci łyk kawy. Lektura książek historycznych, rodzaj nienasycenia i przesytu filozoficzną abstrakcją, rodzaj przesytu teorią, łaknienie konkretu. Łaknienie literatury, osadzonej w galicyjskim konkrecie (moja druga książka opowiadań będzie miała tytuł „Opowieści z galicyjskiego miasteczka”, przymierzam się do niej).
Będę to raczej impresje związane z Tarnowem. Na przykład ta o strzyżeniu w zakładzie fryzjerskim u Jabłonki i mitologia tego zakładu. Położony na ulicy Bernardyńskiej, gdzie jest również piękny Kościół Bernardynów i niedaleko kaplica Matki Boskiej Szkaplerznej. Teraz został już zamknięty, cała mitologia tego zakładu odeszła do niepamięci. Strzygł tam Pan Korus, w mojej tarnowskiej mitologii strzyże Jabłonka, ale między Panem Korusem, a Jabłonką, istnieje różnica, zasadnicza. Chociaż jednego i drugiego tak naprawdę nie znałem. Gdzieś tylko zjawy, zwidy, cienie, w tej zimowej, grudniowej nocy przed Bożym Narodzeniem, kiedy na szybie zakładu fryzjerskiego widzę pomykające renifery, ciągnące sanie i reklamę Coca Coli. Więc jest to ten rodzaj rozpadu, charakterystyczny dla miast Europy środkowej. Galicja i galicyjski rozpad czasu. Tam nie ma czasu. Są mocno już podstarzali synowie swoich rodziców, bardzo uzdolnieni, którzy przepijają swoją comiesięczną pensję w barach, na skrzyżowaniu ulic Wałowej z Krakowską, bo ta pensja nie wystarcza im na opłacenie mieszkania, więc muszą mieszkać kątem u rodziców, mieszkać i pić. Co za rozdarcie. Kiedy przyjeżdżałem do Tarnowa jako student, właśnie jedyne, co tak naprawdę czułem w moim rodzinnym mieście, to ten galicyjski rozpad czasu. Czas w Tarnowie jest czarny i bardzo bolesny w dotyku, zwłaszcza jego czarne, czasowe jądro, w którym spokojnie spoczywa nicość. Nieco dalej są schody, prowadzące do burgundzkiej knajpy Basteja oraz Katedra Tarnowska, która zawiera wiele cennych skarbów, rzeźb, obrazów, pamiątek. Ale włóczęga po Tarnowie jest przecież ograniczona, zwłaszcza tym jednym z najważniejszych wymiarów: wymiarem galicyjskiego czasu, który zakleszcza, nie da dojść do skutku, nie da się niczym wypełnić do końca, choć kto wie, może to dobrze? No dobrze, próbuję tego i tego języka, próbuję jakoś dogadać się z moim miejscem. Skrzyżowanie kultury żydowskiej, cygańskiej, polskiej, dało odpowiedni efekt. Kiedy byłem dzieckiem, część mieszkań na rynku tarnowskim, należała do Cyganów, sporo ich było na rynku. Potem oni gdzieś znowu wyjechali, wywędrowali, bo to jest przecież naród wędrujący, wędrujący i niepiśmienny, chociaż nie wiem, jak teraz z tradycją u nich, naród bardzo przestrzegający higieny i czystości, wbrew stereotypom, że jak Cygan, to musi być brudny. No i kultura żydowska, po której zostały ruiny dawnej Synagogi na Placu Rybnym. Więc doznaje się tego zakleszczenia, zwłaszcza idąc od Wałowej w stronę Placu Rybnego, tam widać Synagogę żydowską, te kamieniczki na Katedralnej po prawej, prowadzącej wprost do Katedry i Placu Katedralnego, na którym nawiedzony, obłąkany rysownik, nawołuje pogubiony, tarnowski lud Boży do nawrócenia. Więc jest gdzieś ten galicyjski czas, tak bardzo zmartwiały w moim rodzinnym mieście, Tarnowie, gdzie od środka postępuje powolny rozpad tego, co wewnętrzne i zewnętrzne. Zostają renesansowe, bardzo urocze kamieniczki i uliczki. Jest to piękne miasto. Na Krakowskiej, nieopodal nowo wybudowanego, czerwonego tramwaju, który niegdyś jeździł po Wałowej, jest lodziarnia, kawiarnia, cukiernia i restauracja Kudelskiego. Tam można kupić najlepsze lody w mieście. Nie mają już mojego ulubionego smaku, likieru jajecznego, na pytanie, kiedy znowu będzie, usłyszałem, że nigdy.
Cóż, rzeczy zmieniają się, wygasają, przemijają. Dopiero z perspektywy Krakowa, jestem w stanie docenić urok Tarnowa, chociaż przecież tam tak naprawdę nic się nie dzieje. Nie za bardzo jest nawet, gdzie pójść, najlepiej po prostu siedzieć w domu przy herbacie lub kawie i pisać. Ewentualnie zagrać z tatą w szachy, zjeść wcześniej dobry obiad, napić się wina, zapalić papierosa, pokontemplować niebyt. Niebyt Tarnowski, czarny, przerażający niebyt tarnowski, jeszcze nie odciąłem więzi, i nigdy ich nie odetnę, od czarnego, tarnowskiego jądra. Moje, galicyjskie miasto i moja kresowa wrażliwość, która dopiero od niedawna do mnie dociera. Wrażliwość na rozpad, którą miał Schulz, którą ma obecnie Stasiuk. Co jeszcze można robić w Tarnowie? Można wyjść na górę św. Marcina, gdzie są ruiny zamku, można tam zobaczyć panoramę miasta. W tych ruinach, w tej zieleni, w tych trawach i mleczach, nieopodal lasku, jak głosi wieść, pewna panna, panna Anna, oddawała się występkowi razem ze swoim kochankiem, kończąc pracę w restauracji na górze św. Marcina. Musieli rozgarniać te trawy, te mlecze, ach, cóż to musiało być za zakleszczenie galicyjskiego, tarnowskiego czasu, do czego tam nie dochodziło, życie i rozpad na chwilę zespoliły się w jednym uścisku, i powstał z nich biały, zmartwychwstały kwiat, czarno biały kwiat, życia i czarnej śmierci w jednym, śmierci w czarnych, krótkich, galicyjskich, kobiecych spodenkach, które proszą, żeby je dotknąć. Tak. Zapewne monumentalność Krakowa ma również w swoim obrębie pewne rejony ciemne i zakazane, jak Ulica Krokodyli u Schulza, ale Tarnów ma takich miejsc więcej, bo jeszcze nie obrósł w miejską legendę. To jest po prostu ta Schuzowska pokątność Tarnowa, wypełniona szczelnie i po brzegi erotyzmem, ciałem, materią. Bo ileż ciekawej materii było lub jest w Tarnowie, te wszystkie zakłady krawieckie, pamiętające pierwszą świetność, szwarc, mydło i powidło, bele sukna, pralnie i magle, zakłady narzędziowe. To wszystko tam, płynie tarnowską rzeką i wpada na chwilę do Wątoku, gdzie można puszczać kaczki, ale w wyobraźni, naprawdę chodzi się tam po deptaku, aż nie trafi na cmentarz, gdzie leży między innymi mój zmarły kolega, Jonasz. Więc deptak, słońce, upał, może przejażdżka rowerem, ale tak naprawdę nic tam nie do roboty. Jest intensywny moment wyczekiwania, że martwa chwila zostanie ożywiona żywym sokiem treści, erotycznym ciałem, zbawiennym szeptem, dotykiem, zakleszczeniem, który raz po raz, ciągle i nieustannie, przypomina o prowincjonalnym zakleszczeniu tarnowskiego czasu. Fantazja wtedy najczęściej wypełnia umysł, który oczekuje niespodzianego, ale ono nie nachodzi, pozostaje po prostu zmaganie się z tą martwą chwilą, która kipi od wewnętrznych treści i pragnie wypełnienia, ożywczego wytrysku w żywą tkankę świata.
Są jednak przecież i inni. Ci, którzy mają dzieci, pracują w normalnej pracy, mają rodziny, jedzą codziennie pożywne obiady i nadmiernie troszczą się o swoje zdrowie. Dla nich Tarnów jest po prostu ziemią, którą nawadniają i uprawiają. Dla nich czas płynie regularnie, ani za szybko, ani za wolno, oni nie mają kompleksu czasu, nie zostali ukąszeni przez czas. Oni żyją i od życia oczekują, że się przy życiu utrzymają, zarobią, zjedzą, pojadą na wakacje, spotkają się potem z udawanymi przyjaciółmi, żeby im udowadniać swojego przewagi, że byli tam, że wypożyczyli samochód, że to widzieli i tamto, ruiny.
Ale wyrzutki tego miasta przygniecieni są do ścian świątyń, do bruków i kalendarzy, które trzymają w domach, nie chcą wyjeżdżać, chcą przepaść, w tarnowskich barach, w telewizji, dymie, w odwiedzanych mieszkaniach swoich przyjaciół, którzy już któryś tam rok nie wzięli kropli piwa ani wódki do ust. W nich zamieszkała tarnowskość, czyli wszędobylstwo nieoficjalnego, które coraz bardziej zamiera, z każdym dniem, aż w końcu przeistoczy się w zupełną, twardą skorupę martwoty. Dla nich miasto kojarzone jest z martwą, kamienną, gorącą od upału i żaru lejącego się z nieba, powierzchnią, która jest martwa, ożywiana jedynie pozornie przez zakrętasy dymu, jego magiczne mane tekel fares, żar, który nie gaśnie, który figlarnie puszcza oczka do tego, kto wypuszcza dym, jak i do tego, kto na dym patrzy i mruży oczy od lejącego się na zaskorupiały bruk słońca. Jest ten Tarnów po prostu martwą materią murowanych ścian i bruków, nikomu niepotrzebnych plakatów i reklam, olbrzymiego Seminarium Duchownego, które uroczyście patrzy na przechodniów. Co niedzielę prawie wszyscy tarnowianie gromadzą się na Mszy Świętej, aby Panu Bogu podziękować za miniony tydzień i wyprosić potrzebne łaski na nachodzący. Coniedzielna odświętność, jakby całkiem wbrew tej martwocie i spiekocie, która wyłazi z ulic. Coniedzielne nabożeństwo, pełne żywych kwiatów i podniosłego śpiewu, pełne rzeźb religijnych, obrazów, odświętnych, eleganckich strojów, żeby przemóc i jeszcze, jeszcze, na coraz dalszą odległość, oddalić śmierć, która na co dzień daje znać o sobie i przypomina o sobie skrajnym wyrzutkom tego miasta, którzy zamiast pracy, poją się zapachem upału i erotycznym marzeniem o nieosiągalnych kobietach, które mogą posiąść jedynie w erotycznej fantazji, nigdy realnie, bo realność jest dla nich niedostępna, podobnie jak praca, dostatek, pozycja społeczna. Więc śpiew w trakcie Mszy Świętej, głos organów, chór w Kościele Filipinów, na który można wyjść i popatrzeć z góry na Najświętszy Sakrament. Potem modlitwa po Mszy Świętej o zdrowie dla całej rodziny albo o spełnienie skrytego pragnienia, rozsadzającego nie tylko ciało, ale również, poczciwe, tarnowskie serce, które na równi z głodem erotycznym czuje głód duchowy i uczuciowy. Marzenia o tarnowskich dziewczętach, zaklętych w klatkach swoich mieszkań, czule marzące o księciu na koniu, który ich wybawi od nudy, przesytu godzin, spełnienia w niespełnieniu, bo przecież te czarne damy, zaklęte w swoich mieszkaniach, wodzą na pokuszenie naiwnych, szlachetnych chłopców, chciwie wpatrujących się w ich okna, a potem skrycie oddających się rozkoszy po domach, kiedy rodzice są akurat w pracy, albo na herbacie u znajomych, ci poczciwi, tarnowscy, galicyjscy chłopcy, dla których czas jest przekleństwem i prawdziwym obciążeniem. Nie zawsze tak jest. Czasem w Tarnowie kwitną białe kwiaty oczyszczonego, Bożego życia. Wtedy dziewczęta w białych sukienkach biorą udział w procesji Bożego Ciała, która idzie ulicami Tarnowa śpiewając przez megafon uroczyste, religijne pieśni. Wtedy ci poczciwi, tarnowscy chłopcy, zamieniają się miejscami  ze sobą w duszy i uczestniczą w procesji, idą i na chwilę zapominają o tym, kim naprawdę są, dając się unieść Bożemu Podniesieniu, które oczyszcza ich zmysłową duszę, dając im napój duchowy, zdrową, czystą wodę życia. Wtedy przez Tarnów płynie Bóg, ludzie oddychają szerzej i zdrowiej, powietrze staje się czystsze, bardziej ożywcze i świeże. Białe baldachimy i feretrony, świąteczna ołtarze, przyjmujące procesję wiernych, donośne pieśni śpiewane przez megafon, odświętna, czysta biel tego pochodu, białe i czerwone kwiaty, które rzucają na chodnik malutkie dziewczynki, ustrojone w ludowe stroje. Na moment tych pochodów, w kamiennej martwocie Tarnowa, zaczyna płynąć, czysta, żywa biel, ożywcze tchnienie Bożej, czystej jak źródło rzeki. Ludzie stają się odmienieni, zapominają o tym, co zostawili w pokojach, zapominają o nieoficjalnym i poddają się pełni temu, co oficjalne, Boże i piękne, zaczynają kołysać się w procesji jak dzieci. Po skończonej procesji, przychodzą do swoich domów, zasiadają do obiadu lub kolacji, poją się herbatą, winem lub piwem, patrzą na swoje mniej lub bardziej ponętne żony, przypominają sobie o tym, że jutro muszą iść do pracy i czar jakby pryska, ale w tej rozpaczy i szale przed poniedziałkiem, biorą swoją wybrankę w objęcia i pokrywają je swoimi masywnymi ciałami, aby na chwilę zapomnieć o bólu istnienia, doskwierającej codzienności, ciągłym braku pieniędzy, oddają głos potężnemu życiu, które domaga się ujścia z ich trzewi na świat, jak olbrzymi skowronek, który śpiewa donośnym rykiem zarzynanego lwa. Potem ocierają pot z czoła, zagrzebują się w białe prześcieradła i pragną, by coś się wydarzyło, po martwy, świąteczny czas, został  rozerwany przez pracę, codzienność, ludzi, mają już dosyć świątecznej martwoty, chcą żywego czasu codziennego dnia, więc wychodzą później na korytarz lub balkon, paląc papierosa i myślą o tym, ile im zostało do pierwszego, żeby opłacić dom, samochód, żeby zapewnić dzieciom wykształcenie, o ile posiadają dzieci, bo czasem żyją sami, z ich żonami, które zgasły i straciły blask, nieożywiane przez potomstwo, przepadły bez reszty w galicyjskim  czasie i teraz, od czasu, do czasu, oddają się swoim mężom prawie bezwolnie, bo ich życie należy już do innego wymiaru, do którego ich mężowie, ku swojej ogromnej zgryzocie i bólowi, nie mają dostępu, skazani na ten byt marginalny i pokątny, nieoficjalny byt tarnowski, który z każdym dniem przypomina o rozpadzie, kiedy od tkanki życia i świata, odpadają, jeden po drugim czarne płatki kolejnych dni. Więc żyją z dnia na dzień, licząc to i owo, próbując nie poddawać się rozpaczy, licząc kolejne cykle i nawroty, próbując się cieszyć, czasem karmią głodne ptactwo nad Wątokiem lub koło Parku Sanguszków, lub w Ogrodzie Strzeleckim i oddychają świeżej, głębiej, jak te białe łabędzie w stawie, obok Mauzoleum Józefa Bema, kiedy skrapla ich powoli żywa i świeża rosa dnia, wybłyskując świeżo, promiennie i deszczowo na świat jak okropione wodą piękne ptaki, które żyją z myślą o jednym: poderwać się z ziemi ku niebu, ku lotnym obszarom międzygwiezdnej, nieskończonej rozkoszy albo modlitwy, bo tu, w Tarnowie, modlitwa przenika się z rozkoszą i vice versa, wiedzą o tym poczciwi, galicyjscy, prawi i szlachetni chłopcy, gotowi przychylić swoim czarnym pannom niebo, dostając w zamian strzępy, skrawki, ogryzki, które wysysają chciwie, przez drapieżne, łaknące usta wyobraźni, skryci w kątach mieszkań i domów swoich rodziców. Nie są tak naprawdę nigdy zaspokojeni, bo marzą tylko o co rusz ponawianej próbie zdobycia niemożliwej do zdobycia perwersyjnej, wyuzdanej niedostępności, która fascynuje ich poczciwe, galicyjskie umysły, szlachetne i prawe od nadmiaru szczerego pożądania. Próbują więc wszystkich, możliwych sposobów, ale najczęściej kończą jako wybrańcy fantazji, poddając się nieudolnie wymyślnym wyrokom kobiecej opatrzności, która przecież rzadko kiedy patrzy z miłosierdziem na wielbiących ich nieszczęśników, częściej nasyca swoją niezaspokojone nienasycenie ich mizernym, szczeniackim widokiem, radując się podskórnie, że są jeszcze młode, piękne, że dają się wielbić w nieskończoność.
Tak, Tarnów potrzebuje pieśni. Zakłady krawieckie, szewskie, usługi stolarskie, budownicze, kamieniarskie, metalurgia, hydraulicy, mechanicy, jak również artyści, którzy z drewna potrafią wykrzesać galicyjski mebel lub rzeźbę. To wszystko dzieje się na maleńkim skrawku czasoprzestrzeni, zamieszkuje obszary czerni, z której wyłania się barwny, jesienny świat Tarnowa.

 















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...