środa, 24 czerwca 2015

Językowy obraz świata pisarza

Zatem, czym jest realność? Konstruktem językowym, tak mi się teraz wydaje. Tak naprawdę nic nie ma znaczenia, jedynie nasze/moje urojenia mają znaczenie. Pisząc z kimś/z moją mamą, muszę przypomnieć sobie nasz, dawny język. Kiedy wchodzę w ten dawny język, wchodzę w dawnego mnie, a przecież nie jestem dawnym mną, ta dyslokacja i dysfunkcja, powoduje u mnie rozszczepienie, roztrzepotanie. Niepotrzebne zresztą, bo jak zauważyłem, jest to zapewne wynikiem urojenia.Wszystko jest językiem, trzeba sobie z tego jasno zdać sprawę. Językowy charakter międzyludzkich relacji jest oczywisty, i nie chodzi tylko o formę czy pupę Gombrowicza, chodzi o coś więcej: językowość jako nie tylko zniewolenie, ale poważna, może najważniejsza i najistotniejsza szansa, na wyzwolenie się z siebie, tym samym uzyskanie nieśmiertelności. Bo czym jest wyjście poza siebie? Obiektywnym dystansem do języka, jakiego się używa. Wyjście poza język niczym innym jest, jak wyjściem ku życiu. Życie jako takie: czynności, narzędziowość, Heideggerowska poręczność. Rzeczy poręczne są potrzebne, są nie tylko użyteczne, ale są poręczne, do czegoś służą. Zatem życie jako służba, życie jako służba w poręczności. Wyjście ku życiu jest wyjściem ku poręczności. A czym jest brak tego wyjścia? Jest momentem przejścia pomiędzy złym językiem a dobrym językiem. Dobry język to taki, który służy poręczności, zatem służy życiu. Zły język to taki, który blokuje poręczność. Nie ma mowy o żadnym blokowaniu, skoro zdamy sobie sprawę, że wszystkie nasze, światowe czynności, mają charakter językowy. Picie kawy, zapalenie papierosa, korespondencja, wymiana myśli przez telefon, wszystko to są sprawy, które posiadają charakter językowy, nie mówiąc już o lekturze, o pracy. Praca w języku i z językiem, również ma charakter językowy. Ale pozwala również odkryć sens w byciu człowiekiem języka, w byciu człowiekiem językowym. Posiadanie języka pozwala ujść przed realnością strachu, realnością niebezpieczeństwa. Tak naprawdę wszystkie aberracje ludzkie biorą się z niewłaściwego stosunku wobec języka. Morderstwo również jest rodzajem aktu językowego. Nie jest żadnym przekroczeniem, jest totalnym zamknięciem języka, choć to banał. Choroba psychiczna? Może być nazwana nieudanym przekroczeniem ze złego języka w dobry język. Choroba psychiczna szuka, jak myślę, wyjścia ze złego języka, w ten język właściwy, który warunkuje to, co dobre, a dobre jest to, co życiowe i poręczne. Chory psychicznie nie zdaje sobie sprawy z językowego charakteru swoich doznań, objawień, iluminacji. Gdyby sobie zdał sprawę, że jest tworem językowym, nie chorowałby. Po prostu żyłby dzięki językowi i przy pomocy języka. Tak jak komputer, albo jakieś twory techniczne, inteligentne maszyny za ileś tam lat. Bo świadomość swojej językowości, czyli innymi słowy świadome używanie języka, gwarantuje nieśmiertelność, prawdziwe przetrwanie po wieczność. Nie teraz: groby na cmentarzu żydowskim wśród zieleni, umarli tam żyją, ale nie teraz.
Teraz uzgadniam mój językowy punkt widzenia. Zahaczam nieustająco o realność. Dzisiaj do śniadania, językowa audycja, że nasze myślenie wynika z tego, co zjemy. Straszne zdanie. Przypomniało mi, kiedy miałem siedemnaście lat i byłem dokładnie zanurzony w dno. Potem korespondencja z moją mamą, krótka wymiana. Z moją mamą. Charakter językowy tej korespondencji. Moja mama również jest rodzajem języka. Mój tata także. Mamy tutaj do czynienia z relacjami o charakterze językowym.
Ale kiedyś, nagła intuicja, kiedy byłem bardzo, wręcz oceanicznie spokojny, nie tak jak teraz, w lekkim roztrzepaniu, że język to nie wszystko, że na dnie tego językowego oceanu, jest jakieś czarne, głębokie serce, rozświetla się. Że jest niewypowiadane, poza językiem, że to niewypowiadane, może być miłością. Że miłość to nieśmiertelność, tak, to prawda, choć prosta, ale piękna w pewnym sensie, między mną a Ewelinką jest to niewypowiadane,  które przybrało charakter spokojnego, mądrego oceanu. A między mną a moją mamą? Oczywiście, język. Oczywiście, wspomnienia i piękna pamięć. Oczywiście, dużo rozmaitych, roztrzepanych jak kura spraw, wejście, takie głębokie wejście w język, które możesz skutkować bądź skupieniem, bądź kurzym roztrzepaniem/roztrzepotaniem. Kiedy piszę jej o mnie, to tak jakbym pisał moją mamę, jakbym ją stwarzał jakoś od środka siebie, że nie ma wyjścia poza język? Ale są, są czarne, białe i żółte, kurze skrzydła.
Lekarze  i weterynarze to pewnie inaczej nazywają. Ja to nazywam wszech językowością mojej egzystencji. Nie kryję się za żadnym autorem, jestem nagi, jestem po prostu chodzącym językiem, językiem w siebie wcielonym. Ale nie o sobie przecież piszę. Mam na względzie przecież świat, odniesienie siebie w języku do świata, w swoim, światowym języku. Ja bym po prostu chciał dowiedzieć się, o co chodzi w tym i tamtym. Obcując z pisarzami, obcuję ze spokojem. Wielki mi spokój dają wielcy pisarze. Obcując z żywymi, bliskimi ludźmi, coś innego czuję, choć może to samo? Może tak naprawdę chodzi o nieustające penetrowanie językowych treści. Czy kochać znaczy odnaleźć właściwy język kochania?
Miłość jest językiem, nie jest to nowa rzecz, że jest to język nie tylko dusz, ale również ciał. Cielesność języka, takie tam sprawy, nienowe. Nowsza byłaby chyba duchowość języka, to znaczy język jako narzędzie czy sposób poznania duchowego. Duchowa i niewidzialna rzeczywistość jest w pewnym sensie o wiele ciekawsza aniżeli rzeczywistość cielesna. Ciało potrzebuje jedzenia, spoczynku, snu. O wiele ciekawsza jest dusza, która potrzebuje stale pokarmu, pokarm duszy jest pokarmem słowa, przyjmowanym sakramentem słowa jest pisanie. Pisanie jest świętem, jak komunia święta, jak przyjmowany sakrament w czasie mszy świętej. Pisanie jest przyjmowaną hostią, komunią z Bogiem. Spowiedź jest rozmową z samym sobą, w czasie spowiedzi rodzi się ten bardzo ważny, pisarski komunikant. Spowiadam się światu każdego dnia, nawet, kiedy nic nie mówię, kiedy milczę. Być może milczenie rozpoczyna akt pisania. Milczenie jako warunek rozpoczęcia spowiedzi, albo w ogóle milczenie jako warunek spowiedzi, albo nawet milczenie jako sama spowiedź. Są to rzeczy fascynujące, frapujące, niezwykle interesujące. Chodzi bowiem o niewidzialność, pakt ze światem powinien być bowiem paktem niewidzialności, oparty na tym, co niewidzialne, na niewidzialnej rzeczywistości duchowej. Nie ma ciekawszej i bardziej interesującej rzeczywistości, niż rzeczywistość duchowa. Dosyć tych banałów, że ciekawsze jest ciało, że życie, że najpierw zjeść, zapalić, potem pisać, że naskórek i takie tam. Owszem, to jest prymarne, falowanie powierzchni, migotanie powierzchni, fluktuowanie powierzchni. Być może ta fluktuacja jest pierwszorzędnym, prymarnym sensem. Być może bez niej, nie byłoby niczego, albo raczej: byłoby nic. Językowy obraz świata opiera się na niewidzialnym pakcie z rzeczywistością duchową, z rzeczywistością Boga. Pan Bóg nie tylko mieszka w tych, co sprzedają ziemniaki, pomidory, fasolkę szparagową, w tym mieszka Pan Bóg niewątpliwie, gdyby tam nie mieszkał Pan Bóg, nie byłby Panem Bogiem, ale kimś strasznym, przerażającym, kimś, kto w oczach ma cierpienie, obłęd, pustkę, przerażające obszary pustki w oczodołach, nicość w oczodołach.
Bóg mieszka jednak również w tym, co niewidzialne, w tym, co duchowe. Niewidzialny pakt ze światem, oto powiadam, sedno do rozszyfrowania tego, co ukryte pod nazwą językowego obrazu świata. Gombrowicz pierwszy to wyczuł, przed Sartrem, że z jednej formy do drugiej formy, że nie ma ucieczki przed formą. To był efekt jego nadświadomości językowej. Mógł powiedzieć wszystko, wolno mu było wszystko, a to jest przerażające brzemię, jak te przerażające oczodoły szaleństwa, pustki, zimna, przeraźliwie zimnej przeźroczystości, napiętej do granic wewnętrznego bólu. To był nieszczęśliwy zapewne pisarz, poprzez tę swoją nadświadomość, był za bardzo chyba wykształcony, uczony, jak na pisarza, za dobrze znał filozoficzną tradycję europejską, z której wyciągnął ostateczne wnioski, jako pisarz był filozofem, jako filozof był pisarzem.
Językowość jest zasadniczo jedyną drogą do drugiego człowieka, do bliźniego. Język jest potężną bronią, która niesie ze sobą tyleż okropnych zniszczeń, co pięknych ocaleń (duszy i ciała).
Trzeba dobrze używać języka. Dobrze, to nie znaczy tylko umiejętnie, jest wielu genialnych techników języka, którzy nim manipulują, używają do bardzo niedobrych celów, na przykład propagandowych, nakłaniają do czegoś, czasem do zła. Języka trzeba używać dobrze. Dobrze znaczy tak, żeby rozświetlał. Świetlistość języka jest jego właściwym przeznaczeniem. Język może doprowadzić do ciemności i bagien, kiedy zaczniemy nim nieodpowiedzialnie wywracać, kiedy przestajemy go szanować. Niektóre kobiety-gaduły-plotkary, tak właśnie używają języka, jako narzędzia swojej gadaniny, plotkują o tym i owym, czasem się wyżywają na swoich dzieciach, mężach i tak dalej, ale nie o nie chodzi, bo one są na tyle elastyczne, że sobie poradzą z tym językiem (one tak naprawdę nie mają w sobie tego języka, noszą po prostu w sobie świat, jak dziecko, używają języka, one są mistrzyniami powierzchni, język to u tych kobiet to narzędzie wyłącznie nazywania i określania powierzchni, nic więcej, ale to też jest użyteczne). Są kobiety piękne ciałem i duszą i to do nich należy język, który pięknie się może rozświetlić, ale zostawiam na razie ten temat.
Wracam do sprawy dobrego języka. Dobry język to taki, który nie rani. Ponadto dobry język to taki, który nie rani ani tego, kto nim włada, ani tego, kto jest jego odbiorcą. Więc dobry język to mógłby być ewentualnie taki poza-język, język, który de facto nie jest językiem, służy wyłącznie jako konwencja. Ale konwencja kojarzy się z czymś umownym. Otóż nie. Umowność konwencji jest iluzoryczna. W istocie konwencja między mną a moimi krewnymi, bliźnimi, rodzicami, dziadkami, to nic innego jak głęboka wiara w sensowność i konieczność tej konwencji. W tym sensie konwencja ta wypełniona zostaje istotną głębią międzyludzkiej relacji. Wszelka głębia ma swoje źródła wpierw w tym, co banalne, powszednie, zwyczajne. Więc istnieje zwyczaj taki i taki i wciąż taka i taka jego realizacja, przez całe życie. Między synem-pisarzem, a jego wiecznie opiekującą się matką, vide ostatnia książka Pilcha, "Zuza, czyli czas oddalenia", wygląda mi na bardzo dobrą, chociaż przeczytałem jedynie fragment. Ta niezmienność pewnej konwencjonalności, gwarantuje jej istotne życie, na prawach nie tylko samej konwencji- ale istotnego życia, które ową konwencję wypełnia.
Powiedziałem: język to poza-język. Powiedziałem jeszcze, że jest różnica między językiem a konwencją, te zdania mogą być niezrozumiałe przy pierwszym czytaniu, dlatego wyjaśniam. Poza język to innymi słowy dobry język, język, który nikogo nie rani. Ale to mało. Dobry język to może być język między mężem i żoną, czterdzieści lat szczęśliwego pożycia, a potem młódka na horyzoncie, która zrobi wodę z mózgu poczciwoszowi i czterdzieści lat idzie się bujać. Więc dobry język zasadniczo nie wystarcza, bo może bardzo rychło okazać się jakimś trefnym językiem, językiem od czapy, że powiem kolokwialnie, albo językiem durnowatym. Potrzebny jest jakiś poza-język, albo nawet nie jakiś, po prostu: poza-język. Co to znaczy? Wracam do Gombrowicza, że mogę wszystko. Wiadomo, że każdy akt pisania jest aktem stwarzania, że pisarz demiurg i takie tam oczywistości, znane ze szkoły. To są oczywistości, ale będą nam pomocne. Co to znaczy stwarzać?
Powoływać do życia nowy świat, no dobrze. Mało. Bo mogę powołać do życia nowy świat, a potem może mnie wkurzyć byle pierdoła, albo przerazić mnie może byle pierdoła. Chodzi mi o to, że dzięki umiejętnym operowaniem tym, co ja nazwałem, poza-językiem, istotnie można ochronić się przed tą czy tamtą pierdołą. Poza-język kojarzy się z czymś zewnętrznym, maksymalnie obiektywnym i maksymalnie zdystansowanym, zarówno od wewnętrzności, jak i od zewnętrzności. To są bardzo trudne, niezwykle skomplikowane sprawy, i nie ukrywam, że na moim czole znać pierwsze krople potu. Więc dajmy na to, powiem do szanownego Dziekana mojego Wydziału: "ty chuju". Wynikną z tego oczywiste konsekwencje, albo i nie wynikną, nie wiadomo. W każdym razie poza-język gwarantuje, że ja szanownemu Dziekanowi jednocześnie mogę powiedzieć: "ty chuju" i tego nie powiedzieć, zwyczajne "dzień dobry", albo w ogóle nic, mogę przemknąć niezauważony, jak zawsze. W każdym razie, natrafiamy tutaj na istotny w ramach tego wywodu, moment relatywny, dość niebezpieczny, jak sądzę. Mogę dać w mordę i nie dać, zabić albo nie zabić, zrobić coś albo czegoś nie zrobić, nie ma to znaczenia na pozór, wszystko bowiem odbywa się w ramach tego poza-języka, który umożliwia jednocześnie dwie, sprzeczne możliwości działania oraz istnienia. W sensie, dość znane, jednoczesne życie i jednoczesną śmierć, to jest znany problem literaturoznawczy.
Maksymalny dystans zatem zakładałby moralny indyferentyzm, brak skutków, brak efektów, mogę napisać wszystko do każdego, bo język mną pisze (choć to dość ograne stwierdzenie), bo mam tak i tak, bo język jest narzędziem moralnie obojętnym. W tym sensie tworząc zdania, które albo są albo nie są literaturą (do definicji literatury spróbuję jeszcze przejść), jednocześnie mam w nosie to, co piszę. No dobra, przerazi mnie to, co piszę raz, drugi raz, a potem idę coś poczytać, kogoś spotkać, na przykład napić się wódki z poetą Józefem Baranem, potem opieprzy mnie narzeczona i tak to się będzie kręcić, kręcić się będzie nieuchronnie ku zatracie, zanikowi, zapomnieniu. A literatura jest przecież utrwaleniem, ktoś kiedyś napisał o odcisku i śladzie na tabliczce woskowej, bardzo pięknie, o ichnos i typos, świetne książki o śladzie napisał Andrzej Zawadzki, ale to na boku, piszę, bo warto sięgnąć: Andrzej Zawadzki: "Obraz i ślad".
Więc jest to znane, trochę może już stare, lecz ciągle jak się zdaje, jare, że literatura jest utrwalaniem. Więcej: literatura powinna być częstym powracaniem i częstym rozmyślaniem nad tym, do czegośmy powrócili. Nie powracamy tedy tylko do ulubionych książek, ale również do tego, co sami napiszemy. Na przykład powrócę do tego, co napisałem mamie, czy przypadkiem jej w czymś nie uraziłem, bo mogłem być za bardzo roztrzepotany, jak nieuważny gołąb. Tutaj dochodzę do kwestii, czym powinien być taki poza-język. Otóż powinien być on tego rodzaju dobrym, poza językiem, który krzywdy nie chce wyrządzać innym, ale na siebie już uważać nie powinien. Ten pisarski, znany egocentryzm, kiedy pisarz na siebie chucha i dmucha, żeby świat mu nie wyrządził krzywdy, ale to przecież pisarz jest dla świata, a nie świat dla pisarza, nie łudźmy się, że świat jest tak opiekuńczy, chociaż może? Na razie zostawiam tę kwestię, wracam do wątku. Otóż pisarz jest dla świata, dla swojej rodziny, przyjaciół, być może jest również dla narodu, tak jak żołnierz broni kraju, tak jak strażak gasi ogień, i tak dalej. Otóż pisarza najmniej powinien obchodzić własny tyłek, najmniej własna, delikatna jak mleczko, niemowlęce pupka. Pisarz powinien być dzielny, heroiczny, nie poddawać się, nie rozpamiętywać ran i traum, nie powinien być sentymentalny, nie powinien rozczulać się nad sobą, jakby był przerośniętą panienką (mowa tutaj o pisarzach-bykach, a nie pisarzach mikrej postury), nie powinien ciągle myśleć: a może źle zrobiłem, a może dobrze, a może tak powinienem zrobić, i w efekcie nic nie robi, a potem grzęźnie w bagnie własnych obsesji i pretensji egocentrycznych, wciąga się się coraz bardziej, a potem raz dwa i robi coś bzdurnego, czego później żałuje jeszcze bardziej, co pogłębia jego obsesję, wzmaga nerwicę natręctw i prowadzi ku coraz smutniejszym przygodom, których nazwa: inercja, brak działania, myślenie, które jest brakiem działania, które jest pozornym myśleniem, w istocie polega na babraninie wewnętrznej, która żadnych, wymiernych efektów nie przynosi. Pisarz powinien, innymi słowy, na trwałe zamieszkać w tym swoim poza-języku, który mu gwarantuje integralność oraz spoistość jego pisarskiego, twórczego świata, językowego świata. Językowy obraz świat, oparty na tym poza-języku, jest niczym innym jak czynem, działaniem, aktywnością, pisarz jest Martą z przypowieści ewangelicznej, która posiada refleksyjność Marii, ale używa jej na zasadzie poręczności, a nie jest ona celem samym w sobie.
Chyba o czymś zapomniałem. Pakt niewidzialny, duchowy pakt niewidzialny ze światem, rzecz ze wszech miar istotna. Tam wszystko powinno się odbywać, rosnąć, jak drzewo oliwne. Niewidzialny, duchowy pakt ze światem opiera się na wierze, że pisanie jest rodzajem drogi duchowej, czy duchowego ćwiczenia, które prowadzi do uzyskania wysokich wyników, w tym dobrej, spokojnej śmierci. Duchowy, niewidzialny pakt ze światem, ma miejsce zawsze i wszędzie. Praca pisarza odbywa się w ramach duchowego, niewidzialnego paktu ze światem, on właśnie w sposób najistotniejszy wypełnia treść życia pisarza.
Dotknąłem problemu niebezpieczeństwa momentu relatywnego w poza-języku. Że jak pisarz może wszystko, i tak dalej. Otóż myślę, że to wyjaśniłem. Może wszystko, (mogę wszystko?), ale tak, żeby nie krzywdzić i nie wyrządzać bólu drugiemu człowiekowi. Wszystkie razy, spięcia i napięcia, wszystkie obsesje, lustrzane odbicia, słuszne lub mniej, toksyczne iluminacje, wszystkie te wzruszenia mniej lub bardziej zasadne, płacz dziecka – pisarza z powodu uwag dumnej z niego mamy, wściekłość z powodu rzucanych od niechcenia uwag taty,  rozmaite fobie i natręctwa, które czasem zamieniają się miejscami ze słowem, to jest czynem; to są wszystko rzecz jasna sprawy, które pisarz powinien przyjąć, mówić nieco kolokwialnie, na własną klatkę, powinien przejść do porządku dziennego nawet, jak w niego rzucają mięsem i błotem, jak z niego szydzą i tak dalej. Jak z niego szydzą, niech szydzą, nie musi odpowiadać, nie musi się do tego odnosić, ale może milczeć (milczenie jest początkiem pisarskiej spowiedzi, nawet spowiedzią samą, przypominam, co już napisałem wcześniej).
Wcześniej poruszyłem jeszcze wątek zależności między językiem a konwencją. Napisałem, że język nie jest konwencją, ale konwencja może stać się językiem, myślę, że już to wyjaśniłem. Dobra konwencja może stać się istotnym albo nawet najistotniejszym językiem. Zaznaczam, że są ludzie, pośród nich również akademicy, choć nie wszyscy rzecz jasna, którzy nie pozwalają nawet na konwencję, jako iluzję języka. Oni się boją po prostu, że ta konwencja, pusta, bo konwencjonalna, przerodzi się nagle w język. Bzdura, powinna bowiem wszelka, wypchana, jak ptaki Schulza, konwencja, przerodzić się w istotny język i wzbogacać, rosnąć, kwitnąć, od tego przecież jest wpierw tylko konwencją, by potem przerodzić się w istotny, bogaty język (owocowanie, kwitnienie).
Czym jest językowy obraz świata pisarza? Zaczyna się prosto, od wejścia do Kościoła Franciszkanów w Krakowie, potem następuje moment modlitwy, a potem po prostu spowiedzi, wobec kogo?
Mogę się wyspowiadać ojcu zakonnikowi, ale i tak nieprędko dostanę rozgrzeszenie. Więc na razie modlę się i spowiadam się Bogu oraz Panu Bogu ze swojego życia (łączę niewidzialny, duchowy pakt ze światem z fluktuowaniem powierzchni, tymi pomidorkami i fasolką na targu). Po wyjściu z Kościoła, po tym, jak pomodliłem się za zdrowie moich bliskich, mojej rodziny, mojej Ewelinki, następuje istotny moment zjednoczenia czy zbratania ze światem. Idę ulicą, podrywa się gołąb, strzeliście, wchłaniam tego gołębia, poczytuję jego zryw za znak istotnego słowa, którego trzepot słyszę. Potem idę, niewidzialny, bo mnie nikt nie zna w tym Krakowie, gdzie żyję od dwunastu przeszło lat, idę niewidzialny i wchłaniam ulicę, ulica jest dla mnie jeszcze nieuformowanym językiem, chciałbym, żeby zamieniła się w słowo, logos życia, owocowanie, kwitnienie. Więc bratam się ze światem w milczeniu, to jest moja, codzienna spowiedź, moja, codzienna troska, bratanie się ze światem w milczeniu, jak zakonnik, który ciągle grzeszy, ciągle pożąda, ciągle łaknie. Bardzo piękna jest ta spowiedź ze światem, odbywa się codziennie, tam, dalej, cmentarz żydowski, umarli żyją wśród zieleni.
Poza-język. A może po prostu język? Być może znalezienie własnego języka jest jednoczesną możliwością obiektywizacji wszystkich, pozostałych języków? Gdzie tutaj zachodzi odbicie? Trzeba by więcej wiedzieć, w książkach jest jedynie fragment istotnej wiedzy, można dysponować tym fragmentem, jak się chce, ale tajemnica i tak będzie trwać, niewypowiedziana. Napisałem na początku o oceanicznym spokoju między Ewelinką a mną i że tam, na czarnym dnie, ten moment, dobre, czarne serce, z którego wypływają mądre, głębokie, oceaniczne wody. Myślę, że to dobre, czarne serce, jest momentem najistotniejszym w podróży pisarza poprzez język. Język jest obiektywizacją, ale ta obiektywizacja nie powinna wynikać z lęku i strachu, ale powinna opierać się na zaufaniu, wierze, miłości. A te trzy cnoty kardynalne w niczym innym się objawiają, jak w działaniu, w słowie, które jest czynem, połączeniem Marty i Marii z przypowieści ewangelicznej.
Z drugiej strony spokój jest dla pisarza unieruchomieniem, unieruchomienie to możliwość zwyczajnej pracy, na przykład akademickiej. Stąd dobra dla pisarza jest samotność, życie zakonne nie w sensie przywdziania habitu, ale życia samotnego, samotniczego, stroniącego od uciech i światowości tego świata. Z drugiej strony rozproszony pisarz, to pisarz naprawdę piszący. Non secundum intentionem, nie w jedności z sobą pisze pisarz, ale w oddzieleniu od siebie, rozproszeniu, sed secundum distentionem, musi być ciągle rozpraszany pisarz przez światowość świata, żeby pisać. Albowiem praca pisarza to nic innego, jak ciągłe zmaganie się ze światowością świata, stąd walka z byle pierdołą, na przykład z tym, że dzisiaj zażyłem syropek nie moją, wyznaczoną, ulubioną łyżeczką do syropku, ale inną, do cukrzenia herbaty, może przerodzić się bardzo łatwo w walkę o ocalenie Kosmosu, Wszechświata, ludzkości, świata, i tak dalej (to oczywiście żart, ilustrujący nieprzystawalność obiektywizującej sfery poza języka do konkretnych wypadków życiowych, wobec których reakcje są skrajnie subiektywne). Z napięcia pomiędzy obiektywną sferą poza języka, a konkretnym zdarzeniem światowym, przypadkiem, rodzi się akt pisania. Pisanie jest reakcją poza języka na subiektywność i konkretność światowego zdarzenia. Wynika z pewnego rodzaju rozszczepienia i w tym ujęciu może być również formą wyrafinowanej terapii, gdzie na stole operacyjnym leżą i pisarz-pacjent i świat, teren agonu, ciągła potencjalność zmagania. Zatem byłby ten poza-język, o którym pisałem/mówiłem, właśnie tego rodzaju, nieustającą potencjalnością, nieustającym pulsowaniem. Potencjalnością działania byłby ów poza-język. Poza język gwarantuje możliwość działania, ale nie jest samym działaniem. Macierz, Derridiańska differance? Nie jestem pewien, czy aby na pewno chodzi o źródło, skąd bierze początek działanie. Potencjalność nie jest początkiem, początek jest czymś, dajmy na to, statycznym, unieruchomionym. Potencjalność natomiast stale wibruje, stale jest aktywna, zmienia się i miesza. Zatem poza język to nic innego jak potencjalność działania. Moment działania bierze się z momentu milczenia, momentu spowiedzi, o tym już była mowa. Następnie przechodzi to milczenie w bycie w świecie, w rozumieniu, bycie zanurzone w światowości świata. Pisanie czeka na moment rozproszenia. Ale poza języka nie da się tak naprawdę rozproszyć. Jak rozproszyć, to co jest tak niebywale dokumentnie, a jednocześnie diablo (i bosko), precyzyjnie rozproszone, jest to rodzaj niebywałej, misternej precyzji w chaosie, rodzaj chaosmosu.  Poza język zatem wibruje w swojej wewnętrznej strukturze, niebywale misternej i precyzyjnej, od wewnętrznego chaosu, który jest precyzją i dbałością. Poza język jest ciągłą możliwością wielu języków, tych języków jest, jak się zdaje, nieskończona wielość. Wszelkie traumy, obsesje, zadrapania, rany, z punktu widzenia poza języka, są urojeniami, albo fikcjami, językowymi konstruktami. Przypomnijmy: każdy akt ludzki jest aktem językowym. Pocałunek, objęcie, przytulenie, odmiany, wycieniowane mniej lub bardziej odmiany języka. Wszystkie one tkwią w potencjalności poza języka, który nie jest statyczny, ciągle się zmienia, wibruje, miesza, nie da się go uchwycić w czymś stałym, chociaż on sam, ze swej, rdzennej natury, tak niebywale precyzyjnie i misternie skonstruowany, nosi w sobie wszelkie znamiona nieprawdopodobnej konsekwencji, która może być odczytana jako stałość, albo symulacrum stałości, szczerze mówiąc, nie wiem. Jako człowiek wierzący, optowałbym za rozwiązaniem, dającym możliwość consensusu i nadziei: to znaczy możliwości ciągłej zmiany potencjalności poza języka, przy jednoczesnym zachowaniu status quo, to znaczy sama potencjalność pozostaje niezmienna w swojej istocie, a zatem jest możliwe w tym wypadku mówienie o jakimś istotnym rdzeniu, który zawiera potencjalność -  nie jest to bowiem pusta potencjalność, wypchana niczym albo trocinami, jak ptaki Schulza, czy ta słynna, ograna już niemiłosiernie cebula Szymborskiej, ale potencjalność ta wypełniona jest życiem, to znaczy owocowaniem, kwitnieniem, wzrostem, rośnięciem, jak ta zieleń na żydowskim cmentarzu, jak drzewo oliwne. Zatem potencjalność jest wzrostem i ten wzrost potencjalności, owocowanie i kwitnienie, jest stały, wzrost ten utrzymuje się, jak przypuszczam, również po śmierci. Poza język zatem jest niczym innym jak właśnie ową, owocującą potencjalnością. Zmaganie się ze światem w poza języku, powinno prowadzić do dobrych rezultatów i do dobrego języka, do języka ufności, wiary, miłosierdzia, zaufania w Opatrzność, nieobecności zdrady. Poza język jest potężną siłą potencjalności rozumianej jako nieustający wzrost i owocowanie, który może być wykorzystany zarówno w złym, jak i w dobrym celu. Optuję gorąco, żeby został wykorzystany w dobrym celu. To znaczy, używam poza języka w ten sposób, żeby nie ranić swoich bliźnich, przyjaciół, rodziny, bliskich. Jak diabła strzegę się zła, które również jest możliwością poza języka. Jeżeli już posiadłem możliwość poza języka, to staram się go używać odpowiedzialnie, z głową i sercem. Nie robię z ludzi głupków, nie oczerniam ich, nie naśmiewam się, na siebie przyjmuję zarazem wszystkie razy, bo nic to, poza język i tak to w ten sposób wchłonie i wymiesza, że zostanie jedynie niewyraźne pobrzmiewanie, albo niewyraźny ślad, jakieś mgliste echo. Poza język prowadzić może ku pustce, anihilacji, zanikowi, zapomnieniu. Lecz po to jest pisarz i jego językowy obraz świata, aby wracał do tworów poza języka często i żeby je przemyśliwał, żeby nad nimi w dalszym ciągu pracował. Pisarz i człowiek, który nie jest pisarzem, również żyje w języku, powraca do swoich wspomnień na przykład, odwiedza groby swoich bliskich, pamięta. Literatura jest utrwalaniem, jest sprzeciwem wobec zaniku, pustki, nicości. Apeluję do wszystkich ludzi pióra, aby dobrze używali możliwości swojego poza języka, innymi słowy, swojej nadświadomości językowej. Apeluję do siebie również. Ale niech pisarze utrwalają, chronią przed zapomnieniem, pamiętają, taka ich rola, ocalać ludzi i narody, zbawiać świat, zbawiając samych siebie. Niech używają nie zawsze tej właściwej łyżeczki do mieszania swojego, ulubionego syropku, niech użyją tej do cukrzenia i niech później napiszą poemat, z wnętrza potencjalności swojego poza języka, który, jak zwykł mawiać mój poprzedni wydawca, będzie w stanie uratować komuś życie.
Chciałbym jeszcze doprecyzować kilka kwestii. Otóż zetknięcie maksymalnie obiektywnej sfery poza języka ze skrajnie subiektywnym, światowym zdarzeniem, rodzi akt pisarski. Kim jest pisarz/poeta? Otóż żyje on stale pomiędzy sferą potencjalności poza języka, a konkretną możliwością realizacji owej potencjalności w zetknięciu właśnie z poszczególnym przypadkiem światowym, czy życiowym zdarzeniem. Obiektywna sfera potencjalności poza języka w zetknięciu z przypadkowym, skrajnie subiektywnym zdarzeniem światowym, wytwarza właśnie konkretną wartość, utwór literacki. Pisarz jest stale pomiędzy, musi być uważny, czujny, gdyż w każdej chwili jego obiektywna sfera potencjalności poza języka, może natrafić na życiowe zdarzenie, życiowy przypadek. Odbywa się to oczywiście poprzez zanurzenie w światowości świata. Potencjalność sfery poza języka, jest nieustanna, to już powiedziałem. Akt pisarski jest jednoczesnym momentem rozproszenia przez światowość świata, co skupienia, akt pisarski określa dialektyka rozproszenia i skupienia. Zetknięcie obiektywnej sfery potencjalności poza języka z konkretnym, życiowym, skrajnie subiektywnym zdarzeniem, jest właśnie określane poprzez dialektykę skupienia (w samym języku, jako realizacji obiektywnej sfery potencjalności poza języka) i rozproszenia (czyli momentu zetknięcia się obiektywnej sfery potencjalności poza języka z tym, co subiektywne, co nawet może wyprowadzić z równowagi). Ta ciągła naprzemienność skupienia i rozproszenia, dialog potencjalności z tym, co konkretne i zdarzeniowe, to nic innego jak sfera właściwej egzystencji pisarza. Pisarz innymi słowy, ciągle rozmawia z tym, co konkretne, spowiada się Panu Bogu w wyznaniu grzechów i modlitwie, które też są konkretne. Jest to piękna droga, ponieważ polega na ciągłej rozmowie, tym samym kształtowaniu swojego, językowego obrazu świata. Językowy obraz świata pisarza to zatem nic innego jak dialog obiektywnej sfery potencjalności poza języka ze skrajnie subiektywną zdarzeniowością konkretnego życia, tyle na razie na ten temat chciałem powiedzieć. Chociaż jestem grzesznikiem i cholerykiem, ośmielam się prosić, modlę się o dobry przebieg tej rozmowy.











1 komentarz:

  1. "Językowy obraz świata pisarza to zatem nic innego jak dialog obiektywnej sfery potencjalności poza języka ze skrajnie subiektywną zdarzeniowością konkretnego życia"

    - ja bym powiedział, że językowy obraz świata, to jak linie papilarne osobowości, umiejętności i talentu, tych naprawdę wielkich uchwyci się w mig i nie da się ich mechanicznie powielać, choć zdarzają się kopiści :).

    OdpowiedzUsuń

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...