niedziela, 23 lutego 2014

Otwieranie Nebraski. O filmie "Nebraska"

Niebo nad Nebraską jest szare. Stary dziad z długą, białą brodą, który do końca wierzy, że wygrał milion dolarów i jego dorosły już syn z przylizaną grzywką, dorosły aż nadto i w dupę uprzejmy, który w groteskowej scenie zachęca swoją tłustą jak wieloryb „dziewczynę”, żeby z nim została na zawsze. Nie jest wesoło w stanie Nebraska. Stary dziad z długą, białą brodą, rewelacyjnie zresztą zagrany, w kurtce, która na niego jest zbyt długa, w rozchełstanej koszuli wypadającej mu z gaci, otóż ten stary dziad z długą, białą brodą, który dla zabawy „pieprzył” swoją żonę i dla zabawy się ożenił z czego później powstały dzieci, jest moim ulubionym bohaterem.
Zresztą tam wszystko jest beznadziejne. Niebo jest szare, szarzy są ludzie, którzy siedzą całymi dniami przed telewizorem, szare są pory obiadu, szara jest ta nuda, która panuje wszędzie, nuda życia, które zostało przegrane.
A o co chodzi w życiu? Po obejrzeniu filmu „Nebraska” można wpaść w depresję. Bo jeśli w życiu chodzi o to, żeby gapić się w ten telewizor i jeść te pyszne szarlotki? Cóż w tym złego? Jeśli nie stoi za tym żaden język, pewno możemy mówić o zgonie, o powolnej agonii egzystencji ludzkiej, o umieraniu nie tylko wartości, ale również dusz i ciał. Cóż. W przypadku filmu „Nebraska” myślę, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju pustego języka-nie chodzi o to, że język pokazuje pustkę, ale że sam będąc pusty, ją ukazuje i ujawnia.
Nawet ten dobry akcent na koniec niewiele robi. Bo owszem, mógłbym odczytać ten film niedzielnie i po Bożemu, kiedy oglądam co niedzielę Anioł Pański z papieżem Franciszkiem, mógłbym przecież odczytać ten film jako głęboką relację między ojcem a synem. Synem, który pełni rolę ojca i ojca, który na starość stał się dzieckiem wymagającym ciągłej opieki. Mógłbym przecież odczytać ten film poprzez kategorię odwróconego archetypu ojcostwa, nie jako potęgi, siły i autorytetu, ale czegoś kruchego, łamliwego, ulotnego, delikatnego, wymagającego czułości, opieki, cierpliwości. Mógłbym przecież napisać, że w wypadku filmu „Nebraska” mamy do czynienia z Bogiem słabym, Bogiem, który nie tyle nie żyje, ale ledwo żyje, Bogiem, który jako jedyny wierzy jeszcze, że coś dobrego może człowieka spotkać. Przecież ojciec, ten stary, chudy dziad ze zwisającą, starą kurtką stale wierzy, że wygrał milion dolarów, stale, na przekór „głosom rozsądku”, na przekór wszelkim głosom wierzy jak wariat, Boży szaleniec. I jego wiara się mimo wszystko opłaciła. Jego dziecięca wiara w to, że na końcu i na początku jest źródło i zdrój wody żywej, życiodajny Bóg, zwyciężyła nie w sensie Boskim chyba (choć być może też, kiedy kąt zmienimy nieco i optykę), ale ludzkim.
Bo wierząc w wymiar nieosiągalny, ten pozornie tylko niedołężny ojciec rodziny, osiągnął, poprzez gorliwie pielęgnowany paradoks i zaprzeczenie jednoczesnej klęski i sukcesu, coś o wiele więcej: osiągnął w końcu siebie jako po pierwsze człowieka, po drugie kierowcę (bo wcześniej nie jeździł), po trzecie kogoś ważnego dla miasta, miejsca jego urodzenia, w którym dojrzewał, poznał swoją pierwszą dziewczynę (pracującą na starość w lokalnej gazecie), a później żonę, która równie silnie go beszta, strofuje, napomina, co cholernie i niemiłosiernie kocha (właściwie należałoby chyba w tym wypadku powiedzieć: miłuje).
Nebraska” to nie tylko film o odwróconym bohaterze i odwróconym micie potężnego ojca, ale również opowieść o amerykańskiej prowincji. Powiedziałem do Ewelinki, leżąc w łóżku, pod kołdrą w kwiaty, popijając rumianek: po obejrzeniu tego filmu można zachorować na depresję.
Bo też w istocie, jeśli widzi się codzienność prowincji w jej najbardziej zewnętrznym, powierzchniowym wymiarze (wspólne obiady, gromadne posiedzenia przed telewizorem, zdawkowe, banalne rozmowy, wymienianie uprzejmości, konwencjonalność, która maskuje egzystencjalną pustkę, wspólne posiłki, które również opierają się na wymuszeniu, konwencji i maskują przy tym makabryczną hipokryzję członków rodziny), otóż, kiedy widzi się tylko ten powierzchniowy wymiar, to w istocie można powiedzieć, że możemy zachorować na depresję.
Dlatego, że życie, każde życie wymaga określonego języka, a tylko ten jeden, określony, w pieczołowitości i trudzie wykuwany w ciągu życia język może zabezpieczyć nas przed białymi i szarymi kłami nicości, pustki, rozpaczy. Mając język, walczę z niczym i nie na powierzchni walczę tylko z niczym, ale również w życiodajnym wewnątrz.
Dobrze, wszyscy bohaterowie tam posiadają jakiś język, ale posiadając go, nie używają go, aby budować swoją egzystencję.
W zasadzie języka używają tylko członkowie rodziny. Ojciec-marzyciel, języka poezji, syn, języka filozofii, brat, języka prozy, a matka jest teatralna, jest aktorką, jej język jest gestem, ale nie pozbawionym głębszego znaczenia, otwarcia na istotność, miłość, prawdziwe mimo wszystko przeżywanie (i właśnie chyba owa dialektyka tego, co sztuczne i tego, co żywe jest w matce najciekawsza, innymi słowy dialektyka tego, co głębokie i ukryte i tego, co na powierzchni, obcując z matką bowiem, obcujemy w zasadzie jedynie z prześwitem).
Są cztery zatem podstawowe dla filmu „Nebraska” języki świata, które już wymieniłem.
Na siłę (albo i nie), można je zamienić na Heideggerowski czworokąt:

Ziemia          Niebo
śmiertelni      Istoty niebiańskie
(bracia)        (ojciec, matka).

Tak też rodzina dwa na dwa, figura czworokąta, symetria języków.
Nie może bowiem istnieć niebo (rodzice) bez ziemi (dzieci), to jest wzajemna dialektyka przybliżeń, oscylacji i odwróceń, które dopiero u kresu życia, powracają do źródła (ale tego w rozumieniu Bachtina, źródła karnawałowego), kiedy ci, którzy najpierw troskali się o sprawy ziemskie (rodzice) wymienią się rolami ze swoimi dziećmi i patrzeć będą w otwarty horyzont przyszłości, niewiadomą eschatologię, przetykaną życiem rozumianym jako karnawał. 
Jest bowiem trochę karnawału w filmie „Nebraska”, ale karnawał służy tutaj uwydatnieniu szyfrów metafizycznych. Przede wszystkim zatem, bazując na odwróconym archetypie relacji ojciec-syn, film ten pokazuje, jak bardzo płodne egzystencjalnie i metafizycznie może być takie odwrócenie i jak doprowadzić może w końcu do sensu religijnego, kiedy syn z ojcem (kiedy już ludzie w mieście nie patrzą, kiedy się napodziwiali), zamienia się miejscem za kierownicą, a nad bezkresną szosą Nebraski zachodzi powoli szare, z delikatnym odcieniem czerwieni, słońce.
Pogłębiona relacja ojciec-syn, poszukiwanie w tym Boga, wyższego sensu, w tym, co pozornie puste, wypełnione niczym, poszukiwanie stałości w zmienności, ugruntowania ról w ich karnawałowym odwróceniu, to jedne z tropów, które mi się nasuwają, kiedy myślę o filmie „Nebraska”.
Stary ojciec, pijak, z białą brodą, w starej kurtce, za długiej na niego i w koszuli, która wystaje mu z gaci chciał coś zostawić dla swoich synów, stąd marzenie o milionie dolarów. Czy zostawił? Myślę, zdolność do wdzięczności przejawiającą się w możliwości nawiązania więzi naprawdę istotnych, zachowaniu swojej godności do końca i nie załamaniu się pomimo przeszkód, drwin i kpin rozbawionych jego naiwnością knajpianych szubrawców. Zostawił swoją siłę, swoje słabe ojcostwo, którego siła tkwi w prawdziwej miłości, „jasne słońce nihilizmu”, owoc caritas i pietas.
Zostawił swoją kruchą niezniszczalność, chwianie się, leżenie w szpitalu, powłóczenie nogami i nieprzepartą, silną wiarę. W sens. W rodzinę. W miłość.
Zachęcam do obejrzenia filmu „Nebraska”. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...