Zresztą tam wszystko jest beznadziejne. Niebo jest
szare, szarzy są ludzie, którzy siedzą całymi dniami przed
telewizorem, szare są pory obiadu, szara jest ta nuda, która panuje
wszędzie, nuda życia, które zostało przegrane.
A o co chodzi w życiu? Po obejrzeniu filmu „Nebraska”
można wpaść w depresję. Bo jeśli w życiu chodzi o to, żeby
gapić się w ten telewizor i jeść te pyszne szarlotki? Cóż w tym
złego? Jeśli nie stoi za tym żaden język, pewno możemy mówić o
zgonie, o powolnej agonii egzystencji ludzkiej, o umieraniu nie tylko
wartości, ale również dusz i ciał. Cóż. W przypadku filmu
„Nebraska” myślę, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju
pustego języka-nie chodzi o to, że język pokazuje pustkę, ale że
sam będąc pusty, ją ukazuje i ujawnia.
Nawet ten dobry akcent na koniec niewiele robi. Bo
owszem, mógłbym odczytać ten film niedzielnie i po Bożemu, kiedy
oglądam co niedzielę Anioł Pański z papieżem Franciszkiem,
mógłbym przecież odczytać ten film jako głęboką relację
między ojcem a synem. Synem, który pełni rolę ojca i ojca, który
na starość stał się dzieckiem wymagającym ciągłej opieki.
Mógłbym przecież odczytać ten film poprzez kategorię odwróconego
archetypu ojcostwa, nie jako potęgi, siły i autorytetu, ale czegoś
kruchego, łamliwego, ulotnego, delikatnego, wymagającego czułości,
opieki, cierpliwości. Mógłbym przecież napisać, że w wypadku
filmu „Nebraska” mamy do czynienia z Bogiem słabym, Bogiem,
który nie tyle nie żyje, ale ledwo żyje, Bogiem, który jako
jedyny wierzy jeszcze, że coś dobrego może człowieka spotkać.
Przecież ojciec, ten stary, chudy dziad ze zwisającą, starą
kurtką stale wierzy, że wygrał milion dolarów, stale, na przekór
„głosom rozsądku”, na przekór wszelkim głosom wierzy jak
wariat, Boży szaleniec. I jego wiara się mimo wszystko opłaciła.
Jego dziecięca wiara w to, że na końcu i na początku jest źródło
i zdrój wody żywej, życiodajny Bóg, zwyciężyła nie w sensie
Boskim chyba (choć być może też, kiedy kąt zmienimy nieco i
optykę), ale ludzkim.
Bo wierząc w wymiar nieosiągalny, ten pozornie tylko
niedołężny ojciec rodziny, osiągnął, poprzez gorliwie
pielęgnowany paradoks i zaprzeczenie jednoczesnej klęski i sukcesu,
coś o wiele więcej: osiągnął w końcu siebie jako po pierwsze
człowieka, po drugie kierowcę (bo wcześniej nie jeździł), po
trzecie kogoś ważnego dla miasta, miejsca jego urodzenia, w którym
dojrzewał, poznał swoją pierwszą dziewczynę (pracującą na
starość w lokalnej gazecie), a później żonę, która równie
silnie go beszta, strofuje, napomina, co cholernie i niemiłosiernie
kocha (właściwie należałoby chyba w tym wypadku powiedzieć:
miłuje).
„Nebraska” to nie tylko film o odwróconym bohaterze
i odwróconym micie potężnego ojca, ale również opowieść o
amerykańskiej prowincji. Powiedziałem do Ewelinki, leżąc w łóżku,
pod kołdrą w kwiaty, popijając rumianek: po obejrzeniu tego filmu
można zachorować na depresję.
Bo też w istocie, jeśli widzi się codzienność
prowincji w jej najbardziej zewnętrznym, powierzchniowym wymiarze
(wspólne obiady, gromadne posiedzenia przed telewizorem, zdawkowe,
banalne rozmowy, wymienianie uprzejmości, konwencjonalność, która
maskuje egzystencjalną pustkę, wspólne posiłki, które również
opierają się na wymuszeniu, konwencji i maskują przy tym
makabryczną hipokryzję członków rodziny), otóż, kiedy widzi się
tylko ten powierzchniowy wymiar, to w istocie można powiedzieć, że
możemy zachorować na depresję.
Dlatego, że życie, każde życie wymaga określonego
języka, a tylko ten jeden, określony, w pieczołowitości i trudzie
wykuwany w ciągu życia język może zabezpieczyć nas przed białymi
i szarymi kłami nicości, pustki, rozpaczy. Mając język, walczę z
niczym i nie na powierzchni walczę tylko z niczym, ale również w
życiodajnym wewnątrz.
Dobrze, wszyscy bohaterowie tam posiadają jakiś język,
ale posiadając go, nie używają go, aby budować swoją
egzystencję.
W zasadzie języka używają tylko członkowie rodziny.
Ojciec-marzyciel, języka poezji, syn, języka filozofii, brat,
języka prozy, a matka jest teatralna, jest aktorką, jej język jest
gestem, ale nie pozbawionym głębszego znaczenia, otwarcia na
istotność, miłość, prawdziwe mimo wszystko przeżywanie (i
właśnie chyba owa dialektyka tego, co sztuczne i tego, co żywe
jest w matce najciekawsza, innymi słowy dialektyka tego, co głębokie
i ukryte i tego, co na powierzchni, obcując z matką bowiem,
obcujemy w zasadzie jedynie z prześwitem).
Są cztery zatem podstawowe dla filmu „Nebraska”
języki świata, które już wymieniłem.
Na siłę (albo i nie), można je zamienić na
Heideggerowski czworokąt:
Ziemia Niebo
śmiertelni Istoty niebiańskie
(bracia) (ojciec, matka).
Tak też rodzina dwa na dwa, figura czworokąta,
symetria języków.
Nie może bowiem istnieć niebo (rodzice) bez ziemi
(dzieci), to jest wzajemna dialektyka przybliżeń, oscylacji i
odwróceń, które dopiero u kresu życia, powracają do źródła
(ale tego w rozumieniu Bachtina, źródła karnawałowego), kiedy ci,
którzy najpierw troskali się o sprawy ziemskie (rodzice) wymienią
się rolami ze swoimi dziećmi i patrzeć będą w otwarty horyzont
przyszłości, niewiadomą eschatologię, przetykaną życiem rozumianym jako karnawał.
Jest bowiem trochę karnawału w filmie „Nebraska”,
ale karnawał służy tutaj uwydatnieniu szyfrów metafizycznych.
Przede wszystkim zatem, bazując na odwróconym archetypie relacji
ojciec-syn, film ten pokazuje, jak bardzo płodne egzystencjalnie i
metafizycznie może być takie odwrócenie i jak doprowadzić może w
końcu do sensu religijnego, kiedy syn z ojcem (kiedy już ludzie w
mieście nie patrzą, kiedy się napodziwiali), zamienia się
miejscem za kierownicą, a nad bezkresną szosą Nebraski zachodzi
powoli szare, z delikatnym odcieniem czerwieni, słońce.
Pogłębiona relacja ojciec-syn, poszukiwanie w tym
Boga, wyższego sensu, w tym, co pozornie puste, wypełnione niczym,
poszukiwanie stałości w zmienności, ugruntowania ról w ich
karnawałowym odwróceniu, to jedne z tropów, które mi się
nasuwają, kiedy myślę o filmie „Nebraska”.
Stary ojciec, pijak, z białą brodą, w starej kurtce,
za długiej na niego i w koszuli, która wystaje mu z gaci chciał
coś zostawić dla swoich synów, stąd marzenie o milionie dolarów.
Czy zostawił? Myślę, zdolność do wdzięczności przejawiającą
się w możliwości nawiązania więzi naprawdę istotnych,
zachowaniu swojej godności do końca i nie załamaniu się pomimo
przeszkód, drwin i kpin rozbawionych jego naiwnością knajpianych
szubrawców. Zostawił swoją siłę, swoje słabe ojcostwo, którego
siła tkwi w prawdziwej miłości, „jasne słońce nihilizmu”,
owoc caritas i pietas.
Zostawił swoją kruchą niezniszczalność, chwianie
się, leżenie w szpitalu, powłóczenie nogami i nieprzepartą,
silną wiarę. W sens. W rodzinę. W miłość.
Zachęcam do obejrzenia filmu „Nebraska”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz