niedziela, 25 maja 2014

Szarlotka mojej babci

Przeczytałem opowieść Teresy Tomsi w najnowszej "Wyspie", dotyczącej dzieciństwa poetki i to mnie jakoś zachęca do podjęcia próby opisu swoich, wczesnych lat. Moja pamięć sięga do domu babci w Krakowie i do zapachu i smaku szarlotki. Więc ten smak szarlotki babcinej będę zawsze pamiętał. Krzesła, obrazy, figurki, stary stół, lampa z abażurem, kanapa, pisma dla pań, zapach domowego obiadu, opalany węglem piec, wszystko to jakoś we mnie się kołata, kotłuje. Jestem bowiem skarbnicą tamtych zapachów, smaków, barw, czasem dźwięków, ale cóż powiedzieć czy nie powiedzieć, dźwięków bezszelestnych, bo to cisza w tym momencie jest najważniejsza, cisza, z której dobyć się może odważny głos z przeszłości. Tamta zieleń. Nie do podrobienia. Wychodziłem na balkon, mały chłopaczek, albo siedziałem na krześle, czytałem książkę, Umberto Eco, "Imię róży", pierwsze wtajemniczenia oraz inicjacje w słowo pisane, więc atmosferę powieści oczywiście czułem, ale dodatkowo ona była wzmagana przez to, co widziałem z balkonu, co czułem siedząc w tym pokoju babcinym, pokoju, który pamiętał przeszłość, zamglonym nieco, ze starymi, trochę białymi, trochę szarymi firankami, przydymionymi kurzem (przeszłości?), czymś, co tam zostało, co się nieśmiało gdzieniegdzie pałętało, te drobiny przeszłości, małe muszki i wieczorem komary, coś niewyrażalnego, które przeczuwam teraz, ale przecież wtedy, mały chłopaczek ostrzyżony na jeża, cały byłem, tak, cały byłem, chodzącą niewyrażalnością, ja się z niewyrażalności składałem, niewyrażalność mną była, ja tą niewyrażalnością oddychałem w sposób naturalny, dopiero teraz, kiedy osiągnąłem wiek dojrzały, ja niewyrażalność psuję i niszczę, pisząc o niej, kładą się szare i ciemne cienie na cały ten problem niewyrażalności, która przecież już nie ta sama, bo wyrażona. Mam w pamięci tamte obrazy, obrazy moim zdaniem cudowne, poetyckie, ale przecież nie mogę o nich napisać, bo czasem zapominam języka w gębie, choćby w tej gębie było niebo, niebo szarlotkowe, niebo kruche i jabłkowe, ach kruszonka, kruszonka, ciepłe jabłuszka, kompocik, dużo zieleni za oknem, nie, o nie, nie straciłem się w tamtej przeszłości, może dojrzałem nieco (przejrzałem?), może odrobinę większy jestem i szerszy, pewnie trochę mniej wrażliwy niż dawniej, ale przecież wciąż, do jasnej, ciasnej, mocium panie, tamtym jestem człowiekiem, bo gdzieś rdzeń we mnie zachowany, nie zginął, choć fluktuował po obrzeżach i marginesach czasu, dalej jest, dalej tkwi i nieuchronnie tkwić będzie, aż po następne jesienie, lata, wiosny, zimy, tak. Teraz boję się bardzo lata, lato mnie przeraża, bo wiem, że zbyt biedny jestem aktualnie, żeby zażyć plaży, nieba, morza, rozkosznego, leniwego letargu wśród fal, roztopienia się w doskonałym bezbrzeżu morza, plaży, fal, zachodzącego słońca, tej całej przyjemności (plasir du texte), bo przyjemność tekstu jest przyjemnością życia, życie przecież ważniejsze niż tekst, życie bez tekstu obywa się wcale dobrze, choć, czy istnieje życie czyste? Człowiek to przecież byt aktywny, spełnia się w tym, kim jest, więc albo spełnia się w fartuchu kucharza, kelnera, majstra bądź ciągle pod krawatem, ciągle w marynarce, nawet, kiedy nagi jest (ach!), kiedy nagi tors obnaża cielesny, garnitur ma stale zapięty i przypięty, czerwony, w zielone grochy krawat (wzmianka zainspirowana świetnym szkicem Wojciecha Ligęzy o plaży i plażowaniu). A o tomie próz krytycznoliterackich, tudzież tomie próz o życiu, codzienności, Grzegórzkach, Hali Targowej, tak mi bliskiej, bo sąsiedzkiej i prawie mojej, jeszcze pewnie napiszę, jeszcze pewnie napiszę esej taki czy owaki, krytycznoliteracki mniej lub bardziej o tomie pięknych, subtelnych, dowcipnych, skrzących się delikatnym humorem i ciepłą autoironią próz Wojciecha Ligęzy zatytułowanych "Pod kreską".
Wracając jednak do mojej babci, idziemy do niej dzisiaj z Ewelinką na obiad. Wiecie, po wczorajszym wieczorze Maćka Frońskiego, niesłychanie wspaniałym, bo melancholijnym (łagodnie?), gdzie czuć było delikatną nutkę nostalgii i przemijalności (niektóre kwiaty w Ogrodzie Botanicznym usychają nawet na wiosnę), poszliśmy, hen, na Kazimierz, w górę, ku tarasowi na dachu albo i nie na dachu, w każdym razie wysoko, gdzie rozlewane było wino, gdzie byli Karol Maliszewski i Krzysztof Kleszcz i zdążyliśmy z poetą młodym, zapowiadającym się właściwie na końcówkę, no ale załapaliśmy się jeszcze na kilka świetnych wierszy Maliszewskiego dla dzieci, to cudne naprawdę były wiersze, bardzo kunsztowne i z dużą miłością pisane, kiedy Karol rozkwitnął w pełni jako poeta, kiedy pisał te wiersze dla swoich dzieci, możemy domyśleć się, że dla swoich wnuczek i wnuczków, czyż tak? Więc ten taras, wino białe, wiersze, papierosy, potem moje papierosy, moje palenie, złamałem zakaz, zapaliłem po ośmiu dniach, ale przecież do piwa czy kawusi to nie grzech, jak to mówi poeta bardzo dobry, Krzysztof Grzebiliszewski, że do kawusi, czy piwa kawałek, odrobina dymku, to nie grzech. Ależ tak, czy wiecie Państwo, że wstałem dzisiaj szczęśliwy niezmiernie, nasączony poezją od środka jak gąbka, że po prostu radość ze mnie parowała, wylewała się jak ten dym, skraplała się, prawie płakałem ze szczęścia w środku, łzy we mnie płynęły, łzy szczęścia wiosennego, majowego, patrzyłem na Ewelinkę, patrzyłem na ten maj, na chwilę ucichły myśli o moim jeszcze nie poprawionym, nie przepisanym porządnie doktoracie, na chwilę po prostu poezja, spełnienie w niespełnieniu, albo niespełnienie w spełnieniu, długie, zielone, wiosenne maje, przecież moja jest ta wiosna poniekąd, moja, ale nie tylko, bo i do mojej babci należy i do jej balkonu, ogrodu, kompociku, szarlotki, ciepłych, miłych nozdrzom posiłków, zieleń, szarlotka, herbatka, kompocik i oczywiście ciasto, na deser ciasto, już nie szarlotka, nie ta mityczna szarlotka, ale ciasto inne, ciasto wzięte ze współczesności, która przecież nie istniałaby, nie miałaby prawa istnieć, gdyby nie mit, przeszłość, tradycja, cała ta (nie)istniejąca przeszłość, która wchodzi w przestrzeń aktualnego i z nią się brata, brata się z jej cieniem.
Jestem całkowicie i zupełnie ogarnięty przez aktualność, która jest równocześnie tym, co minione, jestem całkowicie i zupełnie ogarniony przez tę wiosną która krucha jest i ciepła i soczysta i mokra jak jabłka z szarlotki mojej babci. Jestem równocześnie kruchy, nasączony wiosną i zielenią, majem, liśćmi, trochę zmęczony, poezją przewiercony zupełnie, jakby na granicy niewidzialnego, jakby jednego nogą w baśniowej krainie obłąkania, pięknego obłąkania, ale wciąż przecież trzymający się ziemi, jakoś tej ziemi smakujący, jakoś w tę ziemię wchodzący, wschodzący jednocześnie tym, co istnieje silnie, mocno, intensywnie, a przecież to coś jakby jednocześnie nie istnieje, ledwie jest, słabo jest, a przecież jest tak niezmiernie mocne, tak subtelnie i zdecydowanie zawłaszczające, że przepadam. I składam dłonie do modlitwy w tę niedzielę, tę niedzielę babciną, szarlotkową, wiosenną, zieloną. Składam dłonie do modlitwy i nie mogę nasycić się mokrym miąższem szczęścia i kruchą skałą ziemi, Panie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...