Dualny świat Księgi Marka Bieńczyka
Marka
Bieńczyka poznałem przede wszystkim jako autora znakomitych książek
o melancholii („Oczy Durera, „Melancholia. O tych, co nigdy nie
odnajdą straty”). Dał mi się poznać również jako autor
przenikliwego studium o Zygmuncie Krasińskim „Czarny człowiek”.
Autora postrzegam przede wszystkim jako filozofa literatury,
zbliżonego mniej więcej do obszarów Michała Pawła Markowskiego z
zastrzeżeniem jednak, że Bieńczyk jawi mi się bardziej jako
artysta filozof, a Markowski jako filozof naukowiec z pewną
domieszką artyzmu.
W życiu każdego pisarza „na dorobku” przychodzi moment, kiedy
czas spisać swoistą summę tego, co było do tej pory, swego
rodzaju intelektualną autobiografię.
„Książkę
twarzy” Marka Bieńczyka traktuję właśnie jako podsumowanie
dotychczasowej drogi badawczo artystycznej. Podsumowanie nie tylko
drogi intelektualnej, ale również życiowej, ponieważ w ostatniej
książce autora „Melancholii” dochodzą do głosu, niespotykane
wcześniej akcenty autobiograficzne.
Dałem się porwać specyficznej narracji pisarza. Dałem się
porwać i oderwać się nie mogłem. Za pierwszym razem, po pierwszym
sięgnięciu i przeczytaniu pierwszej strony książka odrzuciła
mnie. Początek wydał mi się dość banalny. Z czasem jednak zaczął
dojrzewać we mnie głód banału, dajmy na to lektury lżejszej i
sięgnąłem raz jeszcze po „Książkę twarzy”.
To,
co mnie szczególnie uwiodło w tej dziwnej narracji Bieńczyka,
można nazwać za Barthesem „przyjemnością tekstu” (plasir
du texte). Bo
też najnowsze dzieło autora „Kronik wina” czyta się bardzo
dobrze.
Ta
książka, można powiedzieć, jest o wszystkim. To jest swego
rodzaju antyczna silva
rerum,
rodzaj kolażu rozmaitych dziedzin życia, pochodzących z popkultury
i literatury wysokiej.
Niech
nas nie zwodzi jednak postmodernistyczna heterogeniczność i
plazmoidalność tekstowej tkaniny. Rzecz jest w istocie utkana
misternie, dokładnie, z troską o tak nie lubianą przez
postmodernistów całość. Pozorna fragmentaryczność esejów
Bieńczyka, mariaż wielu, z pozoru nieprzystających do siebie
dziedzin, posiada jednak istotne spoiwo, któremu na imię język. Bo
też język to najważniejszy bohater „Książki twarzy”. Język,
który określa doświadczenie egzystencjalne oraz intelektualne,
który spaja na zasadzie harmonijnego uzgodnienia pozornie sprzeczne
dwa światy: literatury oraz życia. Zagadnienie jest istotne i można
powiedzieć paradygmatyczne. Odwieczna dychotomia życia i literatury
i rzekome przewagi, które jedna z tych dziedzin ma nad drugą to
problem, który w sposób istotny nurtował również i Markowskiego.
W rzeczy samej nurtuje on wszystkich przyjaciół tekstu, czyli
ludzi, dla których możliwości jakie daje literatura jest sposobem
na podołanie wymaganiom płynącym ze strony życia. Ale też
właśnie, nie o życie zdaje się Bieńczykowi chodzić, lecz o
egzystencję (to rozróżnienie podaję znów za Markowskim). Bo też
życie to nieuformowany bezkształt, forma bez struktury, której nie
daje się uchwycić. Wszelkie tęsknoty intelektualistów za
bezpośrednim doznaniem życia, doświadczeniem hit
et nunc spalają
niestety na panewce, kiedy pojawia się tekstowe zapośredniczenie,
czyli refleksja nad życiem, które bezkształt zamienia w kształt,
bezformiu nadaje filozoficzną oraz artystyczną strukturę. Znana
jest tęsknota Witkacego za doznaniem jedności w wielości
(intelektualna, a zatem z życiem jako takim nie mająca wiele
wspólnego). Pewnego wyłomu chciał dokonać Bergson poprzez
stworzenie filozofii intuicjonizmu, gdzie, dzięki naturalnej
intuicji, możemy pochwycić życie na gorącym uczynku, doznać go
bezpośrednio. Również postulat Miłoszowej epifanii ma tutaj wiele
do dodania przy zastrzeżeniu jednak, że życie przyłapane na
wydarzającej się chwili pojmowanej jako błysk i olśnienie traci
swoją moc, gdy zamienia się w skończoną, wielokroć literacko
doskonałą formę poematu.
Ta dychotomia literatury i życia będzie odwieczna jak się zdaje i
tak też, z ducha poststrukturalistyczny Bieńczyk sięgnął
niebanalnie i z jemu tylko znaną swadą w „przestrzeń dzieł
wiecznych”.
Język jest bohaterem tej opowieści, oczywiście. Bohater to ktoś
na kim skupiamy uwagę.
Barwność, sensualność, a przy tym żywość języka Marka
Bieńczyka przywodzi na myśl najlepszą tradycję eseju, wzór
francuski Michała z Montaigne. Na gruncie polskim można snuć
porównania z twórczością Jerzego Stempowskiego, ale również z
Andrzejem Bobkowskim, przy zastrzeżeniu jednak wydatnych różnic.
Bobkowski nie znosił filozofii (podaję za Maciejem Urbanowskim, w
ostatniej książce krytyka o Bobkowskim „Szczęście pod
wulkanem” jest to wyraźnie powiedziane). Bobkowski był pisarzem,
który filozofię pewnie czytał, ale nie przejmował się nią w ten
sposób, aby przysłoniła mu naturalny urok życia. Bobkowski nie
myślał chyba pojęciami. Raczej chłonął naturalną fakturę
zewnętrznego świata na zasadzie bezpośredniego doznania,
autentycznego wrażenia, niezafałszowanego przez niebezpieczny
czasem język abstrakcji.
Inaczej
Bieńczyk. Ten filozofię chłonie i czuje tak jak Bobkowski chłonął
i czuł świat. Dla Bobkowskiego świat był światem i tyle. Trzeba
było w nim mieszkać, żyć, pracować, a literatura, choć
istotnym, była dodatkiem, ale też dopełnieniem, ukoronowaniem
drogi życia. Odwrotnie jest u Bieńczyka. Czytając „Książkę
twarzy” miałem wrażenie, że najważniejszy jest nie świat, ale
tekst, który świat niejako umożliwia. W tym sensie wszystko, za
Derridą, radykalnym rewolucjonistą, powtórzmy, jest tekstem i nie
ma nic na zewnątrz tekstu (il
n'y a pas de-hors texte). W
tym sensie nie istnieje życie pojmowane jako fakt, który można
doznać na zasadzie bezpośredniego dotknięcia jego zewnętrznej
faktury (jak u Bobkowskiego). Życie wydarza się przede wszystkim
jako rodzaj przymusu nieustającej obserwacji ze strony Innego, który
jest językiem. Innymi słowy życie dla Bieńczyka jest egzystencją,
czyli rodzajem doświadczenia wyłącznie językowego.
W „Książce twarzy” wyrazem tak pojętego doświadczenia jest
opisana relacja z ojcem. Zresztą opisana jest pięknie (i
nieżyciowo). Narrator od młodego wieku oglądał z ojcem piłkę
nożną w telewizji, chodził na mecze Gwardii i Legii. Piłka nożna
była wtedy jednym z najbardziej istotnych punktów odniesienia.
Ojciec i syn byli złączeni emocjonalnie i egzystencjalnie
(niestety) właśnie poprzez doświadczenie piłki nożnej. O czym
mógł rozmawiać dorosły już narrator ze swoim ojcem, który
schorowany i umierający leży w łóżku? O piłce rzecz jasna. Że
Legia spadła, że Gwardia nie wygrała żadnego meczu od wielu lat.
„O niczym innym już nie umiemy rozmawiać?” pyta ojciec.
„Nie
umieliśmy, nie umiałem. Nie umiałem, nie zawsze chciałem.
Rzeczywistość wydawała mi się gorsza niż świat nierealny”
odpowiada sam sobie narrator. W zasadzie ten fragment może posłużyć
jako esencjalny dla interpretacji „Książki twarzy”. Jest w nim
zawarte olbrzymie niebezpieczeństwo, choć nie podane w formie
przestrogi, kiedy świat tekstu, świat językowy stanie się
jedynym, możliwym punktem odniesienia w rozmowie. Giną wtedy
ludzie. I chyba sam język wtedy ginie, stając się martwym,
pilnującym dokładnie swoich granic. Jego niewyczerpalność jest
tylko pozorna, stanowi rodzaj iluzji, fasady, która zasłania to, co
jest, czyli życie pojmowane jako bezpośrednia interakcja ze światem
i drugim człowiekiem. Dodajmy, oparta na dialogu i możliwości
porozumienia obu stron, w której nie dochodzi do zawłaszczenia
relacji przez jeden, monadyczny, osobny i jakby totalny monolog
tworzący pojęciowe fikcje i podporządkowujący tym fikcjom świat
życia.
„Książka twarzy” opowiada o niemożliwości życia innego niż
w języku i poprzez język. Język stwarza świat, powołuje do życia
wszystko, w tym również niemożliwość i nierozstrzygalność.
Kiedy czytamy opowieść o Kazimierzu Górskim, widzimy
charakterystykę postaci trenera, który prostotę łączył z
intuicją. Dobrze oddaje to Bieńczyk w swoim eseju rysując postać
trochę Szwejkowską, która na świat patrzyła zdrowymi oczami; nie
były to oczy intelektualisty, ale człowieka, któremu podoba się
swoje zajęcie bez pretensji do bycia autorytetem w innej dziedzinie.
Ale portret Górskiego jest już pisany przez intelektualistę, stąd
odnosi się wrażenie sporego dystansu między narratorem a bohaterem
jego opowieści. Narrator patrzy z góry, z ironią i rodzajem
wyższości na wykreowaną przez siebie postać, przy czym nie jest
to postawa pozbawiona czułości i sympatii; kreacja odbywa się
raczej na zasadzie współodczuwającego mimetyzmu, o którym
wspominał przytaczany później Roland Barthes, kiedy mówił o
sztuce pisania powieści.
Zaznaczyć bowiem należy, że Kazimierz Górski jest również
konstruktem językowym (podobnie jak ojciec narratora „Książki
twarzy”). Polski trener żyje przede wszystkim w języku i poprzez
język. „No mi si wydaji, że jak Legia nie strzeli drugiej bramki,
to nie strzeli i trzecij”, powiada w eseju „Naszym przyjacielem
jest”, jego bohater, Kazimierz Górski. Bieńczyk skupia się
głównie na językowej charakterystyce nieśmiertelnych aforyzmów
trenera. Ma do nich stosunek na poły poważny, na poły ironiczny,
kiedy pisze na przykład: „Dla słuchaczy jest w tych gnomach coś
z języka Pytii, pozornie prostego, lecz kryjącego w sobie głębię,
tajemnicę; kiedy Pytia twierdzi, że po dniu zapada noc, sens jej
słów jest mniej oczywisty niż mogłoby się wydawać”. Dla
Bieńczyka trener Górski to postać przede wszystkim literacka, choć
żyjąca przecież realnie w poprzedniej epoce.
I tak jest z innymi bohaterami tych szkiców, którzy przecież nie
zostali wymyśleni przez Bieńczyka, choć jednak. Poznajemy
tenisistę Agassiego, trenera reprezentacji Polski Leo Beenhakera,
którzy dostają podwójne życie: jedno znane z telewizji, drugie to
wykreowane, wymyślone przez narratora „Książki twarzy”.
Do tej pory, w trakcie tej relacji, można było ulec złudzeniu, że
język jako bohater a zarazem spoiwo opowieści Bieńczyka stwarza
coś w rodzaju monolitu, powołuje do życia poznawczy monizm.
Heterogeniczność wywodu jest pozorna, w istocie chodzi tylko o to,
co językowe i tekstowe. Otóż i tak i nie.
Warto myślę zwrócić uwagę na wyłaniający się z najnowszej
książki autora „Czarnego człowieka” dualizm. Dotyczy on tego,
co przynależy życiu pojmowanym jako literatura i literaturze
pojmowanej jako życie. Tę gnomiczną sentencję rzecz jasna
wyjaśnię i rozwinę.
Nie przekonuje mnie Bieńczyk jako pisarz, kiedy pisze o swoim latach
dziecinnych, relacji z ojcem, z przyjaciółmi, grze w piłkę,
spływach kajakowych. Jego opowieść wtedy staje się, by tak rzec,
nadmiernie i trochę nachalnie literacka. Chodzi myślę o swego
rodzaju nadświadomość literacką, która uniemożliwia wejście w
kontakt bezpośredni ze swoim życiem. Sprawa dotyczy chyba w ogóle,
szerzej filozofów literatury, bądź literaturoznawców, dla których
podstawowym i prymarnym punktem odniesienia jest Inny zawarty w
tekstach literackich. Kiedy Michał Paweł Markowski pisał felietony
na tak zwane „życiowe tematy”, wyraźnie czegoś mi w nich
brakowało. Chyba nie brakowało mi życia, ono tam było zawarte,
brakowało mi literatury.
„Szkice
piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego to świetna literatura, która
opowiada o życiu, ściślej, o osobnym, jedynym i niepowtarzalnym
widzeniu świata. Siła „Szkiców piórkiem” bierze się z
niezwykle interesującego sposobu przyglądaniu się życiu jako
zjawisku, którego doznajemy bezpośrednio, emocjonalnie, sensualnie.
„Książkę
twarzy” Bieńczyka natomiast można nazwać swego rodzaju
autobiografią czy dziennikiem intelektualisty, w którym główny
nacisk położony jest na to, co literackie (czyli życiowe, bo życie
staje się w takim wypadku tekstem do przepisania). U Bieńczyka nie
ma tak naprawdę dychotomii na to, co literackie i nieliterackie.
Każdy temat jest literacki, bo wszystko jest częścią literaturę,
a żyjąc żyjemy „na miarę literatury”. „Książka twarzy”
zatem opowiada przede wszystkim o literaturze, jej przedmiotem
namysłu jest literatura i basta.
„Szkice
piórkiem” natomiast to książka, której przedmiotem jest życie.
Tyle tytułem różnic między tym, który jest literaturą
(Bieńczyk), a tym, który literaturę powołuje do życia
(Bobkowski).
Dualizm Księgi Bieńczyka najlepiej uwidacznia się w
dychotomicznej strukturze dzieła, to jest podziału na to, co
przynależne życiu osobistemu (opis relacji z ojcem, granie w piłkę
w dzieciństwie, wycieczki kajakowe) a tym, co należy już ściśle
do dziedziny literatury. Otóż własne życie, o którym pisze
Bieńczyk, jest zbyt literackie można powiedzieć, tym samym brakuje
mu życia, czyli żywej, bezpośredniej obserwacji, jak u
Bobkowskiego na przykład. Życie u Bieńczyka tylko udaje
literaturę. Co innego, gdy Bieńczyk pisze o innych pisarzach (Hugo,
Mickiewicz, Krasiński, Słowacki, Barthes). Wtedy autor, można
powiedzieć, staje się naprawdę pisarzem. Bieńczykowi potrzebny
jest Inny zawarty w dziele literackim, aby mógł wypowiedzieć
siebie poprzez doświadczenie literackie innych pisarzy. Bieńczyk
wtedy pisze literaturę innymi słowy, kiedy komentuje literaturę
innych. Literatura u Bieńczyka, ta prawdziwa, gdzie język jest
najbardziej żywy, przykuwający uwagę, to nic innego jak komentarz
do literatury innych pisarzy.
Dlatego nie widzę możliwości napisania prawdziwej powieści u
pisarza takiego jak Bieńczyk.
Może on, owszem, pisać powieść w sensie hermeneutycznym oraz
intertekstualnym, to znaczy wieść rozmowę z dziełami innych
pisarzy. Tak powstaje pod jego piórem, gatunek być może nowy,
rodzaj powieści intelektualnej. Ale stworzenie autonomicznego,
fikcyjnego świata opartego na wyobraźniowym zmyśleniu wraz z
obecną tam strukturą fabularną, precyzyjną formalnie, to zdaje
się nie wchodzi w grę w przypadku autora „Nowych kronik wina”.
Przypadek Bieńczyka jest bowiem poniekąd przypadkiem Barthesa
(autor zresztą sam świetnie literacko wciela się w autora
„Fragmentów dyskursu miłosnego” zapożyczając u Barthesa formę
fragmentu i aforyzmu, tworząc własny dyskurs miłosny, oparty
głównie na fascynacjach związanych z polską literaturę
(Mickiewicz, Słowacki, Krasiński).
Jak stwierdza przytaczany przez Bieńczyka Barthes: „w obecnym
stanie moja świadomość mówi, że nie uda mi się i że nie mogę
napisać powieści”. Jak pisze Bieńczyk, Barthes wyjaśnia, że:
„brakuje mu owej wielkiej imaginacji, umiejętności tworzenia
wielkiego kłamstwa; brakuje mu wyobraźni fabularnej, która polega
na umiejętności kreacji innego”. Jak pisze z kolei Barthes:
„napisać powieść to stworzyć Innego” i dalej: „nazywam
powieścią dzieło, w którym dochodzi do przekroczenia egoizmu,
lecz nie w stronę arogancji, lecz współodczuwania z innym,
współodczuwania w zasadzie mimetycznego”. Barthes miał taką
powieść napisać po śmierci matki, z którą był głęboko
emocjonalnie związany. Jednak jak zauważa Bieńczyk: „w istocie
następuje jakieś załamanie w projekcie, że między żałobą a
dojściem do świata i stworzeniem Innego(co jest warunkiem powstania
powieści), żłobi się nieprzebyty rów”.
Istota Księgi bowiem, jak zauważa Bieńczyk, „leżała w jej
niemożliwości, a nie w jej realizacji”.
Autor „Książki twarzy” również nie mógłby pewnie napisać
powieści o swoim zmarłym ojcu. Byt ojca jest bowiem w sensie
ścisłym językowy, ojciec jest tylko literaturą, brakuje tam
czegoś, co nie byłoby językiem, a obserwacją, a przez to właśnie
uzyskało wartość literacką (jak u Bobkowskiego).
Dlatego też najbardziej znakomite fragmenty „Książki twarzy”
poświęcone są właśnie literaturze.
To jak Bieńczyk wchodzi w żywy kontakt z cieniami przeszłości,
zasługuje na uwagę, a nawet podziw. Podobny chyba jeszcze stosunek
do literackiej tradycji ma na gruncie polskim, przywoływany zresztą
przez autora „Czarnego człowieka” Jarosław Marek Rymkiewicz.
Pięknie na przykład zarysowana jest paralela w „Książce twarzy”
między umieraniem Viktora Hugo a umieraniem Adama Mickiewicza. To
pierwsze, w aurze publicznej, spotykało się z powszechną,
społeczną uwagą było faktem, który obserwował cały, ówczesny
Paryż. Umieranie Mickiewicza natomiast, samotne, pozbawione
należnych fanfar, odbywające się wielkim cierpieniu i udręce.
Anonimowe.
W tym też sensie Bieńczyk ożywia niejako literaturę poprzez opis
pisarzy jako „ludzi żywych”.
Nieprzypadkowa jest przecież analogia z Boyem (również zresztą
przytaczanym jako tłumacz Prousta), który podobny rodzaj
literackiej gry uprawiał w swoich pismach. Pod piórem Boya
widzieliśmy nagle żywego Przybyszewskiego („Stacha”) i żywego
Wyspiańskiego. Ten pierwszy, birbant, hulaka, geniusz, któremu
jednak doskwierało wieczne niespełnienie. Ten drugi, stroniący od
alkoholu introwertyk ze głęboko niebieskimi, matowymi oczami, które
błyszczały żywym, stalowym blaskiem, podpierający framugę
chałupy na weselu Lucjana Rydla w krakowskich Bronowicach, którego
poezja była żywym, bezbłędnym i genialnym rytmem, rytmem dodajmy
bardzo polskim.
Przepraszam za tę wycieczkę w kierunku Boya, a tym samym w polską
secesję, ale wydaje mi się, że nieprzypadkowe byłoby zestawienie
Bieńczyka i Boya. Być może Bieńczyk to taki nasz współczesny
Boy? Od Boya jednak, co dodać należy, różni Bieńczyka świetny,
bezbłędny warsztat literaturoznawczy. W tym też sensie jego
pisanie nie wyczerpuje się tylko w anegdocie, ale stanowi pretekst
do pogłębionych, literaturoznawczych rozmyślań. Tak też chyba
powstaje esej, łącząc to, co życiowe, przypadkowe, incydentalne z
pewną strukturą intelektualną, dzięki której przypadek zamienia
się w konieczność uzyskując językowy kształt.
Ostatnie części „Książki twarzy”, poświęcone Barhesowi, są
chyba najciekawsze z literaturoznawczego punktu widzenia. Bieńczyk
chyba najlepiej czuje się w obszarach poststrukturalnych, gdzie
opozycja tekst-życie traci na znaczeniu na korzyść wszędobylstwa
„tekstowego świata”. Przy czym zauważyć i zaznaczyć trzeba,
że w tekście pisanie Bieńczyka się nie wyczerpuje; tekst to
również egzystencja. Szkic o Rolandzie Barcie nie byłby tak dobry
i przejmujący, gdyby nie zarysowany w nim aspekt egzystencjalny.
Roland Barthes stał się pod piórem autora „Melancholii” nie
tylko geniuszem literaturoznawstwa, strukturalizmu, filozofem, który
komentuje dzieła literackie. Barthes jest również żywym
człowiekiem, głęboko związanym z matką, w którego pisarstwie
to, co egzystencjalne i to, co strukturalne istnieje jakoś, w
dziwnej koincydencji.
Na koniec tych rozmyślań chciałem jeszcze raz przedstawić i
pogłębić problem: Bieńczyk jako pisarz. Czy Bieńczyk jest
pisarzem? Nie jest, kiedy pisze o swoim życiu, wtedy jakby brakuje
mu języka, albo powiedzmy inaczej: nie jest to ten język, który by
pasował do specyfiki Bieńczykowego doświadczenia i percypowania.
Podobnie rzecz się miała z felietonami Michała Pawła Markowskiego
zamieszczanymi w „Tygodniu Powszechnym” na ostatniej stronie
pisma.
Tam również owa reguła, być może nie sprawdzająca się we
wszystkich przypadkach, że filozof literatury niekoniecznie jest
dobrym pisarzem, zdała się jednak w przypadku Markowskiego
sprawdzać.
Bieńczyk najlepiej i najbardziej przekonująco brzmi, jeszcze raz
powtórzę, kiedy pisze o literaturze innych pisarzy, albo o innych
badaczach literatury, cierpiących na tę samą niemożność
stworzenia „żywej” literatury.
Bo też dla autora „Książki twarzy” nie ma przepaści pomiędzy
tekstem a życiem. Smakowanie wybornego, starego wina jest podobne do
sposobu odbioru fraz klasyków, starych, mistrzów i filozofów. Tym
samym bordeux podobnie smakuje jak gnomiczna filozofia Heideggera czy
epifaniczna poezja Miłosza. Ten sam rodzaj intelektualnego
sybarytyzmu towarzyszy Bieńczykowi, kiedy robi głęboką analizę
wiersza, powieści, utworu i kiedy pije swoje ulubione wino.
Literatura jest dla niego punktem wyjścia i dojścia, być może nie
ma w niej miejsca na nietekstowe przeżywanie świata. To jest z
jednej strony fascynujące, a z drugiej nużące, świeża
obserwacja, impuls, nagła myśl, błysk, olśnienie (będące
naturalnym surowcem literatury jak u Bobkowskiego), ginie gdzieś na
rzecz wszędobylstwa literackości.
„Książkę twarzy” traktuję jako powieść intelektualną,
której przedmiotem jest sama literatura, namysł nad nią, ale
również wejście z nią w żywy, bezpośredni, sensualny kontakt.
Może być ona również nazwana rodzajem powieści totalnej
(niemodnej w epoce fragmentu). Jej pozorna fragmentaryczność bowiem
maskuje modernistyczną tęsknotę za ogarnięciem całości swojego
doświadczenia. Zatem totalność, nieskończoność z jednej strony,
a z drugiej fragmentaryczność, niemożliwość i nierozstrzygalność
to dwa bieguny modernistycznego z ducha (postmodernistycznego?)
dualizmu, który widać w „Książce twarzy”.
Tak.
Myślę, że w najnowszej książce Marka Bieńczyka zawarta jest
tęsknota za dziełem totalnym i nieskończonym, la
literature et le infini.
Zresztą sama struktura i układ esejów nasuwają myśl o
przemyślanej, domkniętej kompozycji.
Wątki poruszane na początku powracają w późniejszych partiach
(na przykład dziecinna fascynacja Indianami i poruszenie tego samego
tematu w dziale „Geografica”, gdzie mowa jest o ludności
rdzennej Kanady).
Również
ilość poruszanych zagadnień, szeroki wachlarz tematyczny (obecność
tematów takich jak sport, geografia, przekład, obraz, zmysły)
przywodzi na myśl wspomniane przeze mnie na początku silva
rerum, swoisty
tekstowy oraz intelektualny kolaż z różnych dziedzin ludzkiego
doświadczenia.
W życiu jest jak w literaturze. Chodzi o język, który pozwala
dojść do głosu Innemu.
Życie bez języka byłoby pozbawione drugiego, głębszego dna.
Życie w samym tylko języku pokazuje natomiast bezpośrednie
doświadczenie życia jako niemożliwości. Marek Bieńczyk pokazał
w swojej dualnej Księdze ponowoczesności, że możliwe jest
wytrwanie w tej niemożliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz