środa, 23 kwietnia 2014

Poświątecznie. Żółte kurczaczki.

Nie wiem, co myślicie, ale święconych jajek to bym mógł kopę zjeść, a nieświęconych, ot tak sobie.
Tą parafrazą ulubionego fragmentu "Kamienia na Kamieniu" Myśliwskiego, pochodzącą z rozdziału "Alleluja", wprowadzam się nastrój post(świąteczny). Piękne to były święta. W Wielki Piątek byłem w kościele w Stalowej Woli, wiele ciemności i piękne, ciche śpiewanie, polskie flagi, wwiewała się we mnie polskość i wiara, myślałem o swoim promotorze i o tym, że jestem konglomeratem idei sprzecznych, choć, czy można mówić o sprzecznych ideach-czyżby sprzeczność nie istniała przede wszystkim w czynie? Więc siedziałem w tym kościele w Stalowej Woli, mieście mojej Ewelinki, na tych wschodnich terenach Polski i cały byłem z wchłaniania. Cieszyły mnie niezwykle te ciche śpiewy, ta delikatność, zwiewność harcerek, dziewcząt, ksiądz w czarnej sutannie, który znalazł swoje miejsce w życiu. Tak. Przeżywałem rozmaite sprzeczności, niedogodności, rozterki, ale przecież tam, w tym kościele, czułem, że mogę wypowiedzieć się do końca: że z tych delikatnych śpiewów, czarnej sutanny księdza, harcerek w zielonych mundurach, polskich flag, polskości i wiary, umarłego w ten dzień Chrystusa, że w ten dzień, w Wielki Piątek w Stalowej Woli, może zaistnieć i rozbłysnąć rodzaj prawdy ostatecznej, ostateczne wcielenie, lep wyobraźni, plaster miodu mojego widzenia, które przylepia się wszędzie i łaknie, niespożycie je i niespożycie pragnie.
Przeżywałem niesamowitość. Białe drzewa, okrągłe, puchate listki, które nazywaliśmy z Piślem bławatami i te żółte, które dziadek mnie nauczył nazywać złotym deszczem. Różnica: między rozbuchanym, puszystym i puchatym białym barokiem, a skromną, mokrą codziennością urzędnika, który równocześnie jest pisarzem.
Tak sobie wyobrażam najprawdziwszych pisarzy i poetów, którzy równocześnie, w cieniu biurek i faktur, w stosie papierów, wychodząc z biura, dalej skromni i z walizeczką pod pachą, rozkwitają głęboko i skromnie jak te złote deszcze, złote deszcze, o których nauczał mnie dziadek. Więc cały byłem istotnie z wchłaniania.
Ach! W Stalowej Woli zawsze ta sama intuicja: ulicą biegnie wciąż ten sam cocker spaniel, uszy miał zmoczone i sierść mokrą i ja na ławce, usiadłszy, znów prześwietlony ciemnym promieniem, mniemam: świat jest, ale jako makieta, ta nasza planeta niczym innym jest jak teatralną dekoracją. A w klasztorze Kapucynów, pięknie nauczał zakonnik o tym, że na makiecie nie można się zatrzymywać, że trzeba w głąb iść, dalej, aż "do matek", aż do istoty, która jest duchem. Więc makieta i duch. Oj w klasztorze, kiedy patrzyłem na przygotowany grób Chrystusa, starałem poczuć Ewangelię, na swój, przecież ułomny i kaleki sposób, jedyne poczucie rzeczywistości tego, co jest przyszło właśnie z klasztoru Kapucynów, duch, który przenika, nie złośliwy, teatralny chochlik, karzełkowaty demon sztuczności. Bo też walczą przecież ze mną, w mojej głowie (jeśli wnętrze jest zewnętrzem i odwrotnie), dwa, sprzeczne żywioły: jeden mówi, świat jest Boży, drugi mówi: żyjesz w teatrze (ja do teatru nie chodzę, ale samo słowo "teatr" czasem bardzo się przydaje, by nazywać).
W Stalowej Woli czytałem Josepha Ratzingera "Nowa pieśń dla Pana", aby poczuć wino i opłatek, aby liturgię poczuć i muzykę kościelną. I czytałem jeszcze świecko, impresyjnie, Roberta Walsera "Rodzeństwo Tanner", w rzeczy samej piękna opowieść poetycka, napisana nie wierszem, ale prozą.
Po powrocie do Krakowa nagła intuicja: w domu Ewelinki życie, cały czas życie, potrzeby lektury nie czułem, życie nagle stało się ważniejsze w jego kształcie codziennym najbardziej. Ale przez to życie, przez te dzieci małe, braci, siostry, matki, babcie i dziadków, nagłe prześwietlenie: gdybym i ja miał rodzeństwo, z innym przygotowaniem i bagażem przecież bym do Walsera zasiadał, nagle bym poczuł, co? Pewien obiektywizm może, pochodzący z konieczności uznania się za nieważnego (brat jest przecież i siostra), więc i moja obecność na tym świecie jakby wzięta w nawias śmiertelności i przypadkowości, ale nie tylko, bo z tego wypływa głęboka, obiektywna nauka: jakimże bohaterstwem jest pisać o życiu, jakąż odwagą, żeby napisać coś ważnego, jakież lęki trzeba przezwyciężać przed mieliznami banału, jakież strachy, że zdruzgotani zostaniemy przez tych, którzy wiedzą (życie). A poza tym filtr samego siebie przybrałby inną formę nieco, jak mniemam, na rzecz filtracji może bardziej obiektywnej, do świata idącej bardziej sprawnie i rześko.
A pisanie niczym innym przecież jest jak formą czytania (tyle że czynnego). Pisanie w zasadzie jest notowaniem, pisanie jest niczym innym jak przepisywaniem przecież tego, co jest, co nagromadziło się, a co ujścia domaga się, opróżnienia, jak kosz na śmieci, bo przecież z nadmiaru biorą się niepotrzebne spięcia, więc niczym innym jest pisanie jak opróżnianiem statku jestestwa ze zbędnego balastu, niczym innym jak rodzajem higieny psychicznej, takiej samej zresztą jak nie pisanie, kiedy żyjemy, jak ja żyłem w Stalowej Woli, jadłem, piłem trochę wódki, siedziałem przy stole, rozmawiałem, chodziłem na spacery, Boże, czy to prawda?: ja żyłem! Niesamowity jest bowiem sam proces życia, który nie musi domagać się momentalnego zapisu, kiedy czekamy cierpliwie na "dystans czasowy" i czerpiemy z bogactwa minionego. Najszczęśliwsze dla pisarzy epoki dzieciństwa, kiedy nie musieli nic pisać, kiedy potrzeba życia i przeżywania była silniejsza od potrzeby pisania, złote epoki, kiedy pisarze nie żyli jeszcze w więzieniu pisma, w widzeniu pisma, które tak silny przecież ma wpływ na ich czytanie świata, innych ludzi, siebie.
Pobyt świąteczny w domu u Ewelinki wiele mnie nauczył, te święta minione w Stalowej Woli. Rozdarty między chrześcijanina (codzienny rygor duchowy w Kościele), a Nietzscheanistę (anarchia teatralności poza Kościołem), próbowałem uzgodnić te dwa, sprzeczne bieguny, które w ruch wprawiają moje myślenie i dzięki którym, mieniąc się różnymi odcieniami i Bogu podobać się mogę i (niestety), komuś gorszemu...
A przecież i we mnie zostało to żółte, wielkanocne jajeczko i kurczaczki w koszyczku. A przecież i we mnie lanie wodą w wiadrach w Lany Poniedziałek, oblewałem dziewczyny, chciałem życia i ducha, chciałem życia, które przenika duch i ducha, który jest żywy.
Żółte kurczaczki w koszyczku. Woda żywa. Teatralne dekoracje. Dużo światła, które płynie z literatury, czytanej poprzez żywe doświadczenie, ale o tym później, kiedy Walsera skończę dwa tomy i o tomach tych może postanowię coś napisać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...