Dziadkowi
Ewelinki.
Z całą
pewnością zjawisko pracy stoi wyżej w hierarchii wartości aniżeli
wrażenie czy doznanie przyjemności. Praca kojarzy się z
obowiązkiem, jest podstawowym zadaniem człowieka, który chce żyć
w społeczeństwie i poprawnie w nim funkcjonować. Uczestnictwo w
społeczeństwie na przykładzie pełnoprawnego i pełnowartościowego
uczestnika gry społecznej odbywa się właśnie w pracy, dzięki
pracy i poprzez pracę.
Przyjemność
natomiast stoi niżej w hierarchii cnót. Przyjemność kojarzyła
się z czymś niewłaściwym w dawnych wiekach, kiedy życie ziemskie
pojmowano jako drogę usłaną kamieniami, drogę pełną znoju i
trudu, po której człowieka osiąga wieczne zbawienie w Królestwie
Bożym.
Przyjemność
w tym sensie była rozdzielona od pracy ostrą granicą. Najpierw
powinniśmy pracować, trudzić się, zarabiać na chleb, żeby
potem, tym łacniej i chętniej korzystać z uroków życia. Dajmy
przykład: zapracowany mąż utrzymujący rodzinę przychodzi po
pracy, zakłada swoje ulubione, puchate kapcie, wygodnie zasiada w
fotelu i zaczyna czytać gazetę. Czeka na obiad, który ma
przynieść mu żona. Rozkosz popołudnia pewnie nie smakowałaby tak
intensywnie, gdyby nie była poprzedzona trudem pracy. W tym sensie
praca jest konieczna dla przyjemności i przyjemność nie mogłaby
zaistnieć, gdyby wcześniej nie poprzedzał jej trud pracy.
W tym
też sensie przyjemność jest uczuciem pozytywnym, rodzajem nagrody,
który przychodzi po trudach pracy, kiedy człowiek zasłużył sobie
na przyjemność. Praca natomiast jawi się w tym dualnym schemacie
jako zjawisko konotowane negatywnie, przykra konieczność, która
musi zostać starannie i sumiennie spełniona. Praca w najlepszym
wypadku jest zjawiskiem neutralnym, po prostu obowiązkiem człowieka
jak codzienne czynności higieniczne i toaletowe. Ani ich nie lubimy
ani je lubimy, wykonujemy po prostu codziennie pewne czynności
chcąc żyć jakoś i funkcjonować w świecie społecznym.
Chciałbym
przywołać w tym miejscu Nietzschego. Schemat, który przedstawiłem
powyżej jest średniowieczny, dualny, może nawet w pewnym sensie
rozdarty. Praca jest cierpieniem, koniecznym przykrym obowiązkiem,
który ma prowadzić do zbawienia i osiągnięcia życia wiecznego,
które będzie pojmowane jako wiekuista, wiecznotrwała przyjemność.
Im więcej się w doczesnym życiu nacierpisz i napracujesz, im
więcej się namordujesz i namartwisz, im więcej łez wylejesz i
chorób nabędziesz, tym większa i trwalsza będzie twoja nagroda w
niebie. Nietzsche będzie tutaj przydatny z tego względu, że jako
pierwszy myśliciel zachodni (jeszcze przed Heideggerem) próbował
przezwyciężyć dychotomie, sztuczne dualizmy, w które, wskutek
olbrzymiego wpływu Platona, obrosła filozofia zachodnia a tym samym
życie ludzkie. Nietzsche mówił: nie ma głębi, jest tylko pozór,
nie ma prawdy, jest tylko językowa konwencja, nie ma tradycyjnej
metafizyki, starej filozofii, bo nie ma fundamentu, na którym
mogłyby się wspierać: „Bóg umarł”, to słynne zdanie
Nietzschego wprowadza w pewną sytuację człowieka późnej
nowoczesności. Nietzsche zwalczał chrześcijańśtwo, lecz
jednocześnie w pewien sposób ogromnie je cenił, nie zgadzał się
z nim, lecz je szanował. Nietzsche mówi w pewnym momencie, że
tylko człowiek prawdziwie głęboki może pojmować świat jako
rodzaj gry (czyli Platońskiej, a później chrześcijańskiej
dychotomii na prawdziwe i pozorne, powierzchniowe i głębokie,
istotowe i złudne). Ludzie bowiem ubierają maski, świat jest balem
przebierańców, na którym skrywają swoje prawdziwe twarze, giną,
przepadają w swojej roli, maska zaczyna stanowić jedno z ich
twarzą. Ludzie, mówiąc językiem Heideggera, „zapominają o
swoim byciu”, zapominają o tym skąd przyszli i dokąd zmierzają,
maska przyległa im trwale do twarzy, rola staje się autentycznym
byciem. Prawda ginie pod maską, a ściślej mówiąc zostaje
zastąpiona przez maskę. Człowiek traci swoją prawdę na rzecz
maski.
W tym
też sensie, powiedziałby Nietzsche, nie ma różnicy między pracą
a przyjemnością. Praca staje się przyjemnością i odwrotnie.
Pracując odczuwamy nieustającą przyjemność, możemy pracować
nieustannie i nie czuć zmęczenia, o ile praca nie jest dla nas
przymusem, kieratem, wędzidłem, lecz prawdziwą enklawą twórczej
wolności, miejscem na erupcję naszego prawdziwego, istotnego „ja”,
w którym dochodzi do spotkania najważniejszych elementów naszego
postrzegania i rozumienia świata. Nietzsche w pewnym momencie powie,
że to, co osiągnął, nie przyszło mu z wielkim trudem, za cenę
wielu wyrzeczeń. Wybrał drogę najbardziej oczywistą i przez to
najłatwiejszą. W podobnym duchu wypowiadał się kiedyś ksiądz
Tischner w wywiadzie. Tischner powiedział, że wybrał drogę
najłatwiejszą, kapłaństwo jawiło mu się jako najlepsza ścieżka
do uprawiania ukochanej przez siebie filozofii.
Zastanawiam
się jednak w tym momencie, czy zrównując pracę z przyjemnością,
obowiązek ze swego rodzaju najłatwiejszym wyborem ścieżki
życiowej, sprawy sobie nie upraszczam. Nietzsche anihilował głębię
człowieka i świata na rzecz tego, co później inny, francuski
filozof Jacques Lacan, nazwie lustrzaną grą odbić na powierzchni
świata (bo świat to tylko powierzchnia i gra świetlnych refleksów)
a Jean Baudilliard nazwie efektem symulacrum: nie ma tego, co jest,
nie ma świata, nie ma twardych, obiektywnych pewników, świat
jedynie nam się wydaje, my sami siebie zmyślamy i sami się sobie
wydajemy. Istnieje zatem tylko powierzchnia, forma, złudzenie,
rola, maska, gra, konwencja. Prawdy nie ma, jest tylko pozór. Nie ma
pracy, jest tylko przyjemność. Człowiek musi sobie stworzyć
ziemski raj, tutaj na ziemi, bo po ziemskim bytowaniu nie ma nic,
jest nicość, czarna otchłań. Po co zatem trudzić się
czymkolwiek tutaj, na ziemi, skoro później i tak nie czeka nas
nagroda? Lepiej już używać tego życia póki można, nie myśleć
o jutrze, dać się porwać chwili, nie czekać na zbawienie ani sąd.
Jestem człowiekiem, wolno mi wszystko.
Otóż
właśnie tutaj jak się zdaje tkwi zasadniczy błąd pojmowania
pracy jako tylko i wyłącznie przyjemności, która jest celem samym
w sobie. Nade wszystko praca, aby mogła być naprawdę nazywana
pracą, powinna mieć cel(telos) zewnętrzny, obiektywny, powinna
czemuś służyć, w szczególności służyć innym ludziom. Praca
powinna być pojmowana na zasadzie d i a l o g u, interakcji
międzyludzkiej, komunikacji, która ma przynieść pożytek obu
stronom. Nauczyciel przychodzi do klasy ze swoją wiedzą, na którą
pracował przez długie lata. Jego zadaniem jest przekazać tę
wiedzę uczniom, spełnić swoją społeczną misję i powołanie, a
przy okazji zarobić na swoje życie. Uczniowie natomiast korzystają,
a przynajmniej powinni korzystać z jego mądrości i doświadczenia
i uczyć się podstawowych ról w świecie społecznym. Wykładanie
przedmiotu przez nauczyciela , jeżeli jest autentyczne, prawdziwe,
pełne pasji i wiarygodnego zaangażowania, jest w stanie przekonać
uczniów, że wiedza, którą przyswajają, nie jest bezwartościowa
i warto może pójść ścieżką wskazaną przez nauczyciela. W tym
też sensie praca nauczyciela może sprawić przyjemność zarówno
osobie wykładającej jak i słuchaczom, a przy okazji być dobrze, a
nawet bardzo dobrze spełnionym obowiązkiem. Praca powinna być
bowiem pojmowana w kategoriach obowiązku. To jest założenie, bez
którego pracowanie traci sens, istotę, rozprasza się w banale
powierzchowności. Praca potrzebuje zewnętrzności, obiektywności,
drugiego człowieka. Praca jest ze swojej istoty d i a l o g i c z n
a .
Powoli
dochodzimy do konkluzji tych rozważań. Praca może być
przyjemnością. Praca naukowca, artysty, jest wtedy ciekawa i
przynosi dobre rezultaty, kiedy w jej efektach znać pasję,
zaangażowanie, autentyczną ciekawość świata, bez której świat
powołany do życia przez artystę czy naukowca, byłby nudny,
nieprzekonujący, „nie zarażałby tak” drugiej strony, swojego
czytelnika, odbiorcy, nie wciągałby tak w swoje meandry i głębiny
intelektualnych powikłań.
Jednak
praca, która zamyka się jedynie w obrębie samej przyjemności,
przestaje być pracą godną. Praca, która ma na względzie tylko
jednostkowe dobro, która zamyka się w obrębie solipsystycznego i
autotelicznego pragnienia przyjemności, nie jest pracą godną.
Praca dopiero staje się godna, kiedy ma na względzie nie tylko
dobro własnego „ja”, ale także dobro innego człowieka. Praca
staje się godna, kiedy jest wykonywana z m i ł o ś c i ą. Miłość
znaczy tutaj tyle, co przezwyciężenie własnego, zamykającego
egoizmu na rzecz t r a n s c e n d e n c j i, przekroczenia swojego
„ja”, w kierunku drugiego człowieka, który mnie określa i
którego obdarzę miłością. Wtedy praca uzyskuje to, co Karol
Wojtyła w pracy „Miłość i odpowiedzialność” nazwał
„obiektywnym profilem miłości”. Praca staje się wtedy częścią
obiektywnego uniwersum wartości, człowiek nie jest już osobną
monadą, zamkniętą w kręgu własnych pragnień, ale staje się
częścią wspólnoty, która określa jego powołanie i pracę. W
tym sensie praca tak pojmowana może sprawiać przyjemność, dawać
radość z dobrze wykonanego zadania, a także radość z samej
wykonywanej pracy, ale autentyczną radość daje właśnie wtedy,
kiedy jest pojmowana w kategoriach obowiązku, czyli czegoś nad
czym stoi sankcja zewnętrzna, obiektywna, nadająca realny
(wspólnotowy , społeczny) sens działaniom człowieka.
Nie
trzeba bać się pracować, praca nie musi być katorgą. Brzozowski
pisał, że tylko w pracy człowiek naprawdę istnieje. Ale praca nie
jest również li tylko samą przyjemnością. Jest też wysiłkiem;
głębokim i trudnym wysiłkiem intelektualnym (bo taki miałem tutaj
na myśli), który służy nie tylko pogłębieniu wartości
duchowej, moralnej i intelektualnej człowieka, ale również służy
drugiemu człowiekowi, wykonywany jest ze względu na drugiego
(Levinas powiedziałby Innego), co nadaje sens naszym poczynaniom,
naszej pracy i nadaje jej znamiona świętości, czegoś, dzięki
czemu jesteśmy bliżej Boga. Tischner pisał, że kiedy jesteśmy
bliżej człowieka, jesteśmy równocześnie e bliżej Boga.
Kochając swoją pracę, kochamy równocześnie człowieka, któremu
swoją pracą służymy, a tym samym kochamy Boga. Kochamy go nawet
wtedy, kiedy o tym nie wiemy i nie chcemy go kochać, ale to już
temat na inną opowieść.
Po
upływie pewnego czasu znów przyjrzałem się swojemu esejowi na
temat pracy. Ostatnio usłyszałem od promotora mojego doktoratu, że
w przygotowany przez siebie wykład włożyłem „bardzo dużo
pracy”. Zastanowiło mnie to sformułowanie. Czyżbym ślęczał i
męczył się bez ustanku, wylewał siódme poty i w ogóle nie spał
i był na granicy fizycznego i duchowego wyczerpania oraz paraliżu? Czy też może
przeciwnie, sformułowanie „bardzo dużo pracy” byłoby tutaj
przede wszystkim synonimem efektywności, że ten wykład w y g l ą
d a ł, czy też j a w i ł się, jakbym włożył weń niezmierną ilość
pracy.
Nie ukrywam, że mój promotor kiedyś powiedział o mnie
do mojej koleżanki doktorantki, że ja „lubię” to, co robię,
że ja lubię swoje literaturoznawcze zajęcie, a w opinii napisał,
że „traktuję je z pasją”.
Tutaj powoli dochodzę do czegoś bardzo delikatnego. Otóż jest różnica między pasją a zatraceniem się negatywnym. Otóż pasja jest rodzajem koniecznego imperatywu, który powoduje dalszy, intelektualny ruch. Natomiast negatywne zatracenie się powoduje coś przeciwnego: powoduje blokadę wewnętrzną, wewnętrzny paraliż, że nie możemy się odblokować ze strachu przed czymś podświadomym, które siedzi w nas mocno (rodzaj nie tylko jungowskiego, co freudowskiego „archetypu”), i nie daje przejść do porządku dziennego nad tym z pozoru tylko zwyczajnym słowem: „praca”. Czym tak naprawdę jest praca? Próbuję sobie wielokrotnie odpowiadać na to pytanie. Czy moje życie jest nieustającą pracą, skoro cały czas czytam i piszę, a skoro ja czytanie i pisanie traktuję po prostu jako przyjemność, to czy ja nadal pracuję, czy udaję może? Czy może w ogóle udaję, że żyję, że jestem, skoro nie posiadam realnej pracy, a ciągle bawię się, bawię się w pracę wymyśloną, zmyśloną jak fikcję, w której ciągle jestem głównym bohaterem. Drogi mojego myślenia od długiego czasu bowiem nie zmieniają się, owszem, zauważam nieustający przyrost wiedzy i rozmaite, wewnętrzne modyfikacje z tym związane, ale zasadniczo i rdzennie pozostaję ciągle tym samym człowiekiem, którym byłem. Pewna nierozwiązywalność jest we mnie, kwitnąca czasem na czarno a czasem na zielono aporetyczność mojej wewnętrznej konstytucji. Staram się podziwiać świat, zawsze zdrowy byłem, kiedy potrafiłem świat podziwiać w jego zewnętrznej postaci (zewnętrze to jest wnętrzem i wnętrze jest zewnętrzem). Podziwiam świat poprzez literaturę, nie mam innego sposobu, to moja jedyna droga i jedyne wyjście. Kiedy czytam książkę Mariusza Urbanka o Tuwimie, całe życie Tuwima, jego dogłębna, czarna przepaść bólu, depresji, załamania, mi się objawia. Bywam tym przerażony i dalej się zagłębiam w te literackie, czarne czeluście, choć wiem przecież, że wyjście na powierzchnię jest zawsze wyjściem do ludzi. Nie można kochać, nie można naprawdę pisać, czyli pisać z miłością, kiedy nie kocha się ludzi, nawet wtedy, kiedy pozornie tylko niewiele mnie z nimi łączy, choć z ludźmi przecież łączy mnie wszystko, to oni we mnie żyją, moi bliscy, przyjaciele i nie tylko i rzeźbią moje wewnętrzne krajobrazy i temperatury, to dzięki nim ja oddycham. Ale komu się mogę zwierzyć? Nawet sobie nie potrafię się porządnie zwierzyć, tylko Panu Bogu i w zasadzie najgłębiej poprzez poezję, dlatego wiersze moje są modlitwą myślę, ja się tak do Pana Boga we mnie i na zewnątrz mnie, modlę. Ta ciemna modlitwa mojej duszy, w której śpiewają białe ptaki, niekiedy podniośle, w ciemnym źródle, jest moim białym i ciemnym oczyszczeniem.
Żyję po to, żeby nieustannie z kimś rozmawiać, żyję w ciągłej potencjalności ciemnej i jasnej modlitwy.
Więc moja przyjemność jest pracą a praca przyjemnością, ale zawsze w Bożej służbie pokornej, ciemnej albo jasnej modlitwy.
Lęk nie jest dobrym doradcą, lepszym jest poezja. Wolność zawsze pochodzi z poezji.
Białe ptaki, białe gołębie wypuszczone z szarej i ciemnej klatki fruną wysoko, pod niebieskie niebo. Myślę, że miłość jest niczym innym jak ukochaniem życia, którego treścią są różne, ciekawe zajęcia.
I na tym dzisiaj poprzestanę.
Tutaj powoli dochodzę do czegoś bardzo delikatnego. Otóż jest różnica między pasją a zatraceniem się negatywnym. Otóż pasja jest rodzajem koniecznego imperatywu, który powoduje dalszy, intelektualny ruch. Natomiast negatywne zatracenie się powoduje coś przeciwnego: powoduje blokadę wewnętrzną, wewnętrzny paraliż, że nie możemy się odblokować ze strachu przed czymś podświadomym, które siedzi w nas mocno (rodzaj nie tylko jungowskiego, co freudowskiego „archetypu”), i nie daje przejść do porządku dziennego nad tym z pozoru tylko zwyczajnym słowem: „praca”. Czym tak naprawdę jest praca? Próbuję sobie wielokrotnie odpowiadać na to pytanie. Czy moje życie jest nieustającą pracą, skoro cały czas czytam i piszę, a skoro ja czytanie i pisanie traktuję po prostu jako przyjemność, to czy ja nadal pracuję, czy udaję może? Czy może w ogóle udaję, że żyję, że jestem, skoro nie posiadam realnej pracy, a ciągle bawię się, bawię się w pracę wymyśloną, zmyśloną jak fikcję, w której ciągle jestem głównym bohaterem. Drogi mojego myślenia od długiego czasu bowiem nie zmieniają się, owszem, zauważam nieustający przyrost wiedzy i rozmaite, wewnętrzne modyfikacje z tym związane, ale zasadniczo i rdzennie pozostaję ciągle tym samym człowiekiem, którym byłem. Pewna nierozwiązywalność jest we mnie, kwitnąca czasem na czarno a czasem na zielono aporetyczność mojej wewnętrznej konstytucji. Staram się podziwiać świat, zawsze zdrowy byłem, kiedy potrafiłem świat podziwiać w jego zewnętrznej postaci (zewnętrze to jest wnętrzem i wnętrze jest zewnętrzem). Podziwiam świat poprzez literaturę, nie mam innego sposobu, to moja jedyna droga i jedyne wyjście. Kiedy czytam książkę Mariusza Urbanka o Tuwimie, całe życie Tuwima, jego dogłębna, czarna przepaść bólu, depresji, załamania, mi się objawia. Bywam tym przerażony i dalej się zagłębiam w te literackie, czarne czeluście, choć wiem przecież, że wyjście na powierzchnię jest zawsze wyjściem do ludzi. Nie można kochać, nie można naprawdę pisać, czyli pisać z miłością, kiedy nie kocha się ludzi, nawet wtedy, kiedy pozornie tylko niewiele mnie z nimi łączy, choć z ludźmi przecież łączy mnie wszystko, to oni we mnie żyją, moi bliscy, przyjaciele i nie tylko i rzeźbią moje wewnętrzne krajobrazy i temperatury, to dzięki nim ja oddycham. Ale komu się mogę zwierzyć? Nawet sobie nie potrafię się porządnie zwierzyć, tylko Panu Bogu i w zasadzie najgłębiej poprzez poezję, dlatego wiersze moje są modlitwą myślę, ja się tak do Pana Boga we mnie i na zewnątrz mnie, modlę. Ta ciemna modlitwa mojej duszy, w której śpiewają białe ptaki, niekiedy podniośle, w ciemnym źródle, jest moim białym i ciemnym oczyszczeniem.
Żyję po to, żeby nieustannie z kimś rozmawiać, żyję w ciągłej potencjalności ciemnej i jasnej modlitwy.
Więc moja przyjemność jest pracą a praca przyjemnością, ale zawsze w Bożej służbie pokornej, ciemnej albo jasnej modlitwy.
Lęk nie jest dobrym doradcą, lepszym jest poezja. Wolność zawsze pochodzi z poezji.
Białe ptaki, białe gołębie wypuszczone z szarej i ciemnej klatki fruną wysoko, pod niebieskie niebo. Myślę, że miłość jest niczym innym jak ukochaniem życia, którego treścią są różne, ciekawe zajęcia.
I na tym dzisiaj poprzestanę.