środa, 19 listopada 2014

Esej dla dziadka Ewelinki o zależnościach między pracą a przyjemnością.

Dziadkowi Ewelinki.

Z całą pewnością zjawisko pracy stoi wyżej w hierarchii wartości aniżeli wrażenie czy doznanie przyjemności. Praca kojarzy się z obowiązkiem, jest podstawowym zadaniem człowieka, który chce żyć w społeczeństwie i poprawnie w nim funkcjonować. Uczestnictwo w społeczeństwie na przykładzie pełnoprawnego i pełnowartościowego uczestnika gry społecznej odbywa się właśnie w pracy, dzięki pracy i poprzez pracę.
Przyjemność natomiast stoi niżej w hierarchii cnót. Przyjemność kojarzyła się z czymś niewłaściwym w dawnych wiekach, kiedy życie ziemskie pojmowano jako drogę usłaną kamieniami, drogę pełną znoju i trudu, po której człowieka osiąga wieczne zbawienie w Królestwie Bożym.
Przyjemność w tym sensie była rozdzielona od pracy ostrą granicą. Najpierw powinniśmy pracować, trudzić się, zarabiać na chleb, żeby potem, tym łacniej i chętniej korzystać z uroków życia. Dajmy przykład: zapracowany mąż utrzymujący rodzinę przychodzi po pracy, zakłada swoje ulubione, puchate kapcie, wygodnie zasiada w fotelu i zaczyna czytać gazetę. Czeka na obiad, który ma przynieść mu żona. Rozkosz popołudnia pewnie nie smakowałaby tak intensywnie, gdyby nie była poprzedzona trudem pracy. W tym sensie praca jest konieczna dla przyjemności i przyjemność nie mogłaby zaistnieć, gdyby wcześniej nie poprzedzał jej trud pracy.
W tym też sensie przyjemność jest uczuciem pozytywnym, rodzajem nagrody, który przychodzi po trudach pracy, kiedy człowiek zasłużył sobie na przyjemność. Praca natomiast jawi się w tym dualnym schemacie jako zjawisko konotowane negatywnie, przykra konieczność, która musi zostać starannie i sumiennie spełniona. Praca w najlepszym wypadku jest zjawiskiem neutralnym, po prostu obowiązkiem człowieka jak codzienne czynności higieniczne i toaletowe. Ani ich nie lubimy ani je lubimy, wykonujemy po prostu codziennie pewne czynności chcąc żyć jakoś i funkcjonować w świecie społecznym.
Chciałbym przywołać w tym miejscu Nietzschego. Schemat, który przedstawiłem powyżej jest średniowieczny, dualny, może nawet w pewnym sensie rozdarty. Praca jest cierpieniem, koniecznym przykrym obowiązkiem, który ma prowadzić do zbawienia i osiągnięcia życia wiecznego, które będzie pojmowane jako wiekuista, wiecznotrwała przyjemność. Im więcej się w doczesnym życiu nacierpisz i napracujesz, im więcej się namordujesz i namartwisz, im więcej łez wylejesz i chorób nabędziesz, tym większa i trwalsza będzie twoja nagroda w niebie. Nietzsche będzie tutaj przydatny z tego względu, że jako pierwszy myśliciel zachodni (jeszcze przed Heideggerem) próbował przezwyciężyć dychotomie, sztuczne dualizmy, w które, wskutek olbrzymiego wpływu Platona, obrosła filozofia zachodnia a tym samym życie ludzkie. Nietzsche mówił: nie ma głębi, jest tylko pozór, nie ma prawdy, jest tylko językowa konwencja, nie ma tradycyjnej metafizyki, starej filozofii, bo nie ma fundamentu, na którym mogłyby się wspierać: „Bóg umarł”, to słynne zdanie Nietzschego wprowadza w pewną sytuację człowieka późnej nowoczesności. Nietzsche zwalczał chrześcijańśtwo, lecz jednocześnie w pewien sposób ogromnie je cenił, nie zgadzał się z nim, lecz je szanował. Nietzsche mówi w pewnym momencie, że tylko człowiek prawdziwie głęboki może pojmować świat jako rodzaj gry (czyli Platońskiej, a później chrześcijańskiej dychotomii na prawdziwe i pozorne, powierzchniowe i głębokie, istotowe i złudne). Ludzie bowiem ubierają maski, świat jest balem przebierańców, na którym skrywają swoje prawdziwe twarze, giną, przepadają w swojej roli, maska zaczyna stanowić jedno z ich twarzą. Ludzie, mówiąc językiem Heideggera, „zapominają o swoim byciu”, zapominają o tym skąd przyszli i dokąd zmierzają, maska przyległa im trwale do twarzy, rola staje się autentycznym byciem. Prawda ginie pod maską, a ściślej mówiąc zostaje zastąpiona przez maskę. Człowiek traci swoją prawdę na rzecz maski.
W tym też sensie, powiedziałby Nietzsche, nie ma różnicy między pracą a przyjemnością. Praca staje się przyjemnością i odwrotnie. Pracując odczuwamy nieustającą przyjemność, możemy pracować nieustannie i nie czuć zmęczenia, o ile praca nie jest dla nas przymusem, kieratem, wędzidłem, lecz prawdziwą enklawą twórczej wolności, miejscem na erupcję naszego prawdziwego, istotnego „ja”, w którym dochodzi do spotkania najważniejszych elementów naszego postrzegania i rozumienia świata. Nietzsche w pewnym momencie powie, że to, co osiągnął, nie przyszło mu z wielkim trudem, za cenę wielu wyrzeczeń. Wybrał drogę najbardziej oczywistą i przez to najłatwiejszą. W podobnym duchu wypowiadał się kiedyś ksiądz Tischner w wywiadzie. Tischner powiedział, że wybrał drogę najłatwiejszą, kapłaństwo jawiło mu się jako najlepsza ścieżka do uprawiania ukochanej przez siebie filozofii.
Zastanawiam się jednak w tym momencie, czy zrównując pracę z przyjemnością, obowiązek ze swego rodzaju najłatwiejszym wyborem ścieżki życiowej, sprawy sobie nie upraszczam. Nietzsche anihilował głębię człowieka i świata na rzecz tego, co później inny, francuski filozof Jacques Lacan, nazwie lustrzaną grą odbić na powierzchni świata (bo świat to tylko powierzchnia i gra świetlnych refleksów) a Jean Baudilliard nazwie efektem symulacrum: nie ma tego, co jest, nie ma świata, nie ma twardych, obiektywnych pewników, świat jedynie nam się wydaje, my sami siebie zmyślamy i sami się sobie wydajemy. Istnieje zatem tylko powierzchnia, forma, złudzenie, rola, maska, gra, konwencja. Prawdy nie ma, jest tylko pozór. Nie ma pracy, jest tylko przyjemność. Człowiek musi sobie stworzyć ziemski raj, tutaj na ziemi, bo po ziemskim bytowaniu nie ma nic, jest nicość, czarna otchłań. Po co zatem trudzić się czymkolwiek tutaj, na ziemi, skoro później i tak nie czeka nas nagroda? Lepiej już używać tego życia póki można, nie myśleć o jutrze, dać się porwać chwili, nie czekać na zbawienie ani sąd. Jestem człowiekiem, wolno mi wszystko.
Otóż właśnie tutaj jak się zdaje tkwi zasadniczy błąd pojmowania pracy jako tylko i wyłącznie przyjemności, która jest celem samym w sobie. Nade wszystko praca, aby mogła być naprawdę nazywana pracą, powinna mieć cel(telos) zewnętrzny, obiektywny, powinna czemuś służyć, w szczególności służyć innym ludziom. Praca powinna być pojmowana na zasadzie d i a l o g u, interakcji międzyludzkiej, komunikacji, która ma przynieść pożytek obu stronom. Nauczyciel przychodzi do klasy ze swoją wiedzą, na którą pracował przez długie lata. Jego zadaniem jest przekazać tę wiedzę uczniom, spełnić swoją społeczną misję i powołanie, a przy okazji zarobić na swoje życie. Uczniowie natomiast korzystają, a przynajmniej powinni korzystać z jego mądrości i doświadczenia i uczyć się podstawowych ról w świecie społecznym. Wykładanie przedmiotu przez nauczyciela , jeżeli jest autentyczne, prawdziwe, pełne pasji i wiarygodnego zaangażowania, jest w stanie przekonać uczniów, że wiedza, którą przyswajają, nie jest bezwartościowa i warto może pójść ścieżką wskazaną przez nauczyciela. W tym też sensie praca nauczyciela może sprawić przyjemność zarówno osobie wykładającej jak i słuchaczom, a przy okazji być dobrze, a nawet bardzo dobrze spełnionym obowiązkiem. Praca powinna być bowiem pojmowana w kategoriach obowiązku. To jest założenie, bez którego pracowanie traci sens, istotę, rozprasza się w banale powierzchowności. Praca potrzebuje zewnętrzności, obiektywności, drugiego człowieka. Praca jest ze swojej istoty d i a l o g i c z n a .
Powoli dochodzimy do konkluzji tych rozważań. Praca może być przyjemnością. Praca naukowca, artysty, jest wtedy ciekawa i przynosi dobre rezultaty, kiedy w jej efektach znać pasję, zaangażowanie, autentyczną ciekawość świata, bez której świat powołany do życia przez artystę czy naukowca, byłby nudny, nieprzekonujący, „nie zarażałby tak” drugiej strony, swojego czytelnika, odbiorcy, nie wciągałby tak w swoje meandry i głębiny intelektualnych powikłań.
Jednak praca, która zamyka się jedynie w obrębie samej przyjemności, przestaje być pracą godną. Praca, która ma na względzie tylko jednostkowe dobro, która zamyka się w obrębie solipsystycznego i autotelicznego pragnienia przyjemności, nie jest pracą godną. Praca dopiero staje się godna, kiedy ma na względzie nie tylko dobro własnego „ja”, ale także dobro innego człowieka. Praca staje się godna, kiedy jest wykonywana z m i ł o ś c i ą. Miłość znaczy tutaj tyle, co przezwyciężenie własnego, zamykającego egoizmu na rzecz t r a n s c e n d e n c j i, przekroczenia swojego „ja”, w kierunku drugiego człowieka, który mnie określa i którego obdarzę miłością. Wtedy praca uzyskuje to, co Karol Wojtyła w pracy „Miłość i odpowiedzialność” nazwał „obiektywnym profilem miłości”. Praca staje się wtedy częścią obiektywnego uniwersum wartości, człowiek nie jest już osobną monadą, zamkniętą w kręgu własnych pragnień, ale staje się częścią wspólnoty, która określa jego powołanie i pracę. W tym sensie praca tak pojmowana może sprawiać przyjemność, dawać radość z dobrze wykonanego zadania, a także radość z samej wykonywanej pracy, ale autentyczną radość daje właśnie wtedy, kiedy jest pojmowana w kategoriach obowiązku, czyli czegoś nad czym stoi sankcja zewnętrzna, obiektywna, nadająca realny (wspólnotowy , społeczny) sens działaniom człowieka.
Nie trzeba bać się pracować, praca nie musi być katorgą. Brzozowski pisał, że tylko w pracy człowiek naprawdę istnieje. Ale praca nie jest również li tylko samą przyjemnością. Jest też wysiłkiem; głębokim i trudnym wysiłkiem intelektualnym (bo taki miałem tutaj na myśli), który służy nie tylko pogłębieniu wartości duchowej, moralnej i intelektualnej człowieka, ale również służy drugiemu człowiekowi, wykonywany jest ze względu na drugiego (Levinas powiedziałby Innego), co nadaje sens naszym poczynaniom, naszej pracy i nadaje jej znamiona świętości, czegoś, dzięki czemu jesteśmy bliżej Boga. Tischner pisał, że kiedy jesteśmy bliżej człowieka, jesteśmy równocześnie e bliżej Boga. Kochając swoją pracę, kochamy równocześnie człowieka, któremu swoją pracą służymy, a tym samym kochamy Boga. Kochamy go nawet wtedy, kiedy o tym nie wiemy i nie chcemy go kochać, ale to już temat na inną opowieść.

Po upływie pewnego czasu znów przyjrzałem się swojemu esejowi na temat pracy. Ostatnio usłyszałem od promotora mojego doktoratu, że w przygotowany przez siebie wykład włożyłem „bardzo dużo pracy”. Zastanowiło mnie to sformułowanie. Czyżbym ślęczał i męczył się bez ustanku, wylewał siódme poty i w ogóle nie spał i był na granicy fizycznego i duchowego wyczerpania oraz paraliżu? Czy też może przeciwnie, sformułowanie „bardzo dużo pracy” byłoby tutaj przede wszystkim synonimem efektywności, że ten wykład w y g l ą d a ł, czy też j a w i ł się, jakbym włożył weń niezmierną ilość pracy. 
Nie ukrywam, że mój promotor kiedyś powiedział o mnie do mojej koleżanki doktorantki, że ja „lubię” to, co robię, że ja lubię swoje literaturoznawcze zajęcie, a w opinii napisał, że „traktuję je z pasją”.
Tutaj powoli dochodzę do czegoś bardzo delikatnego. Otóż jest różnica między pasją a zatraceniem się negatywnym. Otóż pasja jest rodzajem koniecznego imperatywu, który powoduje dalszy, intelektualny ruch. Natomiast negatywne zatracenie się powoduje coś przeciwnego: powoduje blokadę wewnętrzną, wewnętrzny paraliż, że nie możemy się odblokować ze strachu przed czymś podświadomym, które siedzi w nas mocno (rodzaj nie tylko jungowskiego, co freudowskiego „archetypu”), i nie daje przejść do porządku dziennego nad tym z pozoru tylko zwyczajnym słowem: „praca”. Czym tak naprawdę jest praca? Próbuję sobie wielokrotnie odpowiadać na to pytanie. Czy moje życie jest nieustającą pracą, skoro cały czas czytam i piszę, a skoro ja czytanie i pisanie traktuję po prostu jako przyjemność, to czy ja nadal pracuję, czy udaję może? Czy może w ogóle udaję, że żyję, że jestem, skoro nie posiadam realnej pracy, a ciągle bawię się, bawię się w pracę wymyśloną, zmyśloną jak fikcję, w której ciągle jestem głównym bohaterem. Drogi mojego myślenia od długiego czasu bowiem nie zmieniają się, owszem, zauważam nieustający przyrost wiedzy i rozmaite, wewnętrzne modyfikacje z tym związane, ale zasadniczo i rdzennie pozostaję ciągle tym samym człowiekiem, którym byłem. Pewna nierozwiązywalność jest we mnie, kwitnąca czasem na czarno a czasem na zielono aporetyczność mojej wewnętrznej konstytucji. Staram się podziwiać świat, zawsze zdrowy byłem, kiedy potrafiłem świat podziwiać w jego zewnętrznej postaci (zewnętrze to jest wnętrzem i wnętrze jest zewnętrzem). Podziwiam świat poprzez literaturę, nie mam innego sposobu, to moja jedyna droga i jedyne wyjście. Kiedy czytam książkę Mariusza Urbanka o Tuwimie, całe życie Tuwima, jego dogłębna, czarna przepaść bólu, depresji, załamania, mi się objawia. Bywam tym przerażony i dalej się zagłębiam w te literackie, czarne czeluście, choć wiem przecież, że wyjście na powierzchnię jest zawsze wyjściem do ludzi. Nie można kochać, nie można naprawdę pisać, czyli pisać z miłością, kiedy nie kocha się ludzi, nawet wtedy, kiedy pozornie tylko niewiele mnie z nimi łączy, choć z ludźmi przecież łączy mnie wszystko, to oni we mnie żyją, moi bliscy, przyjaciele i nie tylko i rzeźbią moje wewnętrzne krajobrazy i temperatury, to dzięki nim ja oddycham. Ale komu się mogę zwierzyć? Nawet sobie nie potrafię się porządnie zwierzyć, tylko Panu Bogu i w zasadzie najgłębiej poprzez poezję, dlatego wiersze moje są modlitwą myślę, ja się tak do Pana Boga we mnie i na zewnątrz mnie, modlę. Ta ciemna modlitwa mojej duszy, w której śpiewają białe ptaki, niekiedy podniośle, w ciemnym źródle, jest moim białym i ciemnym oczyszczeniem.
Żyję po to, żeby nieustannie z kimś rozmawiać, żyję w ciągłej potencjalności ciemnej i jasnej modlitwy.
Więc moja przyjemność jest pracą a praca przyjemnością, ale zawsze w Bożej służbie pokornej, ciemnej albo jasnej modlitwy.
Lęk nie jest dobrym doradcą, lepszym jest poezja. Wolność zawsze pochodzi z poezji.
Białe ptaki, białe gołębie wypuszczone z szarej i ciemnej klatki fruną wysoko, pod niebieskie niebo. Myślę, że miłość jest niczym innym jak ukochaniem życia, którego treścią są różne, ciekawe zajęcia.
I na tym dzisiaj poprzestanę.




czwartek, 23 października 2014

Żółte wspomnienie o moim stryju dziadecznym, Edwardzie Leniku.

Najciekawszy dzień tygodnia. W poniedziałek załatwiam swoje sprawy, jakoś zbroję się na nadchodzący tydzień. Dzisiaj na przykład kupiłem bilety na jutrzejszą podróż. Wyjeżdżamy bardzo wcześnie rano. Przed szóstą. Jedziemy do Warszawy, na pogrzeb mojego stryja. Nie znałem go zbyt dobrze. Dzisiaj, kiedy szedłem do biblioteki, układałem w myślach, co mógłbym o nim powiedzieć, gdyby kazano mi wygłosić mowę pogrzebową na jego cześć. Kiedy szedłem ulicą Piłsudskiego w Krakowie, obok siedziby Towarzystwa Sokół, naszła mnie krakowska, jesienna epifania, że stryj, kiedy gościł u nas, w Krakowie, nadawał Krakowowi kształt szczególny, kształt niezwykły, kształt, by rzec, stryjeczny. Stryj przecież długi czas mieszkał w Krakowie. Dopiero później przeprowadził się do Warszawy wraz z rodziną. Miał żonę, córkę i syna. Stryj był Sybirakiem, pułkownikiem wojska polskiego i doktorem historii. Stryj wiedział, co to był Gułag, zaznał go. Spisywał swoje wspomnienia. Podobno do tej chwili zebrał się ich spory stos. Czytałem jedynie wycinek, dawno co prawda, jeszcze na studiach, ale zrobiły na mnie wówczas dobre wrażenie. Stryj był ogromny, łysy jak kolano, nie posiadał jednej nerki (teraz żółty mocz i ta jego niedołężność, która przecież ogromniała). Był potężnym mężczyzną, barczystym, silnym, przecież przetrwał Gułag.
Bardzo mnie zawsze ciekawił ze względu na jego długowieczność. Urodził się w tym samym roku, co nasz papież, w 1920. Zmarł niedawno, kilka dni temu, dokładnie w czwartek dowiedziałem się o jego śmierci, w czwartek, w którym to dniu umówiłem się z moim dziadkiem na obiad.
Dwa razy albo trzy razy w życiu spędziłem czas z moim stryjem, Edwardem Lenikiem. Może trochę więcej: pięć albo sześć. Dokładnie nie pamiętam. Choć przecież pamiętam go dość dobrze.
Jak powiedziałem już, Kraków pod wpływem stryja Lenika, nabierał pełniejszych kształtów, ogromniał jakby w swojej, wielkiej, pęczniejącej duchowości, to dzięki stryjowi ja patrzyłem i jeszcze bardziej Kraków kochałem, można powiedzieć, że stryj z Warszawy przywoził mi Kraków na nowo.
Pamiętam jego niebieską koszulę, podobną trochę do piżamy, ciepłe, przytulne mieszkanie w Warszawie, spacery do Łazienek, kawę, którą piłem i książkę, którą czytałem po obiedzie (nie poszedłem wtedy na spacer ze stryjem i dziadkiem do Łazienek, zbuntowałem się, chciałem wypić kawę z mlekiem i zapalić w ukryciu papierosa na balkonie, z którego było widać zielone drzewa, brązowe gałęzie, skwery na ulicy Belwederskiej).
Pięknie opowiadał, wieczorami piliśmy piwo i siedzieliśmy przy stole nakrytym białym obrusem, na obrusie kosz z owocami.
Nie wiem, co jeszcze mógłbym powiedzieć, czy napisać o moim potężnym, ogromnym stryju.
Wiem, że pisał także dzieło naukowe, filozoficzne, dotyczące czasu. Dręczyłem dziadka przy Wigilii, w naszym domu, w Tarnowie, aby zdobył dla mnie te pisma stryja.
Kiedyś przyjechał także do Tarnowa, ale nie zmienił tego miasta, tak jak zmieniał Kraków.
Zresztą, może byłem zbyt młody, żeby dowiedzieć się o tej zmianie, żeby ją poczuć w świadomości. Jeszcze student, dość nieopierzony, nawet bardzo nieopierzony, siedziałem przy stole i słuchałem rozmowy dziadka, taty, stryja, zapytał tatę, pamiętam do dzisiaj: „Piotrek, a czy ty pomagasz swojej żonie?” Tata odrzekł, że tak, wtedy po kuchni kręciła się mama i przyrządzała dla nas obiad, dzisiaj jest w Chicago i ratuje nas wszystkich przed finansową zgubą. Chcemy odnowić kamienicę w Tarnowie, kamienicę, w której dojrzewałem jak świeży pomidor, jabłka, szczypiorek, seler, pietruszka, marchewka, niedaleko naszej kamienicy był warzywniak, lata dziewięćdziesiąte, mocno pachniało w nim jarzynami.
Więc nie zmienił Tarnowa, przynajmniej ja nie poczułem tej zmiany, być może Tarnów i nasz dom w Tarnowie, nasza kamienica, były zbyt silne, zbyt mocne, zbyt wrośnięte w tarnowską ziemię, żeby tej zmianie podołać? Nasza tarnowska kamienica mocno tej zmianie się opierała, ja się jej mocno opierałem, być może wtedy jeszcze nie nadszedł czas, ten jeden, jedyny i właściwy czas.
Była to niezwykła wizyta, biały, potężny stryj, ciągle go widzę w tej niebieskiej koszuli, która przypominała piżamę. Och, mówię Wam, przyjaciele, ta jesień, którą wszyscy przeżywamy, ta ciemność, która zapada w naszych domach i na zewnątrz, na dworach, na polach, nasza miłość, nasze kobiety, nasze rodziny, ta cała jesienność, jesienność tych dni, niezwykłe kolory, intensywność, żółć, zieleń, brąz, czerwień, jesienne liście, sklepik na dole, moja, co poniedziałkowa wizyta w bibliotece osiedlowej, nakrętki sypiące się z żółtego woreczka (to nie mocz, ale żółć cieplejsza, bardziej bezpieczna, choć także przecież nieco groźna, zapowiadająca).
Ciemność za oknem, Piślo otulone kocykami. Panie, czekam na blask, brzask, rozświetlenie, światło w pokoju, czyj jestem? Zacząłem czytać Carpentiera „Szaleństwo i metodę”, jak w każdej książce, nie historii szukam, a codzienności, historia się zmienia, codzienność zostaje.
Zacząłem czytać Carpentiera w tych jesiennych, żółtych, złotych i czerwonych liściach, w tym mroku, w tej nocy, w tej ciemności.
Pożyczyłem z biblioteki osiedlowej Herberta „Labirynt nad morzem” oraz Hrabala „Piękną rupieciarnię”.
Stryj, łysy jak kolano, potężny, mały i bezbronny, w niebieskiej piżamie, widzę go jak wstaje z łóżka, je śniadanie, ogląda coś w telewizji, a potem idzie do swojego pokoju, aby we mgle i zapomnieniu, w amoku zapomnienia, w siwej, dymnej mgle, gdzieś poza światem i poza czasem,
pisać. Oby tam, gdzie jest teraz, mógł robić to samo.
Choć przecież być może tylko ziemia, nasz tutaj, ziemski pobyt, potrafi dać nam szczęście prawdziwe, to znaczy takie, które nie jest tylko radością, ale również cierpieniem i bólem, w tej czarnej ziemi, w tym zamglonym dymem i siwymi kłębami pokoju, w którym zmartwychwstaje czas jak stryj w swojej niebieskiej koszuli, białej piżamie.

Żółty stryj i czarne, niezwykłe Królestwo Galicji i Lodomerii. Aneks poetycki, kuchenny, prosto z pieca chlebowego.


Ten wiersz napisałem równo rok temu, symetria się zaciska, dzisiaj lekkie poddenerwowanie, ale nie tak jak wtedy, coś innego, jesień, deszcz. Wczoraj byłem na pogrzebie mojego stryja, na brązowej trumnie czapka pułkownika wojska polskiego, w czasie nabożeństwa widziałem jak świeża, dobra, żółta, nieco słoneczna i mgielna energia unosi się znad trumny, widziałem łagodne światło, znak, że stryj jest. Ożywiał mnie stryj cały czas wczoraj, kiedy jadłem, piłem, rozmawiałem z rodziną, kiedy jechałem pociągiem i czytałem jego wspomnienia z łagru i te późniejsze, domowe, mój wzrok był zmęczony, wstałem o czwartej rano, coraz bardziej zmęczony, przenikałem czarnym, ciemnym wzrokiem na tę jedną, ale nie ostateczną, drugą stronę, zanim powiem słowo: ostatni, będę musiał szczerze i dobrze się zastanowić, albowiem towarzyszyła mi ta żółta, dobra, stryjeczna poświata, jeszcze dalej, w Krakowie, przenikałem i uśmiechałem się do swoich myśli, tam w Warszawie poczułem silnie i istotnie, gdzie należę, gdzie jest moje miejsce, że należę do Królestwa Galicji i Lodomerii, że tam powstają moje wiersze, teksty, utwory poetyckie i te mniej poetyckie, bardziej krytycznoliterackie, zawsze gdzieś na styku między niebieskim, białym niebem, a czarną, żyzną ziemią, że tam istotnie oraz prawdziwie pracuje moja wyobraźnia, tam, tutaj, właśnie tutaj: w Królestwie Galicji i Lodomerii. Patrzyłem, brałem udział w pogrzebie w moim czarnym płaszczu i wciąż przenikałem, wciąż uśmiechałem się do swoich myśli, ja, moja ciocia przedstawiła mnie: to jest Michał, poeta, ale zapomniała dodać: poeta z Królestwa Galicji i Lodomerii. Więc przenikałem, śmiałem się, uśmiechałem, na tej stypie nie czuć było śmierci, ale istotny, czarny brak, że skończyła się potężna, niewidzialna, ale konieczna energia, żółta i trochę mgielna przez zapomnienie, energia naszego stryja. Ja widziałem, stryj zmarł, kiedy miał 94 lata.
Piękne i wspaniałe mieszkanie stryja, pełno książek i te wspaniałe, pięknie napisane wspomnienia, wspomnienia mojego stryja, ale cicho, wciąż, nie przeszkadzaj, nie dzwoń, nie rozmawiaj, przenikaj, tam, na drugą, nieco czarną stronę, do Królestwa Galicji i Lodomerii.
Nie chciałbym mieszkać w Warszawie, choć może to jest miasto dla normalnych ludzi, choć pewnie jest to miasto dla normalnych ludzi.
A ten wiersz, cóż, miałem wkleić inny, "Czarne obłędy", prosto z Królestwa Galicji i Lodomerii, ale wklejam inny: "Daniel", też stamtąd, ale starszy, to znaczy młodszy, bo pisałem go, kiedy miałem mniej lat i jeszcze dokładnie nie wiedziałem, gdzie jestem, bo miejsce, w którym byłem, było jedyne i właściwe i konieczne na ziemi, a tej Warszawy trochę się przestraszyłem, trochę wniknąłem czarno i niebiesko w siebie i wglądnąłem i zobaczyłem skąd jestem, że my wszyscy, dziadek, tata i ja, a ja podwójnie, jesteśmy z Królestwa Galicji i Lodomerii i płynie w naszych żyłach niebieska krew, która użyźnia naszą, czarną ziemię. Stryju, poczekaj, jeszcze o Tobie napiszę, wiem, że u dziadka czytałeś mój tom, "Odpoczynek po niczym" i podobno bardzo Ci się podobało, stryju czekaj, poczekaj, już napisałem o Tobie wspomnienie, a to był tylko jedynie i zwłaszcza, poetycki aneks, ale bez tego wiersza. Prosto z pieca chlebowego Królestwa Galicji i Lodomerii.

Dzisiaj już po pogrzebie stryja. Nerwy, nerwy, nerwy, tyle rzeczy się nagromadziło i dalej gromadzi, że nie wiem w co ręce złożyć. Mam nadzieję, że to się wnet uspokoi.
Dzisiaj na spotkaniu literackim siedziałem, spałem, a potem zadałem pytania.
Stryj był potężny, barczysty, łysy jak kolano, przypominał czasem duże, niewinne dziecko.
Może ta niewinność pozwoliła mu przetrwać te straszliwe łagry, być może tą niewinnością stryj zjednywał sobie ludzi. Niewinności nie mylić należy jednak z naiwnością. Rzekoma prostota w literackiej warstwie jego wspomnień w istocie bogata jest o głębię, dobrą głębię. Stryj był bowiem wrażliwy na świat, wrażliwy mądrze, to znaczy on kochał widzialność, tej widzialności dawał świadectwo jasne, konkretne i przejrzyste, co nie znaczy, że nie miał literackiego talentu. Pierwsze strony jego wspomnień z Syberii przypominają trochę pisarstwo Ernesta Hemingwaya, są literacko piękne i urzekające.
Do dzisiaj widzę jego pokój, już czysty i jasny, przepełniony jasną mgiełką tamtego świata.
Do dzisiaj widzę jego czapkę pułkownika wojska polskiego na brązowej trumnie i jego piękną, żółtą energię, która z tej trumny się dobywa.
Widzę to wszystko tutaj, choć tam, w Warszawie widziałem to inaczej, ale tutaj, w tej mojej Galicji wszystko znów zostaje trochę uśpione, senne, widziadła, widziadełka, od kurczaczka nóżka i porcja groszku, surówka z marchewki, kompot i sen, sen w tym czarnym bezkresie aż po wybudzenie się w kolejnym dniu, jesiennym, jasnym dniu, nienasyconym nasyceniu.








poniedziałek, 8 września 2014

Czytanie świata.

Ciągle poszukuję języka. Nie istnieje chyba ten jeden, właściwy język-dajmy na to język poezji, język wierszy. Ich jest spora ilość. A wszystkie są rozwibrowane, rozfalowane, nieco meandryczne, kapryśne, chaotyczne, można powiedzieć wszechświatowe, ale w swoim rdzeniu istotne, gdzieś w tej czarnej jedności, nicości, zjednoczone. Głęboka, czarna dziura Wszechświata jest zszyta białą albo czarną nitką (białe króliki). Wydaje mi się, że gęstość świata odpowiada gęstości języka. W tym sensie myśl ściśle przylega do życia, nie odkleja się. Pojęcia i rzeczy trwają zjednoczone w silnym uścisku. Tak jest. Czytam świat tak jak książki, innych ludzi również czytam jak książki, wiersze, poematy, poezje, prozę poetycką. Jedna rzecz, na którą chce zwrócić uwagę to migotliwość i wielość rozmaitych poetyk, ale i to za mało, żeby oddać jakąkolwiek całość, więcej: za mało, żeby do jakiejkolwiek całości się zbliżyć. Jest poetyka różnych czasopism i różnych opcji, dajmy na to, kiedy przeglądam ten wirtualny świat, rozmaite jego strony i warianty, niektóre poetyki wydają mi się absurdalne i obłędne, wariackie, maniackie wręcz. Nie posądzam tych poetyk o manipulację, dobra manipulacja to taka, która dba pozornie o bezpieczeństwo i psychiczny komfort manipulowanego, do czasu, do czasu oczywiście, kiedy temu czy owemu nie przyjdzie zapłacić sporej sumy za swoją wrażliwość. Jest taka na przykład strategia wyłudzaczy pieniędzy niedaleko rozmaitych teatrów, dziewczyny i chłopcy z organizacji dobroczynnych, które chcą uzdrawiać świat. Rozmowa pewnie może być bardzo miła do czasu, kiedy nie zejdzie w sferę konkretów, czyli pieniędzy. Jesteśmy mili dla Ciebie, kliencie, kiedy możemy Ciebie doić jak dojną, mleczną, białą (oraz kawową) krowę. Kiedy nam się wymykasz, jesteś co najmniej obojętny. Wymykają mi się gdzieś, na obrzeża, to i tamto. Ten nie przedstawia, bo nie ma, tamten tak, bo ma to i tamto, nazwisko, nagrody, wyróżnienia, laury i mówi głosem jakiejś tam stajni czy obory, czy obozu, rzadko przemawia głosem swoim, przeważnie jest to głos takiego czy innego, zapewne mniej lub bardziej lumpenproletariackiego środowiska. W istocie, ciężko jest mi czasem przemóc nienawiść, wściekłość, chociaż zupełnie nie mam powodów, żeby o cokolwiek się wściekać i kogokolwiek lub czegokolwiek nienawidzić, ja nie wchodzę w drogę tym lub innym, tamtym i onym i dla tamtych lub onych obojętny jestem mniej lub bardziej skrajnie, jako nikt lub pan nikt, niewidzialny, biały, szary, przeźroczysty człowiek.
Jeżeli piszę już, to piszę tym moim pokawałkowanym, szarym mydełkiem frazy. Generalnie jest we mnie silny pęd do oddania całości moich przeżyć i całości mojego świata. Jest na to sposób taki: poprzez wyliczenie: byłem tu i tu, na Kopcu Kościuszki, na Kopcu Krakusa, w Zoo, na Kopcu Piłsudskiego, w Szczawnicy, wyjechaliśmy na Palenicę, potem, przez Wysokie Skałki, zeszliśmy do Homola, następnie w Jaworkach zjedliśmy pyszne placki z gulaszem, posypane oscypkiem. Więc mógłbym przez wyliczenie i oddanie zjawisk: żółte, czerwone, zielone liście, krajobraz nasycony słońcem, złotem, niebieskim niebem, białymi chmurami, zielonymi polanami, łąkami, dolinami, drzewami, widokami na zieloność i białe domy, i widok pasących się białych owiec i pilnujących tych owiec białych psów. Więc mógłbym tak pisać, że ominąłem psa, że nadepnąłem na kamień, że odcisk, oścień, oścież, że ziemia w grudkach kamieni.
Mógłbym poprzez ziarnistość i gęstość do świata, mógłbym poprzez gęstość i ziarnistość. Towarzyszył mi w tej górskiej wędrówce, w tej zieleni, w tym niebieskim niebie, w tym spacerze przez łąki, towarzyszyła mi w myślach książka "Trzecie królestwo" Kuśniewicza, takie coś na pograniczu eseju i powieści, czyli coś, co lubię bardzo, do tego dodam, że tam jest, tam występuje silny erotyzm, wręcz zwierzęcy, zwierzęcy, czyli ludzki, no to jest powieść mocno zmysłowa, sensualna, tam wszystko się pleni, buja, kwitnie od znaczeń, treści, kwiatów, zwierzęcej sierści, nagiego, dotykalnego ciała - skóra, jak się okazuje, potrafi mówić. Więc z jednej strony ten zwierzęcy erotyzm a z drugiej jakieś silne, ukryte, podskórne pragnienie religijności. Podczas procesji Bożego Ciała można tego doświadczyć, kiedy malutkie dziewczynki w wiankach rzucają czerwone i białe kwiaty na drogę, to bardzo ciekawe, bardzo polskie do tego, gdzieś tam w tych dekoracjach, teatralności, gdzieś tam, płynie nurt żywego. I teraz złe słowa: teatralność i dekoracja to nie Kuśniewicz, to Różewicz, on się lubował w teatralnych, gazetowych makietach. Kuśniewicz się lubuje natomiast w takim niedźwiedzim, psim i wilczym popędzie, żeby to wszystko zeżreć i pożreć, żeby ten świat w jego zmysłowej, namacalnej postaci zeżreć i pożreć. To się z Miłoszem kojarzy, być może, pewnie tak, ale Miłosz pożerał, rzeknę, filozoficznie, Miłosz nie tylko pożerał, ale miał także określoną filozofię pożerania, on pożerał z wdziękiem, filozoficznie, nie był drapieżnikiem, raczej był pożeraczem roślinożernym, Kuśniewicz natomiast jest pożeraczem mięsożernym, gdzieś tam, gdzieś w głębi, jest ukryty silny nurt zjadania, łaknienia, łączenia się w seksualnym spazmach i splotach, gdzieś tam drzemie jak niedźwiedź bardzo mocno zwyczajne, ludzkie pożądanie i wyuzdanie, tak, Kuśniewicz jest mięsożercą, Miłosz jest roślinożercą, Miłosz je przyrodę, Kuśniewicz zwierzęta, ludzi, mięso, sierść, wysysa chyba nawet do nagiej, białej kości. Do tego jest Kuśniewicz wrażliwy na zewnętrzność i powierzchnię bardzo (i nie mylić tutaj powierzchni z dekoracją). Wyjaśniam różnicę między tym, co powierzchniowe a tym, co dekoracyjne. To, co powierzchniowe nieuchronnie implikuje to, co głębokie, choćby sprzeniewierzając się temu, co głębokie, chodzi o to, że źródło, ciemne źródło nawet, istnieje, a nawet, kiedy odmawiamy mu realnej mocy czy nawet istnienia, ono poprzez zaprzeczenie dalej sobie spokojnie bytuje, istnieje, nicościuje. Natomiast dekoracja (w sensie Różewiczowskim, bo powierzchnię wyjaśniam w kontekście Schulza i Kuśniewicza), istnieje jako teatr, gazeta, teatralna makieta. Generalnie nic nie ma, kurtyna podnosi się w górę, kurtyna opada i to wszystko, całe przedstawienie, początek, środek, koniec, nie ma tam żadnej tajemnicy, jest spokojna dekoracja, podnosi się i opada, podnosi się i opada. Dekoracja, makieta, teatr, gazeta, "Śmierć w starych dekoracjach", przypominam dłuższe opowiadanie Różewicza.
Dlatego mnie jest Kuśniewicz bliższy, ten zwierzak jeden sierścisty, ten niedźwiedź, ten psi pisarz, w swoim spsieniu przecież na swój sposób genialny.
Wracam do początku. Poszukiwanie języka to jest trochę jak przyjaźń ze zwierzątkiem, wewnętrznym, sierścistym zwierzątkiem w sobie. Poszukiwanie języka to jest również ciągle wychylenie ku temu, co zewnętrzne. Zewnętrzne oznacza powierzchniowe, dialogiczne, międzyludzkie, ale również wypływa z tego, co wewnętrzne; chodzi bowiem o to, żeby zewnętrzność i wewnętrzność, no wiadomo o co chodzi, pokój, harmonia itd.
Natomiast nicościujący aspekt języka, nihilistyczny aspekt, aspekt ateistyczny, aspekt lewicujący.
To jest pytanie (dla mnie) o to, kto pierwszy wpadnie w depresję. Czy poeta, co wzrok swój kieruje na prawo, czy też ten autor, co na lewo? Chciałbym unieważnić tę dychotomię na rzecz czegoś, co nazwę po prostu strumieniem życia, pięknym, nieprzewidywalnym, ale też takim, który powinien być trzymany w karbach, czyli jednak ważny jest plan wewnętrzny (i zewnętrzny), porządek (wewnętrzny i zewnętrzny również), trochę kurzu, ale nie za dużo, od czasu do czasu dym z papierosa, ale po dłuższej przerwie, żeby lepiej smakował i tak dalej, wyjścia na balkon w godzinach nocnych, głębszy namysł nad swoim życiem, rozmyślanie o otaczających mnie ludziach, znajomych, przyjaciołach, rodzinie, dziewczynie.
Mam głębsze przeczucie, oparte na powierzchniowej, jesiennej intuicji, że eksperyment i zdrada są możliwe, o ile istotnie ocierają się o jesień, jesienne liście, kolory, góry jesienią, Tarnów jesienią i tak dalej. Chodzi mnie mniej więcej o to, że kiedy idę ulicami Tarnowa na przykład, wchodzę w inną całkiem czasoprzestrzeń. Silne jest to podczas święta Wszystkich Świętych, kiedy odwiedzam groby, nigdy tak silnie nie mieszają się porządki miłości i śmierci, Eros i Thanatos zaczynają grać w tym samym teatrze, występować w tych samych dekoracjach-namacalnych mocno, a jednak dość znacznie jednak odległych. Odległych? Tak, bo oddziela je mimo wszystko (dekoracje od życia), zamglona szybka ciała. Więc zwierzątko ma sierść, dajmy na to szarą albo brązową, więc żre to zwierzątko świat, pożąda go i łaknie i nie ma w tym nic zdaje się złego. Można powiedzieć, że wyobraźnia poniekąd naturalnie wybiera, zależy jej wybór od kilku czynników: zdrowia, urody, fizycznej tężyzny, stanu psychicznego, duchowej kondycji. Tak czy inaczej przywoływanie duchów zmarłych jest przecież wyborem miłosnym, zdradą wobec tu i teraz, fatalną siłą erotyczną, która sprowadza na manowce. Jakże jednak piękne są te manowce ucieleśnionej wyobraźni, w nich przecież jakoś objawia się żywe ciało świata, nie mogę tego inaczej nazwać niż właśnie w ten sposób: żywe ciało świata, jak biała hostia, sakrament, który prowadzi do nieosiągalnego Pana Boga, Który jest jednocześnie na wyciągnięcie ręki: na przykład w tym skromnym, małym drewnianym Kościółku na dróżce prowadzącej na Kopiec Kościuszki.
Powracam tedy do Kuśniewicza, klucząc i meandrując: już powiedziałem, tam w sposób szczególny i zwierzęcy, a może dlatego szczególny, że zwierzęcy, jest oddana uroda świata, nieco szara, nieco pokawałkowana, ale przecież nie pozbawiona kwiatów, kubków na herbatę, może nawet bud jarmarcznych. Więc mnie się wydaje teraz taka rzecz: istotny jest bardzo aspekt ludyczny świata i właśnie owe jarmarczne budy, bardzo ważne jest również kino i seanse kinowe, generalnie poprzez ludyczność (teraz nad moją ulicą i osiedlem zawisł żółty jak mój kubek do herbaty księżyc), to, co zabawowe, dalej idąc: rytualne, dokonuje się istotna inicjacja nie tylko w kulturę, ale również w życie.
Kolejna sprawa do rozważenia: odmienność poetyk. Zwróciłem uwagę ostatnio, że większość poetyk, z którymi mam do czynienia (i przepraszam, że to mówię), poetyk rozumianych jako różne warianty istnieniowe bytowania w świecie wirtualnym, jest dla mnie do przewidzenia łatwa. Tym niemniej rozróżniam poetyki mi bliższe i dalsze. Bliższa jest mi, przyznaję, poetyka kościelna, poetyka, jakkolwiek bluźnierczo to zabrzmi, mszy świętej, czy też wspólnego uczestnictwa co niedzielę w nabożeństwie. Więc poetyka katolicka jest mi bliska zdecydowanie-to znaczy nastawienie nie na umieranie i śmierć, ale na życie i ciągłe przeżywanie, wibracje elementów wewnętrznych i zewnętrznych. Bliska jest mi również poetyka spotkania i dialogu, wiąże się z nimi również poetyka zabawy. Poetyka zabawy, czyli znów wracam do aspektu ludycznego, dla mnie jednego z najważniejszych w kulturze, dzięki któremu można osiągnąć istotne oczyszczenie. Mam bowiem wrażenie, że takie nasze, swojskie, ludowe i ludyczne katharsis, to jest między innymi katharsis alkoholowe. Idę dalej. Wyższą formą wtajemniczenia w ludyczność jest możliwość zaprezentowania swojej pracy (traktowanej jako po prostu pożyteczna forma spędzania czasu a przez to w pewien sposób ocalająca przed czarną kością nicości), szerszemu forum. Otóż taka forma zabawy, czy ludyczności ukrywa się pod nazwą pracy pro publico bono, a możliwość prezentacji swoich światów jest nie tylko zaszczytem i wyróżnieniem, ale również formą pracy dla dobra i pożytku publicznego.
To, co robię, nie tylko dla siebie robię, ale dla innych, chcę, by moje nie tylko moje było, ale wspólne.
Docieram powoli do wrażliwych i drażliwych dla mnie kwestii prac naukowych (w tym momencie żółty księżyc ukrywa się za żółtą poświatą, stopniowo znika jak u Kuncewiczowej o zmierzchu w dworze jaśnie państwa).
Kwestii drażliwych dla mnie z powodów rzecz jasna oczywistych, o których tutaj nie będę wspominał. Są to bowiem rzeczy tak oczywiste, że nie ma sensu o nich wspominać. A jednak.
Istotny jakkolwiek problem nieprzystawalności między usposobieniem literackim a literaturoznawczym, który ja osobiście uważam za wydumany problem polski. W Stanach tego sztucznie nie rozdzielają (literatury i literaturoznawstwa), większość doktoratów to niestety rzeczy przepisane, pomnożone byty, choć uważam, że niektóre z nich na pewno potrzebne jako cenne źródło informacji. Z tym, że raz (kiedy doktorat pisze poeta), doktorat przeważnie jest źródłem wiedzy o poecie doktorat piszącym, innym razem (kiedy doktoratu nie pisze poeta), praca taka to cenne źródło informacji o jakimś innym pisarzu, poecie, zjawisku, prądzie literackim, et caetera.
Tutaj dochodzę powoli do konkluzji, że praca poety jest wymyślona i społeczeństwu niepotrzebna.
Lepiej żeby poeta na stałe między gwiazdami zamieszkał i nie zawracał głowy normalnym i przyzwoitym ludziom. A jednak musi poeta jeść, pić, mieć schronienie, ciepły kąt, gdzie może głowę oprzeć na poduszce, poczytać trochę Kuśniewicza, trochę Foucaulta, zgłębiać to i tamto, alchemię, ezoterykę, magię, wiedzę tajemną i być przy tym do szczętu i startej sierści religijnym. Jest poeta czasem potrzebny również i wtedy, kiedy przy pomocy poezji myśl trafną i głęboką wyrazi. Jest zatem, a jednak, powiem to, potrzebna światu praca poety. Niech on sobie tam duma dalej, kiedy księżyc już na dobre skrył się w ciemnościach, niech pod kwiatkiem zielonym, drzewkiem szczęściem od dziadka, swoje refleksje o świecie i dumania snuje jak nić pajęczą, nić babiego lata, niech czasem wybłyśnie z niego wiersz jak rzadki okaz zwierzęcia, małpy, lwa, tygrysa, hipopotama, żyrafy lub ptaka. Jest światu potrzebny poeta. Niech świat ten o poetę zadba.











sobota, 9 sierpnia 2014

Dzień za dniem. Lektura za lekturą.

Moja codzienność. Ciągle książki. Potem trochę strachu, że jeszcze tego nie zdążyłem przeczytać i tamtego. Nie obchodzi mnie "realny" świat, "prawdziwy" świat, buduję bowiem siebie poprzez grono przyjaciół i tak też pamięć o sobie stwarzam, mam wrażenie, nie idąc w ten "prawdziwy" świat, który dla mnie pusty i brzmiący jak cymbał. Wszechświat i tak patrzy na mnie stale. I na moje dobre uczynki i na moje grzechy.
Kiedy modlę się w kościele Franciszkanów, to wtedy właśnie przywołuję do siebie Wszechświat.
Dzień za dniem. Wczoraj kino, "Odyseja kosmiczna 2001" Stanleya Kubricka, potem smaczny obiad w Starej Kuchni, zupka wiosenna jarzynowa oraz rybka panierowana z ziemniaczkami i surówką z kiszonej kapusty oraz bardzo dobry kompot. Dzisiaj skończyłem czytać Chateaubrianda "Opis podróży z Paryża do Jerozolimy", piękna książka. Bogiem silna i silna szczegółem, konkretem, historią, życiem po prostu.
Kiedy nie było Ewelinki, leżałem na łóżku w ciemną noc, w którą przeważnie przepadam, w której przeważnie nieuchronnie się rozmywam jak biała nić ciemności, więc kiedy noc i był wielki spokój i pokój nasz został doskonale, doskonale wprost uprzątnięty, tak że aż żal było tę doskonałość naruszać, we mnie życie zjawiło się wraz z lekturą "Opisu podróży z Paryża do Jerozolimy" Chateaubrianda, książki pięknej i długiej, silnej Bogiem, konkretem, szczegółem, nienachalną, ale precyzyjną i rzetelną drobiazgowością, szczegółem, który odsyła nie tylko poza samego siebie, ale jakby prosi, żeby się na nim skupić, może nawet wydaje z siebie żołnierski rozkaz: skup się czytelniku na mnie, na tym drobnym szczególe wyjętym z życia i Historii, skup się na historycznych wydarzeniach i rzetelnych opisach odwiedzanych krain. Pisarz jest jednocześnie kronikarzem. Podróżowałem razem z Chateaubriandem z Paryża do Jerozolimy, płynąłem statkiem, odwiedzałem Jaffę, słuchałem o wielkich bitwach dawnych zwycięzców i przegranej bohaterów, chwała zwyciężonym. Przecież i ja byłem na tym statku, choć, tak, choć rok temu, kiedy zwiedzałem wyspy Grecji, nie o to chodzi, że byłem w tym samym miejscu, ale że podróżowałem statkiem razem z Ewelinką i trochę mam z Chateaubrianda. Tego kronikarza codzienności, tego kronikarza podróży.
Tak i ja prowadzę codzienną kronikę tego życia mojego, coś bowiem trzeba złożyć, jakieś świadectwo przed Panem Bogiem.
Dzisiaj kolejne, wielkie wydarzenie, przychodzi na szachy Kuba. Myślę, że wizyta ta wymagać będzie odrębnego namysłu i odrębnego opisu.
Rytmy wszechświatowe Kuby jakoś zbiegają się z moimi, nieco powikłanymi i nieco heretyckimi rytmami, podobna nierzeczywistość rzeźbi nasze czasoprzestrzenie, przy jednym, drobnym zastrzeżeniu, że Kuba mimo wszystko i jednak, bliżej jest życia. O upadły rdzeniu! Kiedyś ciebie posiadałem, przepadły rdzeniu, teraz jedynie rozpraszam się w wielości, czasem, tak, czasem wydaje mi się, że jestem wielością przypadkową, że jedność moja to złudzenie.
A kiedyś wyczytałem: literatura jako zawody, maraton, w którym najważniejsze jest ego. Napisałem odpowiedź temu komuś, kto tak napisał, wiersz "Modlitwa dla przyjaciół", kiedyś go opublikuję.
Ci srodzy egocentrycy i ci bezbarwni obiektywiści, jakaż jedynie pozorna przepaść ich dzieli. Im mniej ktoś pisze o sobie, tym łacniej łaknie uznania, tym wyraźniej okazuje swoją siłę, tym bezwzględniej miażdży swoich przeciwników. Im ktoś więcej o sobie pisze i mieli ten temat nieskończony w nieskończoność, tym bardziej siebie się wyrzeka, tym bardziej dla siebie przestaje być ważny i chce się roztopić w tej wielości żywej, bądź pozornie żywej.
Powracając na chwilę do Chateaubrianda. Podróż razem z tym znakomitym, francuskim pisarzem była podróżą żywą. Właśnie: historia to jest nauka żywa, oparta przecież na konkrecie i szczególe: jak wyglądała dzida a jak wyglądał miecz, a jak wyglądała strzelba? Miejmy nadzieję, że ten materializm jest jedynie pozorny, że idzie za nim głębokie, naprawdę głębokie umiłowanie świata materii, duch bowiem w ciele mieszka i w materii mieszka pneuma. Czy tak? Ech, ech te pałubiaste niezgrabności, te wypchane sępy i kondory, te karakony, ci ojcowie w karalucha przemienieni, to panopticum wypchanych kukieł, ta tandeta świat wypełniająca, czyżby świat cały wypchany był szczelnie tandetą? Czy istnieje wobec tego sama powierzchnia, jedynie powierzchnia zjawisk? Nie bądźmy jednak pochopni i nie zapominajmy o lekcji Nietzschego, że "ludzie naskórkowi są naprawdę głębocy". Z podobnym zjawiskiem umiłowania powierzchni dla samej powierzchni, prócz prozy Schulza, miałem na przykład do czynienia w prozie Kuśniewicza, zwłaszcza w jego powieści "Witraż". Zarówno Schulz jak i Kuśniewicz, to są prozaicy, być może, dla mnie jednak to autorzy powieści poetyckich, niosących ze sobą określoną filozofię świata, wywodzącą się nie skądinąd jak z ponowoczesności, umiłowanie bowiem materii, język, który za tym idzie, równoznaczność z byciem bardziej po stronie pisma (utożsamianym z życiem), aniżeli mowy (utożsamianej z martwotą), to wszystko cechy literatury, która raczej dłubie i rzeźbi w języku długotrwale i precyzyjnie, aniżeli daje się ponieść jakimś przypadkowym porywom, impulsom, czy natchnieniom boskim. Czy rzeczywiście? Przypomnę jedynie genialną, piękną powieść Hermana Hessego "Narcyz i Złotousty", gdzie Narcyz, ukąpawszy się uprzednio porządnie w życiu, w tym w jego materialności oraz zmysłowości, nagle, stając się artystą, terminując u mistrza dłuta, rzeźbi rzeźbę w porywie szału i natchnienia, rzeźbę swojego przyjaciela, mnicha Złotoustego, najpiękniejszą, jaką mu kiedykolwiek udało się wyrzeźbić. Czy zatem natchnienie wyklucza umiłowanie materii świata? Czy Bruno Schulz nie pisał w natchnieniu? Te wszystkie gęste frazy, rozbudowane, piętrzące się barokowe zdania i frazy właśnie na to by wskazywały, ale czy na pewno?
Kiedy majster zejdzie się w jednej osobie z kimś, z istotą, którą nosi w sobie, prostą, szczerą, niewinną, aż do bólu dziecinną, czy właśnie wtedy nie powinno mówić się o arcydziele? Czy spontaniczny wylew i szał, furor poeticos trafia jedynie wtedy na dobry grunt, kiedy uprzednio artysta nie kąpie się w rzece materii, innymi słowy życia? Czyż Stworzenie nie wymaga miłości, mówiąc prosto?
Negacja świata, jeśli ją pojąć jako całkowite zerwanie związków z tym, co ludzkie i stworzone, prowadzi nie tylko do zamknięcia się, ale wręcz do wariactwa, szaleństwa. Język potrzebuje gleby, a tą glebą jest, choć można się zżymać, otaczający świat. Więc zaryzykuję, że prawdziwy święty to taki, który nade wszystko miłuje Stworzenie Boże.
Wracam w tym momencie do Chateaubrianda i jego "Opisu podróży z Paryża do Jerozolimy". Otóż wydaje mi się, że ten bardzo staranny i uważny kronikarz życia i Historii krain, które zwiedza, jest do pewnego stopnia poetą, co widać w jego intensywnym uwrażliwieniu na rozmaite, zaobserwowane szczegóły otaczającego świata, szczegóły tej podróży.
Zatem ukochanie materii przez Chateaubrianda w jego podróży, umiłowanie konkretności materii, co przejawia się na przykład w drobiazgowym opisie rozmaitych, historycznych zdarzeń, jest być może jednocześnie tejże materii uwzniośleniem, wskazującym na obecne w tej materii  nie tylko pierwiastki ludzkie, ale i boskie, siłę bowiem pisarską czerpał ów francuski pisarz z inspiracji Najwyższego, sam to zresztą w swoich zapiskach gdzieniegdzie, choć może nie wprost całkiem przyznaje. Tak też w księdze "Opis podróży z Paryża do Jerozolimy" to, co boskie splata się z tym, co konkretne, to, co życiowe jest tym, co Boże, historia ludzi nierozdzielna jest mam wrażenie od dziejów Zbawienia. Chrystus jednak u Chateaubrianda nie tylko Bogiem jest, ale człowiekiem, Chrystus ma przede wszystkim ciało, w ciele swoim zmartwychwstał. Umiłowanie świata to jest zatem chrześcijaństwo przeżyte do głębi i na wskroś, kiedy będziemy pamiętać, że Chrystus nie zmartwychwstał jedynie duchem, ale również ciałem.
Właśnie ta historyczna konkretność, kronikarska drobiazgowość mnie w księdze francuskiego eseisty z przełomu XVIII i  XIX wieku szczególnie urzekły. Myślę, że mógłbym zająć się tym pisarzem na poważnie, gdyby nie codzienne obowiązki związane z doktoratem i umiejscowienie jednak mojej wrażliwości literackiej oraz filozoficznej przede wszystkim w XX wieku. W każdym razie pisarzem jak i postacią wydaje mi się Francois-Rene de Chateaubriand niezwykle ciekawą.
Powracając jednak do rytmów moich dni i rytmów lekturowych. Dilthey, "Budowa świata historycznego w naukach humanistycznych" oraz Gadamer "Prawda i metoda", dwie książki o hermeneutyce, wiadomo, że czytane interesownie, choć moim zdaniem jedynie konkretny interes rodzi prawdziwą bezinteresowność, w przeciwnym bowiem razie, jako istoty społeczne, czytając jedynie "dla siebie", gubimy gdzieś cel po drodze, choć ja przecież "Opis podróży z Paryża do Jerozolimy" przeczytałem przede wszystkim dla siebie.
Ostatnio wpadł mi w ręce tom całkiem przypadkiem, bardzo młodego poety, Rafała Różewicza, tom, który, jak wyczytałem na odwrocie okładki, "żyje". Mnie się wydaje, że ten rodzaj pisania, ten rodzaj dykcji, to jest coś z czego ja już dawno odrobiłem lekcję i choć stary już jestem i zupełnie gdzie indziej lokuje się moja wrażliwość, to jednak stare fascynacje gdzieś głęboko we mnie mieszkają. Więc tak: przyznam i powrócę do przerwanego wątku, że tom powyższy żyje przede wszystkim dzięki mocnemu ulokowaniu w piśmie.
O ile mowa zbliża do natchnienia, szlachetnych porywów ducha, wzruszenia, nawet szału twórczego, o tyle pismo tego rodzaju spraw nie tylko że nie lubi ale w ogóle nie ceni wybierając coś, co nazwać można poetycką robotą, wytrwałym dłubaniem, rzeźbieniem w słowie itp, o tym zresztą już miałem okazję pisać.
Otóż wydaje mi się, że kiedy w poezji, zwłaszcza w poezji, pismo będzie brać pierwszeństwo nad mową, będziemy mogli mówić o powolnym schyłku matki poezji i jej zupełnej nie tylko niekonieczności, ale i nieprzydatności. Poezja stanie się mową niekonieczną, a zatem tego rodzaju pismem, które doskonale samemu sobie wystarcza, nie potrzebując również hipotetycznego czytelnika, który chciałby czegoś jednak, o tak, pozwolę sobie napisać to słowo, prawdziwego. Aczkolwiek nie każdy, może jestem wymierającym dinozaurem. Nie wykluczam, że obecna i nachodząca epoka, która zapewne pewne zjawiska teraźniejsze jeszcze wyostrzy i zintensyfikuje, w całości opowie się po stronie paradygmatu pisma, co będzie jednocześnie pogrzebaniem ostatków naiwnej wiary w to, że mowa może coś tam jeszcze przywrócić i poskładać w całość. Wszechobecność pisma na portalach społecznościowych i literackich, prosty wybór najmłodszych adeptów wiedzy, którzy często podczas spotkań towarzyskich nawet, nie mówiąc o wykładach i ćwiczeniach, nerwowo sprawdzają swoje smart fony, jakby tam właśnie był ten "prawdziwy świat", nie pozostawia moim zdaniem większych złudzeń co do tego, czym w przyszłości nie tylko poezja, ale literatura w ogóle będzie się karmić. Nie wykluczam też, że nadejdzie taki moment w dziejach człowieka, kiedy ludzi zastąpią awatary wirtualne i problem zostanie zupełnie rozwiązany, królestwo niebieskie zstąpi bezszelestnie na ziemię pod postacią sieci. Być może jednak to, co ochronić nas może, to własnie to tak niecierpiane i spychane na margines przez poważnych obiektywistów, ego. Ego sfrustrowane, ego strachliwe, ciągle lękające się, ego niespełnione, ego, które ciągle bije się o podziw, ego w końcu glebiące siebie i innych przy okazji w strasznym zawodzeniu i skowycie, czemu mnie jeszcze nie doceniliście, czy nie widzicie, że jestem genialny? Ego pełne kompleksów, ego siebie nienawidzące i innymi gardzące, ego, które gardzi innymi dlatego tylko, że samo jest w głębokiej upadłości i na siebie nie może patrzeć, tak bardzo w swoich oczach jest gówniane. Ego, które zamiast budować woli niszczyć, bo budowanie do niczego ciekawego nie prowadzi, a przy okazji niszczenia trochę czarnego jadu wycieknie na ziemię i komuś coś tam zatruję, komuś dokuczę i już jest lepiej, już mi lepiej, niech inni żreją ten sam syf, który i ja żrę, niech inni w tej samej gnojowicy się taplają, w której i ja się taplam, niech ten lub tamten poczuje i mój smętek, moją nicość, mój Pański krzyż, niech w końcu, niech w końcu, apelują bojownicy o wolność w sieci, niech w końcu nie będziemy samotni.
Pogłębiająca się samotność z przyczyn wirtualnych do niczego innego nie prowadzi właśnie jak do rosnącej frustracji ego, co przyznam, w przyszłości może być bardzo niebezpieczne, kiedy pismo całkowicie obejmie władzę nad ludźmi w postaci sieciowych awatarów i doprowadzić może do kosmicznego kryzysu (najpierw), a potem do jakiegoś, hmmm, kosmicznego wybuchu?
Ów kryzys jednak z drugiej strony, niemożliwy do wytrzymania dla normalnych ludzi, może być rodzajem farmakonu, trucizna okaże się lekarstwem, kiedy zmęczone dominacją pisma jednostki będą powracać do źródeł mowy, odkrywać korzenie.
To oczywiście wyłącznie moje, literaturoznawcze fantazje. Wydaje mi się, że świat światem od zarania był podzielony i walka toczy się nadal. Jeśli chodzi o mnie, wolałbym, żeby zwyciężyli ci, dla których pisanie jest rodzajem rozmowy, dialogu, mowy w końcu (jak w poezji).
Tym niemniej tym kimś, kto uratować może, jest zawsze bliźni. Dlatego staram się o bliźnim nie zapominać i z Kubą partyjkę szachów dzisiaj rozegram w sobotni, letni, sierpniowy wieczór.










wtorek, 29 lipca 2014

Szukanie rytmu.

Dwie rzeczy w czasie się zbiegły. Na początek wklejam fragment z wczoraj o naszym, tarnowskim grabie. A potem przystąpię do rozważań dzisiejszych.

Grab.
Siła moja z Boga płynie. Dzisiaj byłem w Kościele na mszy świętej. Czemu ksiądz zdziwił się, że tak licznie przyszliśmy? Wierni, my wierni? Przecież msza święta co niedzielę to obowiązek. A ksiądz mądrze mówił, że również dar. To ważne. Ważny jeszcze jest grab w domu w Tarnowie, o którym opowiadał mnie mój tata. Ten rozłożysty, potężny, zielony, stuletni grab, który zawsze chronił nasz dom w Tarnowie przed złem, nieszczęściem, biedą. Teraz grab osłania mojego tatę przed prażącym słońcem, kiedy wygodnie leży na balkonie czytając książkę i paląc papierosa. Leży w cieniu rozłożystego, cienistego, zielonego, stuletniego graba. Dzisiaj w głębokiej nocy, na stoliczku nocnym gazeta codzienna, jakże przypomniała mi mój dom i zwyczaj kupowania gazet, mnóstwa gazet przez mojego tatę. Gazeta do śniadania, do obiadu, do kolacji. Ja również wtórowałem tacie w tym czytaniu przy posiłkach. Mama siedziała wówczas bez gazety, przy zupie, ale rychło dołączyła do nas w tym zwyczaju powszechnym siedzenia przy wspólnym stole, jedzenia rosołu w niedzielę i czytania świątecznej gazety, gazety weekendowej później i tak dalej. Siłą rzeczy, choć od polityki zawsze stroniłem jak mały, nastroszony borsuk, orientowałem się przynajmniej na poziomie elementarnym i przyzwoitym, choć moimi ulubionymi działami były zawsze kulturalny i religijny, mniej polityczny. Zmieniała się Polska, zmieniały się partie, ale grab, ten grab stuletni zielony, cienisty, wciąż ochraniał nasz dom w Tarnowie przed złem, nieszczęściem, biedą. Dzisiaj, w ten czas, kiedy nasza rodzina jest rozproszona po świecie, grab musiał szczególnie zewrzeć swoje grabie szyki, szczególnie się postarać i wybuchnął zielonością, cienistością, całą swoją stuletnią potęgą i ochrania mocno nasz dom, jak chyba nigdy do tej pory. Zwłaszcza, że w nieodległych państwach wybuchają strzały, szykują działa, giną niewinni ludzie, a świat milczy albo jest nieporadny jak dziecko.
Głupi świat, głupia Europa, coraz głupsza i coraz słabsza. To właśnie dlatego grab musi chronić i wybuchać szczególną potęgą, to właśnie dlatego nasz tarnowski grab musi nas z powrotem pozbierać w całość, całość wypełnioną Bogiem, niedzielnym rosołem, czytaniem gazet, całość, która siebie się nie boi i siebie się nie wstydzi. Grab chroni nasz dom.

Chciałbym ogarnąć całość, to mnie teraz istotnie nurtuje. Ta całość jest moim kosmosem wewnętrznym. Przy czym jest równocześnie zewnętrznością. Uwewnętrznioną zewnętrznością. Widzę kolory, widzę wiele barw, widzę sceny i obrazy. Na przykład dziewczęta w białych sukienkach, nad rzeką, które śmieją się i pryskają wodą siebie nawzajem, a potem jedna podchodzi z witką, gałęzią do takiego wioskowego Jasia i go smyrga po nosie, na to ten wstaje podniecony i goni ją, ale zupełnie udawanie, zupełnie bez przekonania, nie chce jej, ale chce przede wszystkim zaprezentować swoją samczą siłę, więc wychodzi na drzewo, potem schodzi, nie, zeskakuje z tego drzewa jednym, sprawnym susem i panience owej w białej sukience pokazuje równiutki rząd białych, lśniących zębów, które przegryzają z chrzęstem soczyste, świeże jabłko, świeżo zerwane z sadu, tak jak woda jest świeża i krystaliczna, tak zęby tego młodzieńca i jabłko które między zębami spoczywa tchną soczystością, świeżością, zielonością, jabłkowatością. Więc interesuje mnie to, co dzieje się w mojej świadomości. A tam, Panie, zupełne pomięszanie i wymięszanie elementów wszelakich, nie ma tam porządku w sensie zewnętrznym, ale istnieje, tak, istnieje, ukryty, głęboki i żelazny porządek wewnętrzny, który spaja te wszystkie moje elementy w jedną całość, nie mówię celowo jednorodną, ale właśnie: jedną, w swojej podzielności i rozproszeniu, jedną, skonsolidowaną, własną, moją, moją i jednocześnie świata i Wszechświata, tak jakbym za świat i Wszechświat szczególnie odpowiadał. Czyż nie jestem bowiem odpowiedzialny szczególnie za świat i Wszechświat? Czyż nie jest tak, że wiele a może nawet wszystko ode mnie zależy, czyż moja prywatność nie jest drogą dojścia do wielkiej, nieskończonej kosmiczności i czy to właśnie nie kosmiczność sama dyktuje mi te rytmy moje codzienne, rytmy jesienne, niedalekie przecież jesienne rytmy, kiedy będę podziwiał liście niedaleko miejsca, w którym mieszkam, kiedy Biblioteka Osiedlowa będzie szczególnie kwitła jesiennie, jak białe albatrosy nad morzem wielkim, błękitnym, głębokim. Jest bowiem we mnie jesień, szaruga, deszcz, powolne umieranie, odchodzenie, mamrotanie, leżenie bezsilnie w łóżku, albo też nie bezsilnie, tylko aktywnie, przemykając między kolejnymi stronami ksiąg jak mały, brązowy wróbelek i jednocześnie szary gołąb. Szary gołąb znaczenia i brązowy wróbelek bycia. Tak się toczy to i owo, zawieszony między jesienią a zimą, ciepłem przemijania a lodowatością jasności. Dekadentyzm oraz prawda, którą trzeba wykłuwać w boju. Nihilizm, przemijanie, śmierć, rozpacz, rozpasanie, taniec, oraz te białe, rycerskie, pewne etosu i miejmy nadzieję, że nie udawanej szlachetności prawdy, że koniecznie trzeba polec w boju, najlepiej za sprawę ogólną, bohaterską. I ten rytm jesienny, spokój, kiedy odwiedzam moją babkę i patrzę na jej mrówki, które jedzą szyneczkę i chlebek, i sikorki i ogród na dole, tak też nie ma podziału moi drodzy, nie ma tak naprawdę podziału, czemu, pytacie? Bo ciepło miesza się z zimnem i życie to jest tego ciepła i zimna w odpowiednich proporcjach wymięszanie i wymieszanie, bo też biel rycerska musi się zmieszać odpowiednio z jesiennością knajp, w których piję swoją rytualną kawę, a potem wódkę i palę papierosa, żeby się rozgrzać. I bez banałów proszę, że życie i filozofia, ach, dajcie spokój, Jerofiejew dlatego był genialny, że tyle pił i że tyle filozofował, u niego wódka i filozofia to jedno, podobnie jak u mnie życie i filozofia to jedno, inaczej: życie, literatura, filozofia, nie ma przepaści, wszystko zmieszane i zmięszane jak w jakimś magicznym kotle pełnym ziół.
Więc pewnie. Są we mnie lęki, drobne, coraz drobniejsze, dominuje potrzeba zapisania tego, utrwalenia, a nawet nie zapisania, tylko właśnie utrwalenia, tak, ja potrzebuję utrwalić, żeby, żebym nie zniknął całkiem, a przecież mnie nie ma, istnieje tylko moja świadomość, rozproszona, tak, rozproszona, jedna, podzielona, niepodzielna.
Zdaję lekturę ze świata. To wszystko, co robię, w zasadzie wszystko co robię jest zdawaniem lektury. Moje wizyty i rozmaite incydenty w biurze, odwiedziny tam i ówdzie, otóż, dzieje się we mnie i przede mną nieustający teatr świata, teatr księgi.
Bardzo dużo, wciąż niezwykle dużo się dzieje. Ogarnąć to można w kilku akapitach, rozwinąć w wiele, bardzo wiele pojedynczych książek. Księga wciąż się pisze, nie ma przerwy, księga jest pisana nieustająco, na jej kartach rozgrywają się poszczególne dramaty. Tragizm ludzkiego życia. Tragizm śmierci. Jabłko, które toczy się po drodze w przegniłej jesieni wśród jesiennych, mokrych od deszczu, zgniłych liści.
Panny w białych sukniach wciąż pryskają się wodą z rzeczki i wciąż się śmieją perliście. Jasiek leży na trawie i gryzie źdźbło słomy. Słońce w górze, leje się żar. Perlisty śmiech, gradobicie, chmury, panny schroniły się pod grabem. A potem kamienica w małym mieście. Rodzina. Ojciec, mama, syn. Jak to się stało, że tam akurat są? I jak to się stało, że ja akurat jestem tutaj? Pod grabem, daleko od deszczu, bliżej być może niepojętej tajemnicy ciała. Pada deszcz. Jutro niedziela. Czas iść na nabożeństwo.

czwartek, 17 lipca 2014

Nieskończoność. Przygoda ze "Świadomością" Piotra Matywieckiego

Książka Piotra Matywieckiego "Świadomość" jest pisana, jak widzę, z trzech pozycji: poety, filozofa oraz literaturoznawcy. Pobrzmiewają tutaj mocno Heraklit oraz Heidegger, znalazłoby się pewnie kilku innych.
Dla mnie jest to książka, którą można zawrzeć w sformułowaniu: poezja-filozofia. Tę książkę napisał filozof, który jest lepszy od poety, ale czuje jak poeta. Książkę tę trzeba czytać bardzo uważnie i jednocześnie nie można tracić z oczu całości. Skupiłem się na pojedynczych olśnieniach. Tam jest wiele ważnych rzeczy. Jedna, dla mnie najważniejsza: że narrator-opowiadacz kopie w głąb. Po prostu kopie głęboko we własną egzystencję. Przy czym kopał literacko na przykład Schulz, Matywiecki robi coś innego: wydobywa czystą esencję kopania, nie interesuje go kolor łopaty, może trochę ziemia i jej barwa, ale nie świat chyba, bo ze świata wydobywa czystą esencją bytu. Robi to, co powinien był zrobić Heidegger, gdyby w pewnej chwili nie przekreślił Husserla. Matywiecki to jest taki Heidegger o kilka lat później, o epokę później, który pozostaje równocześnie wierny mistrzowi i własnej zasadzie tworzenia i myślenia, twórczego myślenia o świecie, rzeczywistości, Wszechświecie. Blog nie jest dobry do rozważań doktoranckich, więc tutaj je pominę, bo to, co tutaj piszę nie jest w ogóle naukowe, ale jest zdawaniem relacji ze swojego, wielkiego zaciekawienia tą książką.
Najważniejsza lekcja to lekcja logosu duszy, który jest niezgłębiony, niewyczerpany i nieskończony.
Więc chodzi o to głównie, o rodzaj drobnej, istotnej dla mnie intuicji: że dla eseju filozoficzno-poetyckiego "Świadomość" ważne są kategorie przekroczenia i nieskończoności. Ważne jest oczywiście także uwikłanie w skończoność i wynikająca stąd, niewyczerpalna, życiodajna sprzeczność, którą możemy nazwać Panem Bogiem. Pan Bóg, jak pisze narrartor-opowiadacz-poeta-mistyk-kabalista, powstał, kiedy złączone zostały w jedno świat i istnienie. Przedtem Bóg, to znaczy zanim stał się Świadomością, istniał jako przepaść albo oddzielenie, przerwa między światem a istnieniem. Otóż świat i istnienie to nie było jedno, pisze filozof i to jest bardzo trudne do wyobrażenia, zwłaszcza dla tych, którzy za Leibnizem mówią, że raczej coś istnieje niż nic. A tu się ukazuje, że poprzez sprzeczność, paradoks i niemożliwość dochodzimy do pełni, tajemnicy, całości. Bo świadomość to jest jedność ze światem aż do możliwości zatracenia się (kiedy pracując na przykład, jak ja teraz, zapominamy o sobie, a najważniejsza jest treść naszej pracy). To, co czynię, to jak kombinowanie góralską ciupagą przy subtelnym języku wyrafinowanych intelektualnie dam. Trudno oddać  całe bogactwo i zniuansowanie tej książeczki. Weźmy pod uwagę taki fragmencik, dotykający prymarnej dla poety i poezji kwestii rytmu, genialnie przez Matywieckiego zdefiniowanej:

"Taki rezonans wprawia umysł w rytm, który staje się rytmem zachwytu i pełni. To jest rytm wprawiający świadomość w doznanie nierytmizowanej ciągłości, zatem rytm niewyobrażalnie sprzeczny: dzielący ciągłość rytm absolutnej nieciągłości, tak absolutnej, że aż niezróżnicowanej, niezmiennej. Takie przeżycia dają nam arcydzieła muzyki. I właśnie w tym rytmie chodzi do ekstatycznego zatracenia się świadomości w "nieświadomości świadomości". 

Jadąc do Ewelinki, najpierw w radio słuchałem Bacha a potem Bizeta, a potem ledwo uprosiłem kierowcę, żeby się zatrzymał, bo nie wysiadłem na odpowiednim przystanku w Stalowej Woli, pojechałbym het, do Niska, zapominając o sobie i jednocześnie silnie i dozgonnie a nawet pozstzgonnie siebie i nie siebie posiadając. Wydaje mi się, że ta wewnętrzna i jednocześnie zewnętrzna arytmia świadomości (u Matywieckiego, jak u każdego, porządnego Heideggerysty wnętrze jest równocześnie zewnętrznem, a wewnętrzna nieskończoność mikrokosmosu prowadzi do lokującego się w niewyczerpalnych głębiach Wszechświata Logosu kosmicznego), otóż wydaje mi się, że to zdialektyzowanie własnej egzystencji, prowadzi do traktowania na zasadzie zestawienia, problemów świadomości i tożsamości. Zestawienia, przy oczywistym zastrzeżeniu, że to nie to samo, a tylko gdzieś się zbiega czy przecina. Więc problem "bycia u siebie", bycia swojego, jak również problem realności bądź nierealności własnego "ja", otóż problem, który mnie osobiście porządnie nurtuje, zestawiłem jakoś po swojemu oraz intuicyjnie z zagadnieniem, o którym pisze Matywiecki i doszedłem do różnego rodzaju olśnień pojedynczych. Ale nie będę teraz o tym pisał. Napomknę jedynie o drobnej kwestii, którą poeta-filozof pięknie nazwał "otworzystością". Otóż właśnie ta otworzystość na świat, owocująca czasem ziarnem i owocowaniem słowa w ziemi, jest też warunkiem odczuwania siebie jako siebie, a to znaczy nic innego, jak bycia częścią większej całości. Przy czym bycie częścią całości oznacza, jak pięknie zauważa Matywiecki, również graniczenie z innymi bytami, a owo graniczenie owocuje zderzeniem z materią świata, z bytem, a z tego zderzenia bierze początek rzecz niesłychanie ważna oraz istotna, czyli zdarzenie. Więc nie chodzi tylko o poczciwą mniej lub bardziej Pleromę, o taki naiwny panteizm, ale o coś konkretnego i przy tym bardzo ważnego; to, że ja się zderzam,  to, że ja graniczę i że ten problem granicy również jest problematyczny. Królestwo Niebieskie, jak zdążyłem wyczytać z tego, jak je definiuje Matywiecki, to jest brak granic, czyli doskonała przeźroczystość. Ale właśnie nie o czystą transparentność zdaje się chodzić jemu, tylko o rzecz bardziej konkretną, to znaczy ja mogę przenikać ku drugiemu nie przez zlikwidowanie granicy, ale mam wrażenie, d z i ę k i tej granicy istnieniu. Chodzi mi o jedną, ważną rzecz, dzięki której ta książka jest tak bardzo ważna i odkrywcza: o jednoczesne wydobycie czystej esencji, istoty świata i Wszechświata i o nieodchodzenie od konkretu, ziemi, widzialności, dzięki czemu zdawanie świadectwa z tejże istoty przeżywania jest tak przekonujące i wiarygodne. Jest w tej książce konkret filozoficzny, literaturoznawczy oraz poetycki, co czyni to cieniutkie dzieło tak ciekawym (dla mnie przynajmniej), bo ja się w tej książeczce jakoś przeglądałem, odkrywałem, przede wszystkim problem bycia jednocześnie w sobie i na zewnątrz siebie i, o tempora o mores, na chwilę wziąłem pod uwagę możliwość przekroczenia własnej skończoności i powziąłem myśl o nietraktowaniu śmierci jako nieusuwalnej ostateczności, ale jako możliwość dalszego, podziemnego (i równocześnie niebiańskiego, tak, powiem to), owocowania, co skutkuje nie innym efektem, jak życiem właśnie, czyli wartością, która wprost wyrasta ze śmierci i śmierć obejmuje. 

"Tak świadomość całościuje się-nieśmiertelnie, ale bez straty swojego końca, swojej śmierci. W chwili śmierci jest się nieśmiertelnie świadomym, jest się świadomością daną raz-na zawsze. Jest się życiem". 

Miałem problem z definicją zmartwychwstania Chrystusa jako dążenia ku "wieczystemu stanowi śmierci". Dalej mi się ten problem rozjaśnił, kiedy śmierć Matywiecki zestawia z życiem. Generalniej język tego niezwykle ciekawego dzieła filozoficznego jest miejscami tautologiczny, ciemny, Heraklitejski i Heideggerowski z ducha, przy czym bardzo piękny, bo nie sposób powiedzieć, że ta ciemność jedynie zaciemnia. Nie. Ciemność u Matywieckiego przede wszystkim wskazuje na ukryty w jej otchłaniach wewnętrznych, nieskończony, kosmiczny Logos. W głębokich, otchłannych temperaturach świadomości spoczywa sobie spokojnie tajemnica. Bo też o tajemnicę autor również się dopomina, o przywrócenie tajemnicy należnego jej miejsca w głębi. Świadomość u Matywieckiego jest rozpięta między pierwotność a nawet taki rodzaj przedpierwotności, kiedy nie istniało jeszcze nic, jedynie przerwa między bytem a istnieniem. Więc z jednej strony tam jest silnie zawarta intuicja genezyjska, a z drugiej jest przyszłość, eschatologia. Dusza, czyli współcześnie świadomość, definiowana przez Matywieckiego, a wcześniej przez Heraklita, nie ma bowiem granic, jest nieskończona, posiada także nieskończoną ilość możliwości, przy tym jakby nie mieści się w czasie, rozsadza czas, jest poza czasem. Dodać trzeba, że główny cel egzystencji, czyli poznanie Logosu Duszy, "jest nigdy nie kończącym się procesem", jak pisze Janina Gajda, omawiając filozofię Heraklita, którą z kolei Matywiecki wymienia wśród swoich pomocy naukowych, jako ważną część swojego naukowego spichlerzyka.
Trudno sobie wyobrazić w kontekście apokatastazę, podejrzewam, że ten rodzaj apokatastazy, który przyjdzie bądź przyjść może nie powinien być rozpatrywany w oderwaniu od technologii i różnych dziedzin nauki.  To jest bowiem taka książka, która może być inspiracją nie tylko dla filozofa, literaturoznawcy czy poety, ale mam wrażenie, również dla fizyków, matematyków, kosmologów,psychologów, w końcu informatyków. Świadomość z książki Matywieckiego może stanowić inspirację dla tych, którzy bytują i budują coś w wirtualnej sieci, nie mówiąc już o badaniach nad nieśmiertelnością, kiedy świadomość być może kiedyś zostanie przeniesiona na twardy dysk. Nie mówiąc już o Królestwie Niebieskim powszechnej transparentności, kiedy jako byty wirtualne, będziemy dla siebie doskonale przeźroczyści. Tym samym pojawia się pytanie, gdzie tutaj dusza, czyli konkret, osobność naszej pojedynczości, gdzie granica? Nie wiem, czy błądzę, czy nie, ale mam wrażenie, że wraz ze zniesieniem granicy, znosimy również duszą nieśmiertelną, a tym samym tajemnicę.
Być może współczesna hermeneutyka w tym kierunku, bardziej empirycznym powinna pójść? Jako duszoznawca nie wiem, czy bym chciał, ale z drugiej strony wydaje mi się to bardzo ciekawe. Jednak: do nieśmiertelności tak, ale z naszymi umarłymi, do nieśmiertelności tak, ale z zastrzeżeniem, że pojedynczo i osobno, inaczej wszystko gdzieś się w jakiejś plazmoidalnej powszechności nieuchronnie roztopi i rozpłynie. Czyli: nieśmiertelność tak, ale z życiem, taki wniosek wyciągnąłem z lektury poetycko filozoficznego dzieła Piotra Matywieckiego "Świadomość".

A u Ewelinki w domu wciąż się jednoczę ze światem. Dzisiaj była burza. Dzieci bawiły się jeżdżąc w kółko na wózku dookoła stołu. Scena trochę jak z Kantora. Niesłychanie spiętrzona epifania przemijalności, pomieszanie czasów, straszna burza na zewnątrz, woda lecąca ciurkiem z dachu na taras. Ciemność w pokoju, zapalona świeczka, transcendencja i niebywale precyzyjny chaos, oznaki czułości i delikatności. Istniejemy. Choć to wcale nie jest takie pewne.

sobota, 5 lipca 2014

Wizyta Kuby.

Od wielu już lat gram z Kubą w szachy. Nie pamiętam, kiedy zaczęliśmy. Pewnie było to jeszcze, kiedy byłem na studiach II stopnia, albo nawet pierwszego. Nieuchronnie dzieje mojej przyjaźni szachowej z Kubą wiążą się z dziejami mojego dojrzewania intelektualnego. Pamiętam, że kiedy przychodziłem na basen, na którym Kuba pracował, czytałem zawsze jakąś książkę związaną ze studiami, do dzisiaj pamiętam lekturę o powinowactwach między romantyzmem a szaleństwem, którą czytałem w kolejce po bilety. Zresztą do dzisiaj chodzę na basen, na którym pracuje Kuba zawsze z książką w plecaku. Lubię sobie po pływaniu iść do bufetu, zamówić kawkę i poczytać to czy tamto. Ostatnio biorę wyłącznie książki obcojęzyczne. Dlaczego, pytacie? Albowiem, kiedy czytam książki napisane po polsku, albo przetłumaczone na polski, zawsze kusi mnie, aby coś zaznaczać ołówkiem, dopisać komentarz na marginesie, notować fragmenty, które szczególnie mnie zauroczyły i na mnie wpłynęły. Do książki obcojęzycznej, napisanej czy to po angielsku, czy po francusku, nie potrzebuję ołówka, czytam jak leci, byleby gdzieś tam obco dźwięczało, fraza nieznana, a celna.
Idąc dalej jednak i nie tracąc przerwanego wątku. Otóż Kuba po pierwsze kojarzy mi się z basenem, po drugie z Podgórzem, po trzecie z Podgórskim Domem Kultury, a po czwarte z moją codziennością, czyli tym, co czytam, tym, co jem, moimi przejażdżkami rowerowymi do Tyńca czy do klasztoru Kamedułów, obecnością na mszy świętej co niedzielę itp. Innymi słowy, tworzenie mojego świata przez Kubę jest nieuchronne, wnika gdzieś przenikliwie i podskórnie w ukrytą tkankę mojego świata, mojej codzienności, rzeźbiąc ją wytrwale jak rzeźbiarz-mocarz. Otóż, jeszcze więcej, Kuba jest kopalnią historii, nie w tym znaczeniu, że ma ich nieprzebrane bogactwo, choć pewnie ma, ale w tym znaczeniu, że sam jest chodzącą historią, chodzącą literaturą, chodzącym, bardzo ciekawym i jakby gotowym i skończonym, zapisanym światem.
Kuba przynosi ze sobą, w moje skromne progi, raz na dwa czy trzy miesiące, ducha niezwykle ciekawej i zajmującej opowieści. Grając w szachy, jakoś zapętlam się i zaplatam w tę opowieść, mając na uwadze również skwerek na ulicy Daszyńskiego, ławki, na których siedzą staruszki i opowiadają sobie różne historie, sklep warzywny i alkoholowy u Warzechów, te liście letnie nieopodal mojej klatki, które wnet zamienią się w liście jesienne, bibliotekę osiedlową nieopodal mojej klatki, która również jest przecież poddawana tym nieuchronnym, a pięknym, Schulzowskim manipulacjom na suchym ciele jesiennego popołudnia, bo przecież wiemy, ja wiem, że jesień już zaczyna się w lecie, że moje życie wakacyjne w lecie, w tym lecie, wypatruje przedłużenia i nieśmiałej równoległości, w tym, co jesienne. I nie chcę tutaj prawić banałów, że przemijamy, choć przecież ten banał nasuwa się niemal na język jak prawda objawiona, nie chcę tutaj takich truizmów prawić, choć przecież, przecież mieszkam blisko Hali Targowej w Krakowie przeszło 11 lat i niejedna tutaj mnie spotkała przygoda i niejedni goście odwiedzali te moje/nasze teraz, bo jeszcze Piślowe, skromne progi, niejedno się działo światło, niejedna zachodziła i wschodziła ciemność, niejeden żółty jak bania księżyc witałem z mojego małego, przytulnego balkonika, na którym często kiedyś(bo teraz już mniej niestety), paliłem papieroski i wrzucałem potem do wspólnego, korytarzowego słoiczka.
Tak. Kuba jest nieuchronną częścią tych rytmów czasowych, tego lata, tej jesieni, wiosny, zimy.
W szachy graliśmy niespełna pół godziny, ograłem Kubę tym razem.

Jesień mój doktorat
napisany i nieukończony
życie kromki chleba na parapecie
okruszki codzienności gołębie i wróble i sikorki
polityka która mnie nie zajmuje a której jestem świadom
moi wrogowie i moi przyjaciele moi pochlebcy
i moi
wszystko to razem pomieszczone w spiżarni mojej babki w Tarnowie
tam z tamtej spiżarni wylewa się wszystko ogórki i słońce
moja mama w stroju Cyganki jeszcze dziecko

wczoraj świętowałem narodziny dziecka mojego kolegi
był bardzo przejęty
został ojcem

co ja świętuję dzisiaj?
pewnie trochę samotności trochę braku
pewnie to że nie ma Piśla bo jest poza mieszkaniem
pewnie skwer świętuję i ptaszki i piaskownicę
pewnie świętuję samą swoją obecność bo cóż mam więcej i co więcej mi zostało?
pewnie świętuję swoją chroniczną niezaradność
pewnie świętuję to że inni śmieją się ze mnie
pewnie świętuję to że inni na siłę to i tamto
pewnie świętuję to że mieszczę w sobie czas
pewnie świętuję wizytę Kuby choć czy umiem ją świętować?
chciałbym świętować jasność a wychodzi mi szarość
chciałbym świętować jasność a wychodzi mi szarość

pokój mam bardzo schludny posprzątany
książki na półkach i na biurku
jedną grubszą właśnie przed chwilą skończyłem
była o Polsce ale czy Polska jest tutaj?
Bóg gdzieś blisko był potem się oddalił siedzi gdzieś
kwiatek w doniczce zielony
jestem tutaj policzony do najmarniejszych

drobne szare nitki pajęczyn
śpiew skwerów i ulic letnim wieczorem

czwartek, 3 lipca 2014

Świetlisty Bunin. Impresja po lekturze zbioru opowiadań "Niegdyś".

Skończyłem czytać Bunina, opowiadania „Niegdyś”. Bardzo piękne, w ogóle nie ckliwe, ani nie sentymentalne, tam jest przeszłość, tradycja, trochę nostalgii podane bardzo uczciwie, przy tym swojsko, ja myślę, że Bunin mógł się uśmiechnąć, kiedy pijak sobie beknął albo pierdnął, jak ja się śmiałem dzisiaj, w tym krakowskim słońcu.
Tam, u Bunina, dużo zieleni, słońca, światła, dużo rozmaitych prac w polu, na roli, przy czym tam jest również targ, brązowe konie, wiosenna biel, handlarze, tam jest flakon wody kolońskiej, dużo natury, „senne pszczoły”, tam jest figurka i obrazek Matki Boskiej, tam jest nieprzerwany potok życia. Oczywiście to jedynie wybrane elementy, które sobie pozaznaczałem. Odniosłem wielką korzyść z tej lektury, powiem lepiej i ściślej: przede wszystkim z tej lektury wyniosłem wielką, nie tylko artystyczną (choć pewnie przede wszystkim), ale również moralną wartość. Chodzi o to , że ja się czegoś od Bunina nauczyłem, tej kreski malarskiej, ja się w Buninie odnalazłem właśnie przez tę malarską kreskę, Bunin jest tak naprawdę wielkim malarzem rosyjskiej prowincji, ale to za mało. Bo Bunin maluje przede wszystkim w kolorach metafizycznych, złotego, płynnego, sennego miodu pszczół, które zapylają kwiaty. Mnie się wydaje, że sen z jednej strony i pszczeli miód i ta zieleń i słońce i dużo pola gospodarskiego i dużo wolnej przestrzeni na tym polu i chłopi pracujący w polu i zwykli ludzie przy czynnościach gospodarskich, mnie się wydaje, że tam gdzieś wydarza się główny Bunin, ten malarz codziennej, rosyjskiej prowincji, ten malarz codzienności, głęboki malarz codzienności. Bunin jest malarzem i jednocześnie metafizykiem codzienności, przenika jej tkankę, ale właśnie na sposób metafizyczny, Bunin jest na antypodach nihilizmu, niszczenia, chociaż przecież w tych jego opowiadaniach sporo jest nostalgii, sporo jest też umierania, śmierci, którą mimo wszystko da się obłaskawić. Jak? Przez obrzęd, ściślej: wiejski obrządek. Baby gromadzące się przy zmarłym w czarnych chustach, ksiądz trzymający krzyż i hostię, Biblia przy łóżku umierającego, to wszystko są pewne emblematy śmierci, a raczej tego, co śmierć czyni ludzką, zwyczajną, po prostu oswojoną. Mówi się teraz często o „skandalu śmierci”, nic bardziej aporetycznego i sprzecznego, oksymoronicznego, słowo śmierć i słowo skandal wzajemnie się znoszą i wykluczają. Śmierć jest częścią życia u Bunina i z życia śmierć się bierze, ma źródło swoje w życiu, więc śmierć jest życiem tam i życie jest tam śmiercią, co by nie powiedzieć. A przede wszystkim, co trzeba koniecznie dodać, Bunin jest wielkim apologetą życia, przede wszystkim sławi uroki życia na wsi, za co ja go bardzo cenię, życie wiejskie jest wspaniałe i to nie ma nic wspólnego z naiwnym, snobistycznym często powrotem do natury. Chodzi o to, że wieś bardzo często sprzyja rozmyślaniom, medytacjom, kontemplacji chwil, przepływającego czasu, łapaniu tego czasu tak jak się łapie wróble, wrony, sikorki.
Więc Bunin jest też poetą rosyjskiego domu, ile tam, w tych opowiadaniach jest elementów domowych właśnie, ile czasu poświęca Bunin kontemplowaniu i wręcz rozkoszowaniu się urokami domowymi, tymi lampami, świecami naftowymi, stołem, obrusami, haftem i koronką, lichtarzami, narzutami, kanapami, sekretarzami. To przecież cały ja z moich wierszy, mniej lub bardziej udanych, ale przepraszam za tę dygresję. Idąc dalej, Bunin jest także poetą codzienności, on się po prostu światem zachwyca. I tutaj intuicja, świat Bunina to nie jest Nietzscheańska makieta, powierzchnia która jedynie samą siebie tłumaczy, czyli powierzchnię tłumaczy li tylko przez powierzchnię, ale świat Bunina, co ważne, ożywia i wręcz stwarza Duch Boży, który przenika wszystkie jego elementy, zarówno widzialne jak i niewidzialne, przy czym trzeba dodać i zauważyć, że u Bunina to, co widzialne z tym, co niewidzialne jest zrośnięte organicznie, po prostu senne pszczoły nad herbatą z miodem lipowym, ot co, to jest cała, niesamowita i niesamowicie głęboka metafizyka dnia codziennego, niesamowita metafizyka niewyczerpalnej głębi świata. Celowo używam tutaj słowa świat a nie słowa powierzchnia, świat jest bowiem słowem o wiele bardziej metafizycznym niż słowo powierzchnia, ponieważ powierzchnia odsyła od razu do czegoś, co nie jest stworzone, czegoś, co powstało samoistnie, czyli rodzaju przypadkowej, teatralnej makiety, niczego więcej. Natomiast świat, jak to się już utarło, odsyła do procesu stwarzania, tworzenia, długiego i żmudnego procesu stwarzania, jak te senne pszczoły nad herbatą z cytryną na werandzie pełnej dymu, białych pajęczyn, babiego lata. Więc stworzenie świata dzieje się przede wszystkim w metafizycznym, odwiecznym teraz, stworzenie świata zawsze implikuje pierwiastek ducha, który świat przenika i nadaje mu właściwy sens oraz kształt. Chodzi o to po prostu, że nie ma świata bez przenikającego ten świat ducha, jeżeli mówimy o świecie prawdziwym, trzeba dodać o przenikającym go duchu, mam nadzieję, że to jasno wyraziłem. U Bunina ten duch jest zawarty właśnie w elementach bardzo małych, drobnych, zwykłych drobiazgach codzienności, jak imbryk z herbatą, jak weranda, jak łóżko, słońce, zieleń, trawy, prace w polu. Tam właśnie najgłębiej przejawia się Boży Duch. Boży Duch przejawia się bowiem najpełniej w życiu, czyli w tym, co żywe. A przede wszystkim Duch Boży przejawia się w zwykłych ludziach, którzy zwyczajnie cieszą się z tego powodu, że żyją i to jest już naprawdę głęboko Boża postawa, a Bunin jest naprawdę głębokim chrześcijaninem, kiedy tę postawę postanawia utrwalić.
Chcę jeszcze napisać, że Bunin lubi to, co ja, czyli staruszki i staruszków. Tam ci staruszkowie są przedstawieni w sposób niebywale czuły, chce się z nimi zasiąść przed domem i posłuchać ich opowieści z kubkiem herbaty w dłoni, patrząc na kopcącą się fajkę opowiadającego dziwne i cudowne opowieści staruszka.
Ja się w Buninie bez reszty zakochałem. To genialny pisarz, przede wszystkim językowo, na bok odkładam te moje, ideowe treści, ale trzeba docenić przede wszystkim nieprawdopodobny, językowy kunszt, kunszt mistrzowskiej frazy. Ogromne wyczucie szczegółu, wrażliwość na konkret, wspomniana przeze mnie wybitna wrażliwość malarska, tworzą z Iwana Bunina, jednego z najciekawszych i najgłębszych malarzy rosyjskiej prowincji XX wieku, jacy kiedykolwiek się pojawili na kartach historii literatury. Bunin nie jest rosyjskim Faulknerem, bo mam wrażenie, że jest od Faulknera lepszy. Naszym, polskim Buninem, jest, i tutaj przyklaskuję Maciejowi Urbanowskiemu, Kazimierz Orłoś.
I niech tak na razie pozostanie.







sobota, 21 czerwca 2014

Modlitwa za Arras.

Staruszek laptop zapadł w głęboką śpiączkę. Jego dusza zapewne ożyje w sobotę. Chciałem w chwili jego uśpienia, może nawet śmierci, napisać, że przeczytałem „Mszę za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego. Przede wszystkim zwrócił moją uwagę język tej krótkiej powieści. Niekiedy, a może nie niekiedy: bardzo często przypominał mi język Celine’a. Zarówno z Celine’a „Podróży do kresu nocy”, ale może przede wszystkim ze „Śmierci na kredyt”, bardzo pięknej, żywej i czarnej powieści autobiograficznej Celine’a. „Msza za miasto Arras” to również rodzaj czarnej modlitwy, próbującej dotrzeć do ukrytego jądra rzeczy. Jądro jest również ciemne. Tym jądrem jest przede wszystkim śmierć. Ale śmierć napisana i przemyślana w taki sposób, że jądrem tej śmierci jest również religia. Więc religia i śmierć, o tych dwóch rzeczach chyba przede wszystkim opowiada „Msza za miasto Arras”. Religia jest tam także ciemnością, chrześcijanie rzezają Żydów i Żydzi rzezają chrześcijan, w zasadzie można powiedzieć, że religia tam przynosi śmierć, a szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest ocalenie swojego życia, które jednak również jako takie nie posiada sensu: a może posiada? Może istnieje tylko sens wyższy, czyli zabijanie Żydów, zabijanie chrześcijan, nieustające rzezie w imię wiary, może wiara i religia traktowane w „Mszy za miasto Arras” śmiertelnie serio są odpowiedzią na pustkę i ból życia? Szczypiorski jednak mówi nie: w religii (w ciemnym jej jądrze), jak i w wierze jak i w zabijaniu z tak zwanych „wyższych pobudek”, sens nie istnieje, wszędzie bowiem przewija się ta sama pustka, pustka mantryczna rzeklibyśmy, bo widoczna w języku „W imię Ojca i Syna i Ducha świętego amen”, to nieustannie powracająca w powieści fraza, która tworzy wrażenie mantry, albo też modlitwy, może bowiem książkę Szczypiorskiego da się potraktować jako formę modlitwy? Ciemnej modlitwy z głębin ciemnego serca, o co prosi Boga narrator powieści? Trudno powiedzieć, może prosi go przede wszystkim o ocalenie z rzezi i pogromu. Mnie się wydaje, że tę prozę można nazwać poetycką prozą ciemności. „Msza za miasto Arras” w całości jest ujawnieniem ciemności, a przecież słowo „ujawnienie” nosi w sobie słowo „jawny”, jak i słowo „jawa”, więc generalnie chodzi o taką ciemność, która istnieje w ujawnieniu, nie wiem, czy jasnym ujawnieniu, ujawnienie może być również ciemne i takim zapewne jest w przypadku „Mszy za miasto Arras”, ale chodzi głównie o fakt nie jasności, nie mylić jasności z jawnością, ale chodzi o fakt jawności, czyli że ciemność w „Mszy za miasto Arras” jest jawnością, jest jawna, to jest ciemność ujawniona, czyli ciemność jawna. Więc w „Mszy za miasto Arras” chodzi o pewne, kluczowe dla człowieka sprawy. Przede wszystkim na wskazanie wiary i religii jako na ciemny rdzeń człowieczeństwa i najważniejszą rzecz w człowieku, rzecz, która z jednej strony jest pierwotna, lecz z drugiej przeszła przez różne transformacje i wynaturzenia kulturowe oraz polityczne. Oraz druga rzecz w tej opowieści jest bardzo ważna: mianowicie patrzenie na ten ciemny rdzeń w sposób jawny, albo jeszcze lepiej: ujawniony.
W powieści Szczypiorskiego chodzi bowiem głównie o język. Szczypiorski jest jak Odojewski, Haupt, trochę Buczkowski, Kuśniewicz, może nieco ma z Schulza, generalnie podobny typ „kresowej” wrażliwości na język jest tam zawarty, a gdy mówię słowo „kresowy”, to mam na myśli nie tylko kulturowy tygiel, w którym kotłują się wiary, światopoglądy, religie, języki, lecz także to, co z tego tygla się wyłania, czyli esencja, sama, najczystsza esencja języka, która przeszła przez te wszystkie konfrontacje, pola, walki, tarcia i ścierania, chodzi mi o głównie o to, że u Szczypiorskiego mamy do czynienia z samą esencją języka, z czymś czystym i pierwotnym. Najciekawsze jest u Szczypiorskiego to, że to, co czyste i pierwotne jest również ciemne, z tym, że w wypadku ciemności tej nie sposób użyć słowa: skalany, innymi słowy ciemność u Szczypiorskiego nie jest zmazą, ale czymś czystym, białym. Więc jest bardzo dobrze pisarsko i poetycko wygrany ten dualizm: ciemności i czystości. Chodzi o to, że ciemność w „Mszy za miasto Arras” jest biała, ta powieść oddycha, na jednym pewnie pisana strumieniu (bo to jest strumień świadomości, ale to oczywistość), oddycha bielą i czystością. Więc jest u Szczypiorskiego coś takiego, co znajdziemy u Celana, kiedy Celan używa metafory: „czarne mleko poranka pijemy cię nocą, pijemy za dnia”. Więc Szczypiorski robi to samo w „Mszy za miasto Arras”, co Celan w „Fudze śmierci”, czyli łączy kontrasty: ciemność i biel. Z tym, że to łączenie to jest nie jakieś tam zestawianie oksymoroniczne, żeby ukazać pułapki i sprzeczności człowieczej kondycji. Nie o takie banały tutaj chodzi. Chodzi  bowiem o ukazanie, że ciemność jest bielą a biel jest ciemnością, że ciemność jest czystością, a czystość jest ciemnością. I że w rzezaniu się z powodów religijnych, tak jak w mordowaniu się na tle rasowym, właśnie te dwa porządki się mieszają. Przy czym znowu, choć od historii i polityki nie da się abstrahować, znowuż to nie one wydają mi się najważniejsze w „Mszy za miasto Arras”, choć przecież niewątpliwie są to rzeczy podstawowe, podstawowe, ale nie prymarne. Pierwszeństwo ma chyba bowiem pewna antropologiczna konsekwencja, a mówiąc nieco mniej brzydko, pewna poetycka konsekwencja, która skutkuje przyrostem wiedzy o człowieku. Chodzi mianowicie o przezwyciężenie porządków dualnych (wszelakich i nie będę ich tutaj wymieniał, bo to też oczywistości), i ukazanie, czy lepiej: ujawnienie ich przenikania na wielu płaszczyznach: religijnej, kulturowej, społecznej, w końcu na tej najbardziej jednostkowej i intymnej: płaszczyźnie indywidualnej wiary. Ta ostatnia płaszczyzna jest w „Mszy za miasto Arras” ukazana najpiękniej: to znaczy człowiek, jednostka, ktoś niewymienialny, niepodrabialny i powiedzmy ogranie, oryginalny, ktoś, kto ucieka z miasta Arras, ktoś, kto wybiera emigrację zewnętrzną (zewnętrzność jest wewnętrznością w tej książce i vice versa).
Powracając do pewnych rzeczy i wątków: po pierwsze kontekst Celine’a i bardzo podobna melodia języka, melodia, która nie brzydząc się jednoznaczności, brnie w wieloznaczność, która staje się równocześnie rodzajem poetyckiej jednoznaczności w znaczeniu suwerennego wyboru takiego a nie innego języka opowiadania o świecie. Celine również poprzez swoją poetycką subtelność, niuanse, smaczki wewnątrz samego języka, rozśpiewanie wewnątrz tej ciemno-jasnej melodii języka. No i również poprzez rodzaj ciepła, bo powieść Szczypiorskie go to nie jest tylko zimny, krystaliczny sztylet języka (jak u Celana), ale to jest również język, który chce pokazać rodzaj ciepła czy swojskości świata, pokazuje go gdzieś między tą główną melodią czy mantrą, pokazuje go delikatnie i nienachalnie, ale jednak ukazuje, nie omija tego aspektu ciepła.
Po drugie jest ta filozofia czy antropologia, która jest przede wszystkim poezją, czyli nie tyle łączenie przeciwieństw, co bycie przeciwieństwem w jedności, albo jedności jako przeciwieństwa, czyli ukazanie tego przenikania się przeciwstawnych porządków nie na zasadzie oksymoronu, ale zmiennej, można powiedzieć kolorowej mozaiki, trochę kalejdoskopu.
I po trzecie ten Celan: z tym, że „Msza za miasto Arras” jest mądrzejsza niż Celan w aspekcie mniej totalitarnego podejścia do języka. Nie język jest najważniejszy u Szczypiorskiego, ale człowiek, który z tego języka się wyłania.
Te trzy rzeczy chciałbym zapamiętać, kiedy pomyślę o „Mszy za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego, choć wiem, że to mało. I jeszcze czwarta, dla mnie najważniejsza. Że jest ta książka, ten monolog, czy strumień pamięci rodzajem modlitwy za poległych. Jest też rodzajem modlitwy skierowanej nie tylko do człowieka jak myślę, lecz także do Boga ukrytego w tym ciemnym, chłodnym jądrze człowieczeństwa, o którym pisałem na początku.
Więc trop najważniejszy dla mnie poetycko (i antropologicznie), który się z tych wyznań lekturowych wyłania to trop literatury jako modlitwy. Poezji jako modlitwy. Rzecz niesłychanie mi bliska, bo nie ma większej intymności człowieka i Boga aniżeli właśnie w modlitwie i poprzez modlitwę. Ten ciemny i chłodny strumień modlitwy, bardzo piękny i konsekwentny, będzie dla mnie ważną lekturą i znakiem, że literatura nie wyczerpuje się w języku, ale jest bytem dialogicznym, szukającym potwierdzenia w Bogu i człowieku.
To najważniejsza lekcja, lekcja modlitwy jaką wyniosłem z lektury „Mszy za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego.
 

niedziela, 15 czerwca 2014

Opowieści z dziupli. Głębsze dzieciństwo.

Jak tu zacząć wspominanie Tarnowa? Pewnie od tego, że jako maleńki, biały, bielutki, bieluchny i strasznie mały chłopiec leżałem w wózeczku na balkonie i filozofowałem. A prababka Janka brała mnie na ręce i tuliła. Pewnie zapomniałem o tym, że druga babka Janka wciąż w moich snach stoi przy piecu kaflowym i grzeje plecy. Musi się grzać, nawet nie wiecie, jakie to jest ważne, kiedy jest człowiekowi ciepło i ma, co jeść. Ja tego nigdy nie doceniałem, nawet wtedy, kiedy usiłowałem doceniać albo owo docenianie udawałem. Pamiętam, z takim człowiekiem rozmawiałem, na pierwszym roku studiów, nie szła mi rozmowa z tym człowiekiem, byłem zdenerwowany, spięty, ale pomyślałem sobie taką rzecz: najważniejsze to mieć, co jeść, mieć, gdzie mieszkać i pić co wieczór ciepłą herbatę z cytryną. A potem to ja poznałem wielu takich, niedobrych ludzi na moich studiach, a potem jeszcze innych ludzi ja poznałem i do dzisiaj ci niedobrzy ludzie mnie prześladują, tak jak tamten, pierwszy, napotkany człowiek mnie prześladował, bo jestem pewien, że on nie wiedział, że najważniejsze to mieć dach nad głową, ciepłe jedzenie, skarpety, bambosze, kalesony. Ja bardzo wielu niedobrych ludzi spotkałem ci ja na swojej drodze i bardzo też niedobre, toksyczne baby ci ja spotkałem na swojej drodze, ale spotkałem ci ja przepięknych ludzi na swojej drodze i piękne, dobre kobiety z białym sercem synogarlicy, która wzbija się w powietrze w jasnym słońcu nad arką.
Więc tak. Na podwórku to stał ci trzepak. Ten trzepak metalowy, szary do dzisiaj stoi. Ale z nikim się pod tym trzepakiem nie bawiłem. Nawet nie straszyłem kotów. Tylko dokuczaliśmy z Dziudzią takiemu starszemu gościowi, co ciągle palił papierosy i żył bardzo długo: ty dziadu stary, ty dziadu, a on się na nas wściekał. Albo ci ja przykleiłem do włosów gumę naszej koleżance z sąsiedztwa, czego teraz bym nie zrobił, bo uznaję takie gesty za niepotrzebne. Może zatem dlatego, że tak psociłem i byłem niedobry dla moich rówieśnic i rówieśników (jednego tak ośmieszyłem podle, że tańcząc z nim sambę, wylądowała pupa jego nieśmiało w koszu na śmiecie). Taki ci ja byłem niedobry. Do dzisiaj mam tę nienawiść do ludzi sporą, ogromną olbrzymią, kiedy są dla mnie niedobrzy i równocześnie przeolbrzymią czułość, zmiłowanie, wyrozumienie i troskliwość, kiedy są dla mnie dobrzy, czyli kiedy mnie chwalą i podziwiają. Jestem bowiem bezwzględny dla tych, którzy mnie łają i ganią i niezwykle pobłażliwy i kochający dla tych, którzy mnie chwalą, głaszczą i podziwiają. Taki ci już jestem, ale chwalić Boga wcale może taki nie jestem, tylko tak siebie opisuję, a to może co innego? Choć przecież prawda zawsze jest z ciała i krwi, czasem jest z głębokiej czerni ziemi, czasem z zieleni drzew, kiedy jest poetycko i przez firanki do pokoju wpada słońce. A właśnie z tymi, którzy mnie ganią, to ja się nie umiem porozumieć, albo nie chcę ci ja z nimi rozmawiać, a z tymi, którzy mnie chwalą, to chcę ci ja ciągle rozmawiać i ciągle z nimi przebywać i pić z nimi wódkę anyżówkę do białego rana, a potem przez cały następny dzień pić z nimi piwo, żeby potem, następnego dnia, cały dzień przespać pijąc nieustannie kefir i zsiadłe mleko dla regeneracji ciała i duszy. Więc. Więc niewątpliwie poeci. Nienawidzę tej kasty, jest straszna, okropna, wykolejona, wygnałbym ich w siną dal albo zepchnął do najgłębszych podziemi. Jest to kasta do głębi i ze wszechmiar niezrównoważona psychicznie i emocjonalnie i ja naprawdę nie wiem, jaka jest ich misja na ziemi, jakie powołanie, co oni tutaj chcą zrobić swoim nieustającym piciem, pisaniem, narzekaniem, płakaniem, pierdzeniem w stołek, mędrkowaniem, pseudo intelektualnymi wynurzeniami, jak również dobrymi, czasem bardzo dobrymi wierszami, czasem wierszami przyzwoitymi, czasem niezłymi, a czasem oszałamiająco dobrymi. Więc mnie się wydaje tak tylko nieśmiało, żeby nie zwracać uwagi na poetów, przynajmniej niektórych, bo jak się spotka porządnego poetę, co pije herbatę z cytryną i grzeje plecy przy piecu kaflowym, to na niego trzeba zwrócić uwagę, porozmawiać z nim, przypochlebić się mu i podlizać, bo to przeważnie poeta sukcesu (przeważnie spektakularny sukces literacki osiągają poeci pijący herbatę a nie ci, którzy żłopią tę przeklętą wódę, czy piją to prostackie, przeklęte piwsko). Więc z takim poetą trzeba się przyjaźnić, chodzić na jego spotkania, dzwonić do niego z okazji świąt i okrągłych rocznic, bo to poeta poważny i uznany, który może przynieść korzyść. Natomiast nie należy zaznajamiać się i kolegować z innymi poetami, którzy nic innego nie robią oprócz tego, że piją,łkają, wrażliwi są i pięknie piszą, otóż z takimi poetami nie należy się kolegować i wręcz powiem, że należy takich poetów unikać, zmykać przed nimi, gdzie pieprz rośnie. Na swojej drodze spotkałem kilku poetów i najbardziej właśnie nienawidziłem lewicujących, niby wrażliwych na cudzą ułomność poetów lewicy, którzy podszywają się jedynie pod miłosierdzie, a tak naprawdę niemiłosiernie kpią z tych, których niby ochraniają, czyli wiadomo z kogo.Otóż takich poetów ci ja nie znosiłem i było mi z nimi nie po drodze i uznałem ci ja ich za niedobrych ludzi i do dzisiaj tę nienawiść do nich i niechęć do nich noszę w sercu. I spotkałem ci ja na swojej drodze kilku ludzi prawicy i uważam, że oni mogą być również niewiarygodnymi wprost bałwanami, bufonami, zgredami, zarozumialcami, i żywię jak najbardziej ambiwalentne uczucia do ludzi prawicy, chociaż bliżej mi do ludzi prawicy niż do lewicujących, niby wrażliwych poetów lewicy, ale nie mogę wykluczyć, że również ludzie prawicy są zdolni mnie wyprowadzić z równowagi przez swoją olbrzymie zadufanie i bufonadę, jakby to do nich wyłącznie należał przywilej pisania arcydzieł. Aczkolwiek uważam, że jeśli mowa o prawdziwym pisarzu, to mowa przede wszystkim o pisarzu reakcyjnym i ortodoksyjnie, wręcz hermetycznie katolickim, który na nikim nie zostawia suchej nitki. I jeśli mowa o prawdziwym pisarzu, to o takim mowa, który jest przede wszystkim solistą, nie śpiewa w żadnym chórze, w tym, może nawet przede wszystkim w chórze akademickim.
A jeśli chodzi o moje dzieciństwo, to szczęśliwe ci ja miałem dzieciństwo. Teraz to ja sobie, ja ci ja sobie nie wyobrażam takiego dzieciństwa, że mógłbym ci ja znowu, w Tarnowie, przeżyć powtórnie takie dzieciństwo, choć przecież wszystko jest możliwe, nawet, kiedy wczoraj zostałem wysłany na górniczą emeryturę przez poetkę ze Śląska. Więc miałem wspaniałe, wręcz cudowne dzieciństwo, bo pamiętam, że było mi dobrze w swoim dzieciństwie jak w białym, przytulnym kokonie, wypełnionym delikatnymi nitkami pajęczyn i babiego lata, ale z drugiej strony, kiedy patrzę na swoją dzieciństwo teraz, jako starzec, widzę, że miałem ci ja z drugiej strony bardzo samotne dzieciństwo, chociaż przecież dokazywałem ciągle z kolegami, pamiętam ci ja przecież, że jako jedynak od urodzenia, byłem ci ja zaprogramowany, jeśli nie na solistę, to na samotnika. Więc sam ze sobą bawiłem się ciągle i tak mi już zostało. Najłatwiej jest opowiedzieć swoje życie, trochę trudniej jest opowiedzieć cudze życie, a mnie się wydaje, że o wiele lepiej opowiedzieć cudze życie niż własne życie opowiedzieć, bo co za sztuka opowiedzieć własne życie. Więc ja lubię czytać o cudzym życiu, ja ci ja na przykład ks. Twardowskiego „Autobiografię” ostatnio przeczytałem i uważam ja ci ja zupełnie, najzupełniej, że to jest bardzo ciekawa i bardzo piękna książka. I myślę ci ja, że takim o wiele jeszcze bardziej pięknym procesem jest zgłębianie cudzego życia, wgryzanie się w cudze życie, kiedy jest się na przykład historykiem literatury albo pisarzem, albo psychoterapeutą czy księdzem. Myślę, że życie, które opowiada o cudzym życiu jest ciekawsze, aniżeli takie życie, które jedynie o sobie samym potrafi opowiadać, bo cóż to za sztuka? Owszem, można o sobie opowiadać zajmująco, ale myślę ja ci ja, że ja ci ja już tę sztukę jeżeli nie utraciłem, to mocno nadszarpnąłem w związku z pewną nadwyżką obiektywizacji, obiektywizacji, która stała się nieuchronną częścią mojego wieloletniego studiowania, które sprawiło, że z powodów najpierw przyziemnych i pragmatycznych, z powodu konieczności dostosowania się do wymogów studiowania, musiałem ci ja uznać wyższość cudzego życia nad swoim.
I długo, bardzo długo przeciw temu, mniej lub bardziej buntowałem się, dopóki nie poddałem się i nie zacząłem pisać wierszy, nawet wtedy, kiedy o sobie, to o innych ludziach, bo ja nie pamiętam, czy ja ci ja kiedykolwiek napisałem wiersz o sobie, nawet kiedy ten wiersz bowiem tylko mnie dotyczy, to w dalszym ciągu nie jest on o mnie, ale zupełnie o czymś innym, czego ja tutaj na razie nie podejmuję się nazwać, bo to by zepsuło, całkowicie zepsuło całą zabawę. Ale właśnie ów problem, problem jakże szlachetny i ważny, życia cudzego mnie nurtuje istotnie. Nie mówię tutaj o wulgarnym przeniesieniu i zaczytywaniu się albo w autobiografiach albo w poradnikach czy pismach o celebrytkach i celebrytach, czy nie mówię już tutaj o zwykłym podsłuchiwaniu sąsiadki albo sąsiada, albo całej rodziny, albo sąsiadki, która gra w brydża ze swoimi kompanami, staruchami i staruszkami, nie, o tym nie mówię, a nawet, kiedy mówię o tym, to w ogóle nie to mam na myśli i mówię o czymś całkowicie innym.
Więc jeśli już pisać, to przede wszystkim o cudzym życiu, innym życiu, nie swoim życiu, po co pisać o swoim życiu?
Przecież to, co mamy naprawdę pod ręką, to jest pisanie tylko o swoim życiu. I jednocześnie, to co naprawdę ważne w tym życiu, mam wrażenie, nie do końca mną jest, o ile coś takiego jak „ja” w ogóle istnieje, ale pewną, bardzo istotną interakcją ze światem, bo, by tak rzec, bez tejże ze światem interakcji, nie ma mowy o życiu, a bardziej jest mowa o śmierci, bo śmierć to jest nic innego jak brak interakcji ze światem. Więc nawet, kiedy piszę o zdarzeniach, które się mnie przytrafiły, uruchamiam tutaj nie „siebie”, nie „sobą”, ale dziwnym, choć przyznam, czasem ciekawy moment interakcji ze światem, w którym coś się mniej lub bardziej jasno klaruje, moje życie, ale nie ja.
Wszystko to piszę tylko po to, aby usprawiedliwić mój nieokiełznany narcyzm, bo kiedy tak sobie czy to truchtem czy galopem, wchodzę w zaczarowany czy odczarowany obszar mojego dzieciństwa, to nie o dzieciństwo znowu pytam, ale o perspektywę, która na dzieciństwo pozwala mi spojrzeć jakoś tak albo jakoś inaczej.
Więc tak. Moja perspektywa znowu nie należy do mnie, ale jest wypadkową rozmaitych czynności i energii kosmicznych, na które mam znikomy wpływ. Więcej powiem, jestem coraz bardziej istotnie przekonany, że krajobraz mojego świata (zarówno wewnętrznego jak i zewnętrznego), dość mocno odstaje od pozostałych krajobrazów światowych, zewnętrznych i wewnętrznych. Co nie znaczy, że nie da się ze mną porozmawiać, bo się da, nie jestem aż tak obłąkany, natomiast problematyczna byłaby ze mną korespondencja we wszelkiej formie, włączam w to rozmaite czaty, rozmowy na forach literackich, w których mój awatar musiałby się nieudolnie dostosować do awatara cudzego, co w wielu przypadkach byłoby po prostu żenujące i nieprawdziwe, dlatego unikam ci wszelkich form korespondencji, bo wtedy jasno widzę, że to do niczego nie prowadzi oprócz klęski zupełnej i kompletnej katastrofy, że ja w tym wymyślonym „ja”, to nie ja jestem, nie sobą, i ten ja cudzy, którego stwarzam, zupełnie jest nieprzekonujący i dla mnie i dla innych moich respondentów jak myślę. Więc wolę tutaj sobie, w cichości, przy herbacie malinowej, ten dialog ze sobą prowadzić ważny mniej lub bardziej, dialog, którego celem jest przyłapanie siebie na gorącym uczynku, próba odnalezienia pogrzebanego pod zwojami i fałdami czasu, minionego i pradawnego „ja”, „siebie”, „sobą”, aby postmodernistom udowodnić, że istota jest, żyje i ma się całkiem dobrze, że jestem jednością ducha, ciała, duszy, że żyję i myślę podobnie jak myślałem, choć przecież...
Na dzisiaj koniec. I nie obchodzi mnie pierwsze wspomnienie, może żadne wspomnienia mnie nie obchodzą, zadaję sobie teraz gruntowne i ważne pytanie, co mnie naprawdę obchodzi, ale na dzisiaj koniec. Idźcie spać. I poczytajcie wcześniej dzieciom do snu moje bajki, bo Wam nie mówiłem jeszcze, ale przyśniła mi się piękna opowieść o dziejach pradawnych pszczół, opowieść dla dzieci, młodzieży, dorosłych i starców, dzieło totalne, ale już dość. Idźcie spać. I dzieciom swoim do snu opowiedzcie bajki, niech się kołderką przykryją, niech głowę do podusi przyłożą i niech sobie zasną słodko, te królewny i królewicze.



Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 43

  Dostaję tak po jajach, kiedy tylko słówko powiem o Bogu… Kto wie, może od samego Boga… Tak zwany rozwój, oparty na przyroście wiedzy, dopr...