środa, 19 listopada 2014

Esej dla dziadka Ewelinki o zależnościach między pracą a przyjemnością.

Dziadkowi Ewelinki.

Z całą pewnością zjawisko pracy stoi wyżej w hierarchii wartości aniżeli wrażenie czy doznanie przyjemności. Praca kojarzy się z obowiązkiem, jest podstawowym zadaniem człowieka, który chce żyć w społeczeństwie i poprawnie w nim funkcjonować. Uczestnictwo w społeczeństwie na przykładzie pełnoprawnego i pełnowartościowego uczestnika gry społecznej odbywa się właśnie w pracy, dzięki pracy i poprzez pracę.
Przyjemność natomiast stoi niżej w hierarchii cnót. Przyjemność kojarzyła się z czymś niewłaściwym w dawnych wiekach, kiedy życie ziemskie pojmowano jako drogę usłaną kamieniami, drogę pełną znoju i trudu, po której człowieka osiąga wieczne zbawienie w Królestwie Bożym.
Przyjemność w tym sensie była rozdzielona od pracy ostrą granicą. Najpierw powinniśmy pracować, trudzić się, zarabiać na chleb, żeby potem, tym łacniej i chętniej korzystać z uroków życia. Dajmy przykład: zapracowany mąż utrzymujący rodzinę przychodzi po pracy, zakłada swoje ulubione, puchate kapcie, wygodnie zasiada w fotelu i zaczyna czytać gazetę. Czeka na obiad, który ma przynieść mu żona. Rozkosz popołudnia pewnie nie smakowałaby tak intensywnie, gdyby nie była poprzedzona trudem pracy. W tym sensie praca jest konieczna dla przyjemności i przyjemność nie mogłaby zaistnieć, gdyby wcześniej nie poprzedzał jej trud pracy.
W tym też sensie przyjemność jest uczuciem pozytywnym, rodzajem nagrody, który przychodzi po trudach pracy, kiedy człowiek zasłużył sobie na przyjemność. Praca natomiast jawi się w tym dualnym schemacie jako zjawisko konotowane negatywnie, przykra konieczność, która musi zostać starannie i sumiennie spełniona. Praca w najlepszym wypadku jest zjawiskiem neutralnym, po prostu obowiązkiem człowieka jak codzienne czynności higieniczne i toaletowe. Ani ich nie lubimy ani je lubimy, wykonujemy po prostu codziennie pewne czynności chcąc żyć jakoś i funkcjonować w świecie społecznym.
Chciałbym przywołać w tym miejscu Nietzschego. Schemat, który przedstawiłem powyżej jest średniowieczny, dualny, może nawet w pewnym sensie rozdarty. Praca jest cierpieniem, koniecznym przykrym obowiązkiem, który ma prowadzić do zbawienia i osiągnięcia życia wiecznego, które będzie pojmowane jako wiekuista, wiecznotrwała przyjemność. Im więcej się w doczesnym życiu nacierpisz i napracujesz, im więcej się namordujesz i namartwisz, im więcej łez wylejesz i chorób nabędziesz, tym większa i trwalsza będzie twoja nagroda w niebie. Nietzsche będzie tutaj przydatny z tego względu, że jako pierwszy myśliciel zachodni (jeszcze przed Heideggerem) próbował przezwyciężyć dychotomie, sztuczne dualizmy, w które, wskutek olbrzymiego wpływu Platona, obrosła filozofia zachodnia a tym samym życie ludzkie. Nietzsche mówił: nie ma głębi, jest tylko pozór, nie ma prawdy, jest tylko językowa konwencja, nie ma tradycyjnej metafizyki, starej filozofii, bo nie ma fundamentu, na którym mogłyby się wspierać: „Bóg umarł”, to słynne zdanie Nietzschego wprowadza w pewną sytuację człowieka późnej nowoczesności. Nietzsche zwalczał chrześcijańśtwo, lecz jednocześnie w pewien sposób ogromnie je cenił, nie zgadzał się z nim, lecz je szanował. Nietzsche mówi w pewnym momencie, że tylko człowiek prawdziwie głęboki może pojmować świat jako rodzaj gry (czyli Platońskiej, a później chrześcijańskiej dychotomii na prawdziwe i pozorne, powierzchniowe i głębokie, istotowe i złudne). Ludzie bowiem ubierają maski, świat jest balem przebierańców, na którym skrywają swoje prawdziwe twarze, giną, przepadają w swojej roli, maska zaczyna stanowić jedno z ich twarzą. Ludzie, mówiąc językiem Heideggera, „zapominają o swoim byciu”, zapominają o tym skąd przyszli i dokąd zmierzają, maska przyległa im trwale do twarzy, rola staje się autentycznym byciem. Prawda ginie pod maską, a ściślej mówiąc zostaje zastąpiona przez maskę. Człowiek traci swoją prawdę na rzecz maski.
W tym też sensie, powiedziałby Nietzsche, nie ma różnicy między pracą a przyjemnością. Praca staje się przyjemnością i odwrotnie. Pracując odczuwamy nieustającą przyjemność, możemy pracować nieustannie i nie czuć zmęczenia, o ile praca nie jest dla nas przymusem, kieratem, wędzidłem, lecz prawdziwą enklawą twórczej wolności, miejscem na erupcję naszego prawdziwego, istotnego „ja”, w którym dochodzi do spotkania najważniejszych elementów naszego postrzegania i rozumienia świata. Nietzsche w pewnym momencie powie, że to, co osiągnął, nie przyszło mu z wielkim trudem, za cenę wielu wyrzeczeń. Wybrał drogę najbardziej oczywistą i przez to najłatwiejszą. W podobnym duchu wypowiadał się kiedyś ksiądz Tischner w wywiadzie. Tischner powiedział, że wybrał drogę najłatwiejszą, kapłaństwo jawiło mu się jako najlepsza ścieżka do uprawiania ukochanej przez siebie filozofii.
Zastanawiam się jednak w tym momencie, czy zrównując pracę z przyjemnością, obowiązek ze swego rodzaju najłatwiejszym wyborem ścieżki życiowej, sprawy sobie nie upraszczam. Nietzsche anihilował głębię człowieka i świata na rzecz tego, co później inny, francuski filozof Jacques Lacan, nazwie lustrzaną grą odbić na powierzchni świata (bo świat to tylko powierzchnia i gra świetlnych refleksów) a Jean Baudilliard nazwie efektem symulacrum: nie ma tego, co jest, nie ma świata, nie ma twardych, obiektywnych pewników, świat jedynie nam się wydaje, my sami siebie zmyślamy i sami się sobie wydajemy. Istnieje zatem tylko powierzchnia, forma, złudzenie, rola, maska, gra, konwencja. Prawdy nie ma, jest tylko pozór. Nie ma pracy, jest tylko przyjemność. Człowiek musi sobie stworzyć ziemski raj, tutaj na ziemi, bo po ziemskim bytowaniu nie ma nic, jest nicość, czarna otchłań. Po co zatem trudzić się czymkolwiek tutaj, na ziemi, skoro później i tak nie czeka nas nagroda? Lepiej już używać tego życia póki można, nie myśleć o jutrze, dać się porwać chwili, nie czekać na zbawienie ani sąd. Jestem człowiekiem, wolno mi wszystko.
Otóż właśnie tutaj jak się zdaje tkwi zasadniczy błąd pojmowania pracy jako tylko i wyłącznie przyjemności, która jest celem samym w sobie. Nade wszystko praca, aby mogła być naprawdę nazywana pracą, powinna mieć cel(telos) zewnętrzny, obiektywny, powinna czemuś służyć, w szczególności służyć innym ludziom. Praca powinna być pojmowana na zasadzie d i a l o g u, interakcji międzyludzkiej, komunikacji, która ma przynieść pożytek obu stronom. Nauczyciel przychodzi do klasy ze swoją wiedzą, na którą pracował przez długie lata. Jego zadaniem jest przekazać tę wiedzę uczniom, spełnić swoją społeczną misję i powołanie, a przy okazji zarobić na swoje życie. Uczniowie natomiast korzystają, a przynajmniej powinni korzystać z jego mądrości i doświadczenia i uczyć się podstawowych ról w świecie społecznym. Wykładanie przedmiotu przez nauczyciela , jeżeli jest autentyczne, prawdziwe, pełne pasji i wiarygodnego zaangażowania, jest w stanie przekonać uczniów, że wiedza, którą przyswajają, nie jest bezwartościowa i warto może pójść ścieżką wskazaną przez nauczyciela. W tym też sensie praca nauczyciela może sprawić przyjemność zarówno osobie wykładającej jak i słuchaczom, a przy okazji być dobrze, a nawet bardzo dobrze spełnionym obowiązkiem. Praca powinna być bowiem pojmowana w kategoriach obowiązku. To jest założenie, bez którego pracowanie traci sens, istotę, rozprasza się w banale powierzchowności. Praca potrzebuje zewnętrzności, obiektywności, drugiego człowieka. Praca jest ze swojej istoty d i a l o g i c z n a .
Powoli dochodzimy do konkluzji tych rozważań. Praca może być przyjemnością. Praca naukowca, artysty, jest wtedy ciekawa i przynosi dobre rezultaty, kiedy w jej efektach znać pasję, zaangażowanie, autentyczną ciekawość świata, bez której świat powołany do życia przez artystę czy naukowca, byłby nudny, nieprzekonujący, „nie zarażałby tak” drugiej strony, swojego czytelnika, odbiorcy, nie wciągałby tak w swoje meandry i głębiny intelektualnych powikłań.
Jednak praca, która zamyka się jedynie w obrębie samej przyjemności, przestaje być pracą godną. Praca, która ma na względzie tylko jednostkowe dobro, która zamyka się w obrębie solipsystycznego i autotelicznego pragnienia przyjemności, nie jest pracą godną. Praca dopiero staje się godna, kiedy ma na względzie nie tylko dobro własnego „ja”, ale także dobro innego człowieka. Praca staje się godna, kiedy jest wykonywana z m i ł o ś c i ą. Miłość znaczy tutaj tyle, co przezwyciężenie własnego, zamykającego egoizmu na rzecz t r a n s c e n d e n c j i, przekroczenia swojego „ja”, w kierunku drugiego człowieka, który mnie określa i którego obdarzę miłością. Wtedy praca uzyskuje to, co Karol Wojtyła w pracy „Miłość i odpowiedzialność” nazwał „obiektywnym profilem miłości”. Praca staje się wtedy częścią obiektywnego uniwersum wartości, człowiek nie jest już osobną monadą, zamkniętą w kręgu własnych pragnień, ale staje się częścią wspólnoty, która określa jego powołanie i pracę. W tym sensie praca tak pojmowana może sprawiać przyjemność, dawać radość z dobrze wykonanego zadania, a także radość z samej wykonywanej pracy, ale autentyczną radość daje właśnie wtedy, kiedy jest pojmowana w kategoriach obowiązku, czyli czegoś nad czym stoi sankcja zewnętrzna, obiektywna, nadająca realny (wspólnotowy , społeczny) sens działaniom człowieka.
Nie trzeba bać się pracować, praca nie musi być katorgą. Brzozowski pisał, że tylko w pracy człowiek naprawdę istnieje. Ale praca nie jest również li tylko samą przyjemnością. Jest też wysiłkiem; głębokim i trudnym wysiłkiem intelektualnym (bo taki miałem tutaj na myśli), który służy nie tylko pogłębieniu wartości duchowej, moralnej i intelektualnej człowieka, ale również służy drugiemu człowiekowi, wykonywany jest ze względu na drugiego (Levinas powiedziałby Innego), co nadaje sens naszym poczynaniom, naszej pracy i nadaje jej znamiona świętości, czegoś, dzięki czemu jesteśmy bliżej Boga. Tischner pisał, że kiedy jesteśmy bliżej człowieka, jesteśmy równocześnie e bliżej Boga. Kochając swoją pracę, kochamy równocześnie człowieka, któremu swoją pracą służymy, a tym samym kochamy Boga. Kochamy go nawet wtedy, kiedy o tym nie wiemy i nie chcemy go kochać, ale to już temat na inną opowieść.

Po upływie pewnego czasu znów przyjrzałem się swojemu esejowi na temat pracy. Ostatnio usłyszałem od promotora mojego doktoratu, że w przygotowany przez siebie wykład włożyłem „bardzo dużo pracy”. Zastanowiło mnie to sformułowanie. Czyżbym ślęczał i męczył się bez ustanku, wylewał siódme poty i w ogóle nie spał i był na granicy fizycznego i duchowego wyczerpania oraz paraliżu? Czy też może przeciwnie, sformułowanie „bardzo dużo pracy” byłoby tutaj przede wszystkim synonimem efektywności, że ten wykład w y g l ą d a ł, czy też j a w i ł się, jakbym włożył weń niezmierną ilość pracy. 
Nie ukrywam, że mój promotor kiedyś powiedział o mnie do mojej koleżanki doktorantki, że ja „lubię” to, co robię, że ja lubię swoje literaturoznawcze zajęcie, a w opinii napisał, że „traktuję je z pasją”.
Tutaj powoli dochodzę do czegoś bardzo delikatnego. Otóż jest różnica między pasją a zatraceniem się negatywnym. Otóż pasja jest rodzajem koniecznego imperatywu, który powoduje dalszy, intelektualny ruch. Natomiast negatywne zatracenie się powoduje coś przeciwnego: powoduje blokadę wewnętrzną, wewnętrzny paraliż, że nie możemy się odblokować ze strachu przed czymś podświadomym, które siedzi w nas mocno (rodzaj nie tylko jungowskiego, co freudowskiego „archetypu”), i nie daje przejść do porządku dziennego nad tym z pozoru tylko zwyczajnym słowem: „praca”. Czym tak naprawdę jest praca? Próbuję sobie wielokrotnie odpowiadać na to pytanie. Czy moje życie jest nieustającą pracą, skoro cały czas czytam i piszę, a skoro ja czytanie i pisanie traktuję po prostu jako przyjemność, to czy ja nadal pracuję, czy udaję może? Czy może w ogóle udaję, że żyję, że jestem, skoro nie posiadam realnej pracy, a ciągle bawię się, bawię się w pracę wymyśloną, zmyśloną jak fikcję, w której ciągle jestem głównym bohaterem. Drogi mojego myślenia od długiego czasu bowiem nie zmieniają się, owszem, zauważam nieustający przyrost wiedzy i rozmaite, wewnętrzne modyfikacje z tym związane, ale zasadniczo i rdzennie pozostaję ciągle tym samym człowiekiem, którym byłem. Pewna nierozwiązywalność jest we mnie, kwitnąca czasem na czarno a czasem na zielono aporetyczność mojej wewnętrznej konstytucji. Staram się podziwiać świat, zawsze zdrowy byłem, kiedy potrafiłem świat podziwiać w jego zewnętrznej postaci (zewnętrze to jest wnętrzem i wnętrze jest zewnętrzem). Podziwiam świat poprzez literaturę, nie mam innego sposobu, to moja jedyna droga i jedyne wyjście. Kiedy czytam książkę Mariusza Urbanka o Tuwimie, całe życie Tuwima, jego dogłębna, czarna przepaść bólu, depresji, załamania, mi się objawia. Bywam tym przerażony i dalej się zagłębiam w te literackie, czarne czeluście, choć wiem przecież, że wyjście na powierzchnię jest zawsze wyjściem do ludzi. Nie można kochać, nie można naprawdę pisać, czyli pisać z miłością, kiedy nie kocha się ludzi, nawet wtedy, kiedy pozornie tylko niewiele mnie z nimi łączy, choć z ludźmi przecież łączy mnie wszystko, to oni we mnie żyją, moi bliscy, przyjaciele i nie tylko i rzeźbią moje wewnętrzne krajobrazy i temperatury, to dzięki nim ja oddycham. Ale komu się mogę zwierzyć? Nawet sobie nie potrafię się porządnie zwierzyć, tylko Panu Bogu i w zasadzie najgłębiej poprzez poezję, dlatego wiersze moje są modlitwą myślę, ja się tak do Pana Boga we mnie i na zewnątrz mnie, modlę. Ta ciemna modlitwa mojej duszy, w której śpiewają białe ptaki, niekiedy podniośle, w ciemnym źródle, jest moim białym i ciemnym oczyszczeniem.
Żyję po to, żeby nieustannie z kimś rozmawiać, żyję w ciągłej potencjalności ciemnej i jasnej modlitwy.
Więc moja przyjemność jest pracą a praca przyjemnością, ale zawsze w Bożej służbie pokornej, ciemnej albo jasnej modlitwy.
Lęk nie jest dobrym doradcą, lepszym jest poezja. Wolność zawsze pochodzi z poezji.
Białe ptaki, białe gołębie wypuszczone z szarej i ciemnej klatki fruną wysoko, pod niebieskie niebo. Myślę, że miłość jest niczym innym jak ukochaniem życia, którego treścią są różne, ciekawe zajęcia.
I na tym dzisiaj poprzestanę.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 43

  Dostaję tak po jajach, kiedy tylko słówko powiem o Bogu… Kto wie, może od samego Boga… Tak zwany rozwój, oparty na przyroście wiedzy, dopr...