Osobno
napisałem, że nie mam już potrzeby pisania tekstów recenzenckich.
W oparciu o rumuńskich filozofów, Eliadego, Ciorana, Noikę,
próbuję zastanowić się nad swoim życiem. Rumuńskość i oddział
dzienny na chwilę przed potopem zrywają się z arki białe ptaki w
górę. Eliade jest genialny, styl ma bardzo konkretny, przejrzysty,
jasny, przy tym pełen nadziei i światła ukrytego wewnątrz, pod
skórą (kocham jej ziemistość i światło pod skórą). Na
przykład bardzo poetyckie stwierdzenie, że śmierć nie jest
kresem, ale odpoczynkiem i regeneracją, to mi przywodzi na myśl
cykliczność życia i śmierci, a także to, że jeżeli wydarzy się
już, myślę, że zawsze nieprzypadkowy cud życia, to mamy do
czynienia z ciągłością, linearną ciągłością, a nie kresem i
zamknięciem. Poprzez cykliczność bowiem wyraża się u Eliadego
linearność przypisana życiu pojętemu jako kontynuacja, rodzaj
wieczności żywej nadzieją, Bogiem, wynika z tego, że śmierć
również jest obdarzona życiem i że życie po śmierci będzie
nasycone niczym innym jak konkretem ziemskim, właśnie ziemskim
konkretem a nie niebieskim. Czy dobrze mówię? Dajmy na to chmury
istnieją u Eliadego o tyle, o ile odbijają się w czarnej ziemi, w
ziemskiej, konkretnej powłoce. Kolejne określenie:
"niewyczerpalność życia", słuchałbym i czytał o tym
ciągle, bez końca, zawsze. Eliade jest artystą, węże,
niedźwiedzie, smoki, jeże, wiele innych, cała ta wielowarstwowość
świata przyrodniczego, nakładanie się na siebie kolejnych warstw,
przenikanie konkretów, kontakt zmysłowy ze światem, opowieść o
świecie bowiem wyrażona zostaje przez zmysły, pojęcia u Eliadego
bowiem są nacechowane sensualnie. Oprócz tego on używa
określenia, którego ja użyłem w doktoracie, a przede mną użył
go Czesław Dziekanowski na określenie cechy antropologicznej
"Kamienia na kamieniu", "życie w śmierci"
(Piślo mną pisze, jej jasne, lniane włoski, pisze mną Piślo, jej
jasna cera), w związku z kolejnymi przemianami, fazami księżyca,
umarli bowiem nie tylko umierają w spokoju drzew, jak napisałem w
wierszu inspirowanym twórczością Poświatowskiej, ale również
śpią sobie słodko na księżycu, gdyż jak wiemy z pięknej bajki,
bardzo plastycznej, "Wallace i Grommit", księżyc jest
zrobiony z sera (figiel i głupotka wyniesiona z domu w
Tarnowie). Jest
ważna u Eliadego metafora sieci, która oplata i łączy ze sobą
życie i śmierć. Ta sieć przenika wszystko, chyba cały
Wszechświat, w każdym razie potrzeba na nią zwrócić uwagę, ze
względu na to, że łączy ze sobą wiele ziemskich konkretów,
ziemskich naleciałości, które tak naprawdę są do życia
niezbędne, stanowią cel sam w sobie, chodzi o to, że twórczość
będzie zawsze górą wtedy, kiedy będzie trzymać się ziemi,
chodzi bowiem o to, że zawsze wygra to, co ziemskie. Istnieją
oczywiście poeci nieba, ale ci są najbardziej niebezpieczni, przede
wszystkim dla siebie, bo innym mogą nieumyślnie nieba przychylić.
Ale najważniejsi są artyści ziemscy, Eliade, Rumun z krwi i kości,
którego genialną rumuńskość widać w jego tekstach, właśnie
opiewa smak, barwę i zapach ziemi, barwy, zapachy i smaki swojej
ojczystej Rumunii, terra mater.
U nas, w
Polsce takie przywiązanie do ziemi ojców nazywa się różnie:
przeważnie mówimy na to matecznik, ewentualnie mityczny matecznik.
Takiego określenia używa na przykład Marian Pilot w swojej
powieści. Termin "matecznik" jest stosowany również
przez Rocha Sulimę na określenie "małej ojczyzny" życia
człowieka, jego miejsca urodzenia. Z kolei pierwszym chyba, który
używał terminu "mityczny matecznik", był Bruno Schulz,
mówił on o cudownych latach dzieciństwa właśnie jako o mitycznym
mateczniku, "fajczarni fabuł i bajek". Słowo matecznik
słowotwórczo łączy się ze słowem matka, dalszą konsekwencją
filozoficzną oraz antropologiczną tego słowa jest określenie
macierz. Mówi się bowiem (nie tylko w literaturze filozoficznej),
że ktoś lub coś pochodzi z macierzy. Na przykład życie ludzkie
wzięło swój początek z jakiejś przedustawnej, jeszcze przed
Wszechświatem będącej, macierzy. Są to wszystko rzeczy
niesłychanie ciekawe, idące bardzo mocno w głąb, w tym w ową
przedustawną głąb mityczną. Mnie jednak interesuje bardziej
Eliade jako pisarz. Zatem próbuję udowodnić i sobie i Państwu w
tym moim szkicu, że lektura dzieła Eliadego jest inspirująca zarówno dla naukowców, jak i dla artystów, dodając
jeszcze skromną tezę od siebie, że dzieło Eliadego ma
niezaprzeczalny walor literacki, ergo może być wzięte wcale
(nie)omylnie za literaturę.
Inna ważna
rzecz u Eliadego to tkanie czy tkactwo. Chodzi nie tylko o przędzenie
nici żywota swojego jak mniemam, ale tkanie takiej pajęczyny, która
jeden żywot łączy z drugim na zasadzie jakiegoś ciekawego,
kosmicznego przenikania.
Dalej:
motyw palingenezy i ważna rzecz rytmów. U Eliadego, w "Traktacie o historii religii" i nie tylko w nim zresztą
wszystko podlega rytmizacji: przede wszystkim czas życia ludzkiego
jest przedstawiony rytmicznie. Życie ludzkie polega na byciu czy
przebywaniu w określonym rytmie czasu ziemskiego. Czas ziemski jest
silnie bowiem speriodyzowany, tam idzie za okresem okres, okres za
okresem (ziemia przemija, rytmy człowiecze przemijają wraz z
ziemią).
Niezwykle
interesujące są rozważania Eliadego o wodzie. Porusza on problem
całej, bogatej symboliki akwatycznej, ale na na tym nie poprzestaje,
idzie w głąb. Woda zatem ma walor leczniczy, gwarantuje życie
wieczne, woda uzdrawia, przedłuża życie, z wody bierze początek
wszelkie życie, woda stanowi swoistą macierz (czarną?) życia i
Wszechświata. Ale nie. Właśnie nie. Chociaż słowo macierz
kojarzy się zwykle z czarną barwą, ja stanę na przekór, powiem:
chodzi o białą, uzdrawiającą, leczniczą i dającą życie
wieczne macierz, z której bierze początek ludzkie życie, w swoim
zarodku niewinne. Odpowiedź na pytanie, dlaczego woda leczy,
Eliade daje prostą: ponieważ odtwarza akt stworzenia. Mnóstwo u
Eliadego jest fragmentów mówiących o powtórzeniu wzoru
kosmogonicznego, ale z całą konkretnością ten problem wybrzmiewa
dopiero w "Traktacie o historii religii". Jest
piękny fragment u Eliadego, ewangeliczny, o św. Janie Chrzcicielu,
który mówi, że on chrzci wodą, ale po nim nastąpi Ten, czyli
Jezus Chrystus, który będzie chrzcić "Duchem Świętym i
ogniem".
Na
jedną, chyba najważniejszą rzecz jeszcze nie zwróciłem uwagi.
Przede wszystkim trzeba powiedzieć tutaj, że Eliade pięknie,
znakomicie i zajmująco pisze, opowieść niesłychana: nasycona
konkretem i treścią. Na przykład kiedy pisze o tych mitologicznych
nimfach wodnych, ukrytych w pieczarach, grotach, skałach, ta
opowieść jego, opowieść Eliadego po prostu niezwykle jest
wciągająca. Bardzo ciekawe zdanie, które znalazłem u
Eliadego: "z punktu widzenia struktury potop jest podobny do
chrztu". Nad tym jednym zdaniem można się pochylić na bardzo
długo i bardzo długo można to zdanie smakować, kontemplować,
medytować nad nim. Co ono oznacza? Zapewne to, że struktura potopu
jest ukryta, na pierwszy rzut oka potop nie posiada przecież żadnej
struktury, jego fale zalewają wszystko, nie wybierają, nie
selekcjonują, nie są zatem uważne, nie są zatem celowe, a
przecież (co ważne), wszelka struktura posiada pewien telos, ku
któremu zmierza. Niemniej trzeba to zdanie rozważać dalej.
Przyjmijmy że zarówno potop jak i chrzest są zbliżone pod
względem struktury. Tutaj znowu zdziwienie. Przecież ksiądz polewa
małe dziecko jedynie odrobiną wody, maleńką ilością, a nawet z
powodu tej małej ilości wody, dziecko i tak płacze (choć są
przecież dzieci, które nie płaczą podczas chrztu). Jednakowoż
pisałem o strukturze ukrytej, a zatem wszelkie oznaki widzialne tej
struktury mogą nas mylić. Zarówno bowiem potop jak i chrzest są
pod pewnym względem totalne i chodzi tutaj o totalność w znaczeniu
głęboko religijnym (w pierwszym przypadku jest to totalność
zatracenia, będąca wynikiem kary Bożej, w drugim natomiast chodzi
o totalność przyjęcia na siebie godności dziecka Bożego, w
drugim przypadku zatem chodziłoby zapewne o totalność narodzin w
Bogu, narodzin niejako powtórnych (czyli tych właściwych), które
gwarantuje właśnie obrządek chrztu świętego. Obie te totalności,
co również ważne, wyrażają się oraz istnieją poprzez oraz dzięki wodzie, która daje życie, oczyszcza, ma liczne walory
lecznicze oraz uzdrawiające. Z wody bierze się również życie, to
ona jest pierwiastkiem najsilniej nacechowanym witalnie.
U
Eliadego widać połączenie historyka religii z filozofem religii.
Nie wiem, czy traktować te dwa obszary osobno, chyba nie, ale jednak
historia jakby pomyka nieco odmiennym torem niż filozofia. Historia
jest bardziej literacka, szczegółowa, filozofia natomiast u
Eliadego dąży do struktury.
Ważne:
kamienie chronią zmarłych. Określenie "religijna
wielowarstwowość" pasuje świetnie do ziemskiego, chtonicznego
charakteru prac Eliadego. Bo wierzenia agrarne, bo ziemia, niebo,
niebo nasycone deszczem, ziemia nasycona deszczem.
"Kosmos
zbiornikiem rozproszonych sił sakralnych". Eliade jest wielkim
poetą. Pisze traktat o religijności ludów ziemi. Ziemia zabiera,
ziemia w siebie wchłania następnie, a potem odnawia. "Wszystko,
co wychodzi z ziemi, obdarzone jest życiem, a wszystko, co powraca
do ziemi, na nowo życie uzyskuje". Jest to bardzo piękna
poezja ziemi i nieba, przy czym niebo u Eliadego ma odcień ziemski,
a ziemia odcień niebieski (niebiański).
Pisarstwo
Eliadego jest pisarstwem wielkiej nadziei w człowieka, odnowę,
ziemię.
Przejdźmy
do konkretów. Jest niesamowita jesień (posucha, ogromne wyczerpanie
i zmęczenie). Osiedlowi mieszkańcy siedzą w ogródku piwnym na
tyłach Hali Targowej, żywo rozmawiają i gestykulują. Ja wczoraj
jak zwykle nie przygotowałem się. To znaczy zwykle się
przygotowuję, ale tym razem się nie przygotowałem. Może to być
związane z owym wyczerpywaniem się.
Widziałem
dzisiaj dwóch, wspaniałych, genialnych odszczepieńców
uniwersyteckich, z których jeden robi doktorat na uniwersytecie, a
drugi został wypluty przez uniwersytet, tak czy inaczej obaj szukali
jakiegoś, małego kotka, nie wiem, gdzie on był, może w tym
brązowym pudełku, takim malutkim, co to kotek został schowany. Nie
wiem. Ale oni byli w środku tej jesieni, jesień ich ogarniała, tak
jak mnie teraz ogarnia i dopada niezwykła, niezmierna słabość
(chłód jest stowarzyszony z namyślaniem się i wyczerpywaniem).
Słabość
moja, tellus mater, święta matka telluryczna
Słabość
moja, tellus mater, święta matka telluryczna,
O,
Eliade: "polimorficzna na pozór symbolika drzewa".
Drzewo-żywy
kosmos, który nieustannie się odradza.
niebieski
prawzór (raj).
ziele,
które ma moc scalania części ciała zmarłego. Z tym
ziołolecznictwem u Eliadego też ważna sprawa, w ogóle zioła,
cały, osobny traktat o ziołach. Zioła leczą, kurują, uzdrawiają,
w ziołach mieszka opieka, którą daje duch ziemi.
Więc
Eliade to jest pisarz konkretu. U niego stale jest o tym dramacie
śmierci i zmartwychwstania, na przykład w "Szamanizm i
archaiczne techniki ekstazy", przekład Krzysztof Kocjan,
Warszawa 1994. Jest ciekawa w tym szamanizmie uwaga o kości, że
"kość zwierzęcia symbolizuje totalne życie w ciągłej
regeneracji i przez to zawiera w sobie - choćby tylko teoretycznie-
wszystko, co należy do przeszłości i przyszłości tego "Życia".
Eliade odnośnie tego szamanizmu powiada w ten sposób, że maska
umożliwia u szamana koncentrację. Nasuwa się cały kontekst
filozoficzny, antropologiczny, psychologiczny. Że maska tak naprawdę
umożliwia a nie uniemożliwia życie w społeczeństwie, że
człowiek zamaskowany to innymi słowy człowiek społeczny, że
relacje międzyludzkie, aby być zdrowe, muszą opierać się
przynajmniej częściowo, jeśli nie na kłamstwie, to przynajmniej
na częściowo zakrytej czy też zamaskowanej prawdzie. Więc idzie o
takie pragnienie: życie w pełnym i jasnym świetle, czy to jest w
ogóle możliwe? Czy możliwe jest, żebyśmy patrzyli, żebym ja
patrzył, żebyś ty patrzył(a) w samo sedno, jądro i rdzeń
słońca? Czy nie oślepniemy od jego blasku? Mnie się wydaje, że
trzeba ostrożnie dawkować sobie słońce a tym samym prawdę. Do
prawdy, w co głęboko wierzę, dostęp ma jedynie Pan Bóg, ale nie
mnie przenikać tę prawdę. W swoim codziennym, przeciętnym życiu,
bytowaniu, skazany jestem na domysły, hipotezy, coś częściowego i
wybrakowanego, coś, co jest również czymś nietrwałym i ulotnym.
Pomimo tego, poprzez kultywowane codziennie rytuały, staram się w
jakiś sposób uzyskać efekt, zjawisko czy pozór trwałości. Nie
do końca mi się chyba to udaje. Moja pozorna, wewnętrzna
spoistość, czasem prowadzi mnie na duchowe, poznawcze, filozoficzne
oraz antropologiczne manowce. Tu nawet nie chodzi o odpowiedź na
pytanie, kim jestem, wydaje mi się, że jestem tym, którego z
jednej strony stwarzają pewne okoliczności historyczne, społeczne
aktualia, a z drugiej jest we mnie jakieś silne, ukryte pożądanie
czy pragnienie życia. Więc myślę, że jeżeli cokolwiek może
mnie w istotny sposób ożywiać i czynić moje życie naprawdę
sensownym, to właśnie owo pożądanie czy pragnienie życia.
W
czym ono się objawia? Mam wrażenie, że już wiele razy o tym
pisałem w różnych szkicach. Przede wszystkim moje pragnienie, aby
dać się życiu objawić, wyraża się w woli dialogu, zabawy, picia
piwa, paleniu papierosów, ale to nie wszystko. Bo wciąż, jak
mniemam, chcę od życia czegoś więcej. Chciałbym, mówię to z
pełną jak mniemam odpowiedzialnością, otóż chciałbym od życia
rodziny. Chciałbym, żeby w naszym Królestwie, które stworzyliśmy
z Ewelinką zamieszkał ktoś trzeci, nasze najważniejsze ogniwo i
spoiwo.
U
Eliadego mnie wiele rzeczy bardzo urzeka. Na przykład metafora
Drzewa Świata, Drzewa Kosmicznego, Środka Świata. Eliade na
przykład opisuje szczegółowo, antropologicznie i literacko bęben
szamański, jego skórę, uchwyty, budowę a także funkcje, które
spełnia w archaicznym plemieniu. Coś podobnego robiłem wczoraj,
kiedy mówiłem o cygańskiej poetce Papuszy i w ogóle o Cyganach,
byłem nie tylko etnologiem i antropologiem, który na przykład
opisywał szczegółowo rekwizyt do wróżenia, którego używają
kobiety cygańskie, tak zwanego "diabełka", "trupka",
"kostkę" albo "włochate krzyże", ale byłem
również, powiem to, literatem, pisarzem, który stara się oddać
sprawiedliwość rzeczy konkretnej, bo z takich rzeczy składa się
głównie czasoprzestrzeń dzieła literackiego, nie jest ona
mglista, jest ona konkretna. Przy czym konkret ów może być
rozpatrywany tyleż w materialnym aspekcie powierzchni (jak czynią
nurty filozofii ponowoczesnej), co w aspekcie fenomenu czy zjawiska,
uruchamiając potencjał noumenalny dzieła dzieła literackiego (co
czyni na przykład Roman Ingarden w swojej znakomitej pracy "O
dziele literackim").
Dalej
pisze Eliade, że "bęben przedstawia mikrokosmos z jego trzema
sferami-Niebem, Ziemią, Piekłem-i równocześnie wskazuje środki,
dzięki którym szaman urzeczywistnia przerwanie poziomów i ustala
łączność z górnym i dolnym światem".
Powraca
oddział, ptaki, jasność i ciemność.
Z przedmowy Dumezila, do "Obrazów i symboli", Warszawa 1998, przekład: Magda i Paweł Rodakowie, ciekawa uwaga o życiu ludzkim jako o plątaninie więzi. O co chodzi w symbolu, wynika z tego, co Eliade pisze, że o jego ahistoryczność oraz głębię, głębię, która posiada ukryty rdzeń, będący właśnie czymś na przeciw, w opozycji, czymś, co się nie poddaje przypadkowej, historycznej fluktuacji. Eliade polemizuje z Freudem na samym początku. Pisze na przykład o tym, że nie istnieje seksualność "czysta", że najważniejszą funkcją seksualności, "jest funkcja kosmologiczna". Eilade na określenie specyfiki obrazów, używa terminu "wielowartościowe". Eliadego ambicją, z tego, co pisze, jest stworzenie "obiektywnej historii religii"(s.32). Rytmy czasowe, czasem ucieczka od codzienności, na przykład w teatr albo słuchanie muzyki. Rytmy życia, rytmy śmierci, archaiczny symbolizm łączył się w pewnych zakresach z szamanizmem (s.44). Ponadto pisze Eliade o maieutyce, to jest znana metoda Sokratejska, która tutaj jest synonimem dobywania z głębi prawdziwie wartościowego, niepowtarzalnego oraz autentycznego doświadczenia swojego człowieczeństwa, które jest równocześnie doświadczeniem religijnym. Znowuż chodzi o to, że od historycznej sytuacji, tak zwanych aktualiów społecznych nie da się uciec, niemniej to nie tylko i nie do końca one determinują człowieczeństwo. Przestrzeń święta, czyli przestrzeń Środka, to innymi słowa przestrzeń rzeczywista. Dla intelektualisty jedyna, prawdziwa rzeczywistość-jego praca, książki, laboratoria (s.67). U mnie zawsze ważna była sprawa swojego laboratorium. Byłem nie tylko laborantem w dzieciństwie, ale również pisarzem-opowiadaczem, który opowiada o swoim laboratorium, tak jakby sam fakt bycia w laboratorium, szperania w laboratorium, przeglądania próbówek, oglądania rozmaitych, małych stworzonek przez mikroskop, był ważniejszy od samego eksperymentu. No cóż, nie całkiem poważny to naukowiec, raczej taki przytulny misiak, który lubi sobie stworzyć atmosferę do pracy. A pracować, fakt faktem, nie inaczej bowiem czytałem Brzozowskiego, już na studiach doktoranckich i te jego apele o pracę szczególnie do mnie trafiały. W dzieciństwie czytałem Schulza i pisałem esej o cierpieniu. Schulz powiadał, że cierpienie wcale nie jest dobre. Otóż praca również nie musi być najokrutniejszym wymiarem kary ani szczególnie potworną męką, pisałem zresztą o tym poprzednio w eseju o pracy. Praca powinna być natomiast organicznie związana z człowiekiem, z jego temperamentem, osobowością, zdolnościami, usposobieniem, charakterem, wtedy ona jest owocna prawdziwie. No a ja od najmłodszych właściwie lat albo naukowcem byłem, albo się w naukowca bawiłem, właśnie: może bardziej byłem dzieckiem, które pisząc nie pisało, bo życie tego dziecka było nieustającą, wewnętrzną rozmową ze światem, tak właśnie ze światem rozmawiam do dzisiaj, poprzez i dzięki wnętrzu. Mam rzecz jasna sprawy kalejdoskopowe, jako mały chłopiec lubiłem bawić się kalejdoskopem i to hobby zamieniło się w organiczną część mojej małej osobowości, ja się zmieniałem, dostosowywałem do ludzi, po prostu odbijałem się w ludziach poszczególnych jak w osobnych i rozmaitych lustrach i do dzisiaj nie wiem, które z tych odbić było prawdziwe, przypuszczam, że im wyżej wchodzę, tym lepiej siebie poznaję, moja wędrówka intelektualna jest bowiem poznawaniem siebie właśnie poprzez innych, poprzez te inne lustra, w których się przeglądam. Mam poza tym ostatnio obsesję swojej galicyjskości, tego, że pochodzę z Wielkiego Królestwa Galicji i Lodomerii, że to mnie jakoś napiętnowało, być może uwarunkowało i stworzyło częściowo mój artystyczno-literacki autyzm, który przecież, dzięki pewnym obiektywizacjom, mowa tutaj między innymi o robieniu doktoratu i implikacji z tego wynikających, stał się autyzmem strawnym i możliwym, nawet takim, który może stanowić jeden z nieskończonej ilości kluczy otwierających tajemnicę życia. Jest to, by tak rzec, rodzaj autyzmu konstruktywnego, który ludziom stara się nie wyrządzać szkody, a nawet więcej: pozwala na pewien rodzaj myślenia empatycznego, rozumienia cudzej historii.
Teraz czekam na księdza i myślę sobie, że to nie tylko obrządek, nie tylko kult, nie tylko biała hostia, że to jest o wiele więcej, że to jest Boże. Ksiądz przyszedł po kolędzie, zaśpiewaliśmy kolędę, ksiądz pobłogosławił Nasz Dom, specjalnie dzisiaj nową kartkę przykleiłem, która wita gości, pokropił Dom wodą. Smutno jednak było bez Ewelinki, powiedziałem księdzu, że jest w pracy i że ją długo trzymają, że pracuje w biurze tłumaczeń, że zna angielski i niemiecki, ksiądz był zachwycony tym faktem, że moja Ewelinka zna języki. Pytał mnie o zdrowie, pokazywałem mu szczelnie wypełnioną półkę ze swoimi artykułami i szkicami krytycznoliterackimi w pismach literackich, krajowych oraz jednym zagranicznym, rumuńskim. Pokazywałem mu swoje książki, te poetyckie i prozę, mówiłem mu, że prowadzę wykłady w Domu Kultury Podgórze. Ksiądz siedział, mówił, że pracuję pewnie więcej w domu, opowiadał o tym, że gra w piłkę, że pracuje w szkole, dał mi jeden, tylko jeden obrazek ze Świętą Rodziną. Kiedy wychodził, dom zaczęła wypełniać nicość, na odchodnym rzucił, żeby pozdrowić Ewelinkę, kiedy wróci.
Och, ja mam nicość w sobie i dookoła siebie i nawet te białe gołębie, które odwiedzam na uczelni i w barach, nawet one nie są w stanie zaradzić mojej nicości, białej, czarnej, szarej, ciemnej. A ja chciałbym, żeby moja nicość była ciemna jak studnia, głęboką, studzienną ciemnością i żeby z tej studni dochodziły dobre głosy, dobre wołania, dobre, Boże wołania.
Eliade też pracował w laboratorium. Wiem, że bez mojej Ewelinki nie byłbym dobrym laborantem ani nawet przyzwoitym doktorantem. Bez niej byłbym niczym, bez tej miłości, zrobić wszystko muszę dla tej miłości, białej, szarej, białej, gołębiej miłości w Krakowie, na Rynku, pod parasolami, gdzie gołębie skubią małe ziarenka z grubych rąk, okutych w wełniane rękawiczki, z rąb rynkowych bab, sprzedających precle.
Z przedmowy Dumezila, do "Obrazów i symboli", Warszawa 1998, przekład: Magda i Paweł Rodakowie, ciekawa uwaga o życiu ludzkim jako o plątaninie więzi. O co chodzi w symbolu, wynika z tego, co Eliade pisze, że o jego ahistoryczność oraz głębię, głębię, która posiada ukryty rdzeń, będący właśnie czymś na przeciw, w opozycji, czymś, co się nie poddaje przypadkowej, historycznej fluktuacji. Eliade polemizuje z Freudem na samym początku. Pisze na przykład o tym, że nie istnieje seksualność "czysta", że najważniejszą funkcją seksualności, "jest funkcja kosmologiczna". Eilade na określenie specyfiki obrazów, używa terminu "wielowartościowe". Eliadego ambicją, z tego, co pisze, jest stworzenie "obiektywnej historii religii"(s.32). Rytmy czasowe, czasem ucieczka od codzienności, na przykład w teatr albo słuchanie muzyki. Rytmy życia, rytmy śmierci, archaiczny symbolizm łączył się w pewnych zakresach z szamanizmem (s.44). Ponadto pisze Eliade o maieutyce, to jest znana metoda Sokratejska, która tutaj jest synonimem dobywania z głębi prawdziwie wartościowego, niepowtarzalnego oraz autentycznego doświadczenia swojego człowieczeństwa, które jest równocześnie doświadczeniem religijnym. Znowuż chodzi o to, że od historycznej sytuacji, tak zwanych aktualiów społecznych nie da się uciec, niemniej to nie tylko i nie do końca one determinują człowieczeństwo. Przestrzeń święta, czyli przestrzeń Środka, to innymi słowa przestrzeń rzeczywista. Dla intelektualisty jedyna, prawdziwa rzeczywistość-jego praca, książki, laboratoria (s.67). U mnie zawsze ważna była sprawa swojego laboratorium. Byłem nie tylko laborantem w dzieciństwie, ale również pisarzem-opowiadaczem, który opowiada o swoim laboratorium, tak jakby sam fakt bycia w laboratorium, szperania w laboratorium, przeglądania próbówek, oglądania rozmaitych, małych stworzonek przez mikroskop, był ważniejszy od samego eksperymentu. No cóż, nie całkiem poważny to naukowiec, raczej taki przytulny misiak, który lubi sobie stworzyć atmosferę do pracy. A pracować, fakt faktem, nie inaczej bowiem czytałem Brzozowskiego, już na studiach doktoranckich i te jego apele o pracę szczególnie do mnie trafiały. W dzieciństwie czytałem Schulza i pisałem esej o cierpieniu. Schulz powiadał, że cierpienie wcale nie jest dobre. Otóż praca również nie musi być najokrutniejszym wymiarem kary ani szczególnie potworną męką, pisałem zresztą o tym poprzednio w eseju o pracy. Praca powinna być natomiast organicznie związana z człowiekiem, z jego temperamentem, osobowością, zdolnościami, usposobieniem, charakterem, wtedy ona jest owocna prawdziwie. No a ja od najmłodszych właściwie lat albo naukowcem byłem, albo się w naukowca bawiłem, właśnie: może bardziej byłem dzieckiem, które pisząc nie pisało, bo życie tego dziecka było nieustającą, wewnętrzną rozmową ze światem, tak właśnie ze światem rozmawiam do dzisiaj, poprzez i dzięki wnętrzu. Mam rzecz jasna sprawy kalejdoskopowe, jako mały chłopiec lubiłem bawić się kalejdoskopem i to hobby zamieniło się w organiczną część mojej małej osobowości, ja się zmieniałem, dostosowywałem do ludzi, po prostu odbijałem się w ludziach poszczególnych jak w osobnych i rozmaitych lustrach i do dzisiaj nie wiem, które z tych odbić było prawdziwe, przypuszczam, że im wyżej wchodzę, tym lepiej siebie poznaję, moja wędrówka intelektualna jest bowiem poznawaniem siebie właśnie poprzez innych, poprzez te inne lustra, w których się przeglądam. Mam poza tym ostatnio obsesję swojej galicyjskości, tego, że pochodzę z Wielkiego Królestwa Galicji i Lodomerii, że to mnie jakoś napiętnowało, być może uwarunkowało i stworzyło częściowo mój artystyczno-literacki autyzm, który przecież, dzięki pewnym obiektywizacjom, mowa tutaj między innymi o robieniu doktoratu i implikacji z tego wynikających, stał się autyzmem strawnym i możliwym, nawet takim, który może stanowić jeden z nieskończonej ilości kluczy otwierających tajemnicę życia. Jest to, by tak rzec, rodzaj autyzmu konstruktywnego, który ludziom stara się nie wyrządzać szkody, a nawet więcej: pozwala na pewien rodzaj myślenia empatycznego, rozumienia cudzej historii.
Teraz czekam na księdza i myślę sobie, że to nie tylko obrządek, nie tylko kult, nie tylko biała hostia, że to jest o wiele więcej, że to jest Boże. Ksiądz przyszedł po kolędzie, zaśpiewaliśmy kolędę, ksiądz pobłogosławił Nasz Dom, specjalnie dzisiaj nową kartkę przykleiłem, która wita gości, pokropił Dom wodą. Smutno jednak było bez Ewelinki, powiedziałem księdzu, że jest w pracy i że ją długo trzymają, że pracuje w biurze tłumaczeń, że zna angielski i niemiecki, ksiądz był zachwycony tym faktem, że moja Ewelinka zna języki. Pytał mnie o zdrowie, pokazywałem mu szczelnie wypełnioną półkę ze swoimi artykułami i szkicami krytycznoliterackimi w pismach literackich, krajowych oraz jednym zagranicznym, rumuńskim. Pokazywałem mu swoje książki, te poetyckie i prozę, mówiłem mu, że prowadzę wykłady w Domu Kultury Podgórze. Ksiądz siedział, mówił, że pracuję pewnie więcej w domu, opowiadał o tym, że gra w piłkę, że pracuje w szkole, dał mi jeden, tylko jeden obrazek ze Świętą Rodziną. Kiedy wychodził, dom zaczęła wypełniać nicość, na odchodnym rzucił, żeby pozdrowić Ewelinkę, kiedy wróci.
Och, ja mam nicość w sobie i dookoła siebie i nawet te białe gołębie, które odwiedzam na uczelni i w barach, nawet one nie są w stanie zaradzić mojej nicości, białej, czarnej, szarej, ciemnej. A ja chciałbym, żeby moja nicość była ciemna jak studnia, głęboką, studzienną ciemnością i żeby z tej studni dochodziły dobre głosy, dobre wołania, dobre, Boże wołania.
Eliade też pracował w laboratorium. Wiem, że bez mojej Ewelinki nie byłbym dobrym laborantem ani nawet przyzwoitym doktorantem. Bez niej byłbym niczym, bez tej miłości, zrobić wszystko muszę dla tej miłości, białej, szarej, białej, gołębiej miłości w Krakowie, na Rynku, pod parasolami, gdzie gołębie skubią małe ziarenka z grubych rąk, okutych w wełniane rękawiczki, z rąb rynkowych bab, sprzedających precle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz