Przeczytałem opowieść Teresy Tomsi w najnowszej "Wyspie", dotyczącej dzieciństwa poetki i to mnie jakoś zachęca do podjęcia próby opisu swoich, wczesnych lat. Moja pamięć sięga do domu babci w Krakowie i do zapachu i smaku szarlotki. Więc ten smak szarlotki babcinej będę zawsze pamiętał. Krzesła, obrazy, figurki, stary stół, lampa z abażurem, kanapa, pisma dla pań, zapach domowego obiadu, opalany węglem piec, wszystko to jakoś we mnie się kołata, kotłuje. Jestem bowiem skarbnicą tamtych zapachów, smaków, barw, czasem dźwięków, ale cóż powiedzieć czy nie powiedzieć, dźwięków bezszelestnych, bo to cisza w tym momencie jest najważniejsza, cisza, z której dobyć się może odważny głos z przeszłości. Tamta zieleń. Nie do podrobienia. Wychodziłem na balkon, mały chłopaczek, albo siedziałem na krześle, czytałem książkę, Umberto Eco, "Imię róży", pierwsze wtajemniczenia oraz inicjacje w słowo pisane, więc atmosferę powieści oczywiście czułem, ale dodatkowo ona była wzmagana przez to, co widziałem z balkonu, co czułem siedząc w tym pokoju babcinym, pokoju, który pamiętał przeszłość, zamglonym nieco, ze starymi, trochę białymi, trochę szarymi firankami, przydymionymi kurzem (przeszłości?), czymś, co tam zostało, co się nieśmiało gdzieniegdzie pałętało, te drobiny przeszłości, małe muszki i wieczorem komary, coś niewyrażalnego, które przeczuwam teraz, ale przecież wtedy, mały chłopaczek ostrzyżony na jeża, cały byłem, tak, cały byłem, chodzącą niewyrażalnością, ja się z niewyrażalności składałem, niewyrażalność mną była, ja tą niewyrażalnością oddychałem w sposób naturalny, dopiero teraz, kiedy osiągnąłem wiek dojrzały, ja niewyrażalność psuję i niszczę, pisząc o niej, kładą się szare i ciemne cienie na cały ten problem niewyrażalności, która przecież już nie ta sama, bo wyrażona. Mam w pamięci tamte obrazy, obrazy moim zdaniem cudowne, poetyckie, ale przecież nie mogę o nich napisać, bo czasem zapominam języka w gębie, choćby w tej gębie było niebo, niebo szarlotkowe, niebo kruche i jabłkowe, ach kruszonka, kruszonka, ciepłe jabłuszka, kompocik, dużo zieleni za oknem, nie, o nie, nie straciłem się w tamtej przeszłości, może dojrzałem nieco (przejrzałem?), może odrobinę większy jestem i szerszy, pewnie trochę mniej wrażliwy niż dawniej, ale przecież wciąż, do jasnej, ciasnej, mocium panie, tamtym jestem człowiekiem, bo gdzieś rdzeń we mnie zachowany, nie zginął, choć fluktuował po obrzeżach i marginesach czasu, dalej jest, dalej tkwi i nieuchronnie tkwić będzie, aż po następne jesienie, lata, wiosny, zimy, tak. Teraz boję się bardzo lata, lato mnie przeraża, bo wiem, że zbyt biedny jestem aktualnie, żeby zażyć plaży, nieba, morza, rozkosznego, leniwego letargu wśród fal, roztopienia się w doskonałym bezbrzeżu morza, plaży, fal, zachodzącego słońca, tej całej przyjemności (plasir du texte), bo przyjemność tekstu jest przyjemnością życia, życie przecież ważniejsze niż tekst, życie bez tekstu obywa się wcale dobrze, choć, czy istnieje życie czyste? Człowiek to przecież byt aktywny, spełnia się w tym, kim jest, więc albo spełnia się w fartuchu kucharza, kelnera, majstra bądź ciągle pod krawatem, ciągle w marynarce, nawet, kiedy nagi jest (ach!), kiedy nagi tors obnaża cielesny, garnitur ma stale zapięty i przypięty, czerwony, w zielone grochy krawat (wzmianka zainspirowana świetnym szkicem Wojciecha Ligęzy o plaży i plażowaniu). A o tomie próz krytycznoliterackich, tudzież tomie próz o życiu, codzienności, Grzegórzkach, Hali Targowej, tak mi bliskiej, bo sąsiedzkiej i prawie mojej, jeszcze pewnie napiszę, jeszcze pewnie napiszę esej taki czy owaki, krytycznoliteracki mniej lub bardziej o tomie pięknych, subtelnych, dowcipnych, skrzących się delikatnym humorem i ciepłą autoironią próz Wojciecha Ligęzy zatytułowanych "Pod kreską".
Wracając jednak do mojej babci, idziemy do niej dzisiaj z Ewelinką na obiad. Wiecie, po wczorajszym wieczorze Maćka Frońskiego, niesłychanie wspaniałym, bo melancholijnym (łagodnie?), gdzie czuć było delikatną nutkę nostalgii i przemijalności (niektóre kwiaty w Ogrodzie Botanicznym usychają nawet na wiosnę), poszliśmy, hen, na Kazimierz, w górę, ku tarasowi na dachu albo i nie na dachu, w każdym razie wysoko, gdzie rozlewane było wino, gdzie byli Karol Maliszewski i Krzysztof Kleszcz i zdążyliśmy z poetą młodym, zapowiadającym się właściwie na końcówkę, no ale załapaliśmy się jeszcze na kilka świetnych wierszy Maliszewskiego dla dzieci, to cudne naprawdę były wiersze, bardzo kunsztowne i z dużą miłością pisane, kiedy Karol rozkwitnął w pełni jako poeta, kiedy pisał te wiersze dla swoich dzieci, możemy domyśleć się, że dla swoich wnuczek i wnuczków, czyż tak? Więc ten taras, wino białe, wiersze, papierosy, potem moje papierosy, moje palenie, złamałem zakaz, zapaliłem po ośmiu dniach, ale przecież do piwa czy kawusi to nie grzech, jak to mówi poeta bardzo dobry, Krzysztof Grzebiliszewski, że do kawusi, czy piwa kawałek, odrobina dymku, to nie grzech. Ależ tak, czy wiecie Państwo, że wstałem dzisiaj szczęśliwy niezmiernie, nasączony poezją od środka jak gąbka, że po prostu radość ze mnie parowała, wylewała się jak ten dym, skraplała się, prawie płakałem ze szczęścia w środku, łzy we mnie płynęły, łzy szczęścia wiosennego, majowego, patrzyłem na Ewelinkę, patrzyłem na ten maj, na chwilę ucichły myśli o moim jeszcze nie poprawionym, nie przepisanym porządnie doktoracie, na chwilę po prostu poezja, spełnienie w niespełnieniu, albo niespełnienie w spełnieniu, długie, zielone, wiosenne maje, przecież moja jest ta wiosna poniekąd, moja, ale nie tylko, bo i do mojej babci należy i do jej balkonu, ogrodu, kompociku, szarlotki, ciepłych, miłych nozdrzom posiłków, zieleń, szarlotka, herbatka, kompocik i oczywiście ciasto, na deser ciasto, już nie szarlotka, nie ta mityczna szarlotka, ale ciasto inne, ciasto wzięte ze współczesności, która przecież nie istniałaby, nie miałaby prawa istnieć, gdyby nie mit, przeszłość, tradycja, cała ta (nie)istniejąca przeszłość, która wchodzi w przestrzeń aktualnego i z nią się brata, brata się z jej cieniem.
Jestem całkowicie i zupełnie ogarnięty przez aktualność, która jest równocześnie tym, co minione, jestem całkowicie i zupełnie ogarniony przez tę wiosną która krucha jest i ciepła i soczysta i mokra jak jabłka z szarlotki mojej babci. Jestem równocześnie kruchy, nasączony wiosną i zielenią, majem, liśćmi, trochę zmęczony, poezją przewiercony zupełnie, jakby na granicy niewidzialnego, jakby jednego nogą w baśniowej krainie obłąkania, pięknego obłąkania, ale wciąż przecież trzymający się ziemi, jakoś tej ziemi smakujący, jakoś w tę ziemię wchodzący, wschodzący jednocześnie tym, co istnieje silnie, mocno, intensywnie, a przecież to coś jakby jednocześnie nie istnieje, ledwie jest, słabo jest, a przecież jest tak niezmiernie mocne, tak subtelnie i zdecydowanie zawłaszczające, że przepadam. I składam dłonie do modlitwy w tę niedzielę, tę niedzielę babciną, szarlotkową, wiosenną, zieloną. Składam dłonie do modlitwy i nie mogę nasycić się mokrym miąższem szczęścia i kruchą skałą ziemi, Panie.
niedziela, 25 maja 2014
środa, 21 maja 2014
Mój stary przypis do "Książki twarzy" Marka Bieńczyka
Więc tak. Piękne słońce za oknem, maj. Dzisiaj obiad z dziadkiem. Wczoraj telefon do babci a przedtem rozmowa z mamą. Później rozmowa z tatą o tajemnicach fachu antykwarycznego. Więc tak. Rodzinna wspólnota mojego, prywatnego widnokręgu. Kiedyś (chyba z rok albo dwa lata temu), napisałem taki szkic o "Książce twarzy" Marka Bieńczyka. Czuję się zaszczycony, że "Teksty Drugie" w ogóle się tym tekstem zajęły recenzując go, nawet negatywnie, bo przecież z nimi przegrać to jak wygrać, że sparafrazuję nieśmiertelną frazę z "Misia". Jeszcze mam w odwodzie dwa teksty dla "Tekstów Drugich", z czego jeden już został opublikowany w innym piśmie krakowskim, więc chyba nie można drugi raz, a drugi, całkiem nowy, świeży i o wiele bardziej moim zdaniem "naukawy" niż ten o Bieńczyku, czeka sobie również spokojnie na recenzje. A co mi tam. Chciałbym, swoją drogę poczytać, co oni mi tam napiszą. Bo też tekst mój o "Kamieniu na kamieniu", tekst doktoratowy, jeżeli nie znajdzie sobie na łamach żadnego pisma miejsca, to tutaj, w tej spiżarni i spichlerzu literackim, przeze mnie stworzonym najrychlej i najpewniej skończy, ale nie przesądzajmy sprawy, patrzmy czule i odważnie w przyszłość, przeszłości przy tym nie przekreślając, przeszłość dowartościowując, tym samym patrząc, jak biegły drogi mojej powikłanej myśli literaturoznawczej, jakie były tejże wygibasy i rozgałęzienia, rozwidlenia, jak to ewoluowało naiwnie i dalej się z mozołem wykluwa i na świat z tego jaja intelektualnego chce wyjrzeć i w piórka ptasie się oblec i wzbić się hen, w powietrze. Na razie kura sobie ciężko idzie po podwórku i dogląda od czasu do czasu tego jaja intelektualnego, tego mojego, czule hołubionego jaja, z którego coś tam, coś tam, wykluwa się, jakiś język i tak bez końca wykluwać się może przed wzlotem. Więc zapraszam do lektury szkicu mojego o "Książce twarzy" Bieńczyka, ten tutaj, przeze mnie założony notatnik lekturowy, albo spichlerz czy literacka spiżarnia, niechaj swoją rolę dobrze spełnia. Z czasem może jakieś konfitury, ogórki, czy ciasteczka, czy soki z prawdziwych malin w tej spiżarni będzie można brać, ale na razie, niech się napełnia, wysyca, wykluwa, wypełnia, niech rośnie. Aż moja babka nie wyczaruje czegoś, aż nie zalęgną się w spiżarni mole ( ale to temat na całkiem inną opowieść).
Dualny świat Księgi Marka Bieńczyka
Dualny świat Księgi Marka Bieńczyka
Marka
Bieńczyka poznałem przede wszystkim jako autora znakomitych książek
o melancholii („Oczy Durera, „Melancholia. O tych, co nigdy nie
odnajdą straty”). Dał mi się poznać również jako autor
przenikliwego studium o Zygmuncie Krasińskim „Czarny człowiek”.
Autora postrzegam przede wszystkim jako filozofa literatury,
zbliżonego mniej więcej do obszarów Michała Pawła Markowskiego z
zastrzeżeniem jednak, że Bieńczyk jawi mi się bardziej jako
artysta filozof, a Markowski jako filozof naukowiec z pewną
domieszką artyzmu.
W życiu każdego pisarza „na dorobku” przychodzi moment, kiedy
czas spisać swoistą summę tego, co było do tej pory, swego
rodzaju intelektualną autobiografię.
„Książkę
twarzy” Marka Bieńczyka traktuję właśnie jako podsumowanie
dotychczasowej drogi badawczo artystycznej. Podsumowanie nie tylko
drogi intelektualnej, ale również życiowej, ponieważ w ostatniej
książce autora „Melancholii” dochodzą do głosu, niespotykane
wcześniej akcenty autobiograficzne.
Dałem się porwać specyficznej narracji pisarza. Dałem się
porwać i oderwać się nie mogłem. Za pierwszym razem, po pierwszym
sięgnięciu i przeczytaniu pierwszej strony książka odrzuciła
mnie. Początek wydał mi się dość banalny. Z czasem jednak zaczął
dojrzewać we mnie głód banału, dajmy na to lektury lżejszej i
sięgnąłem raz jeszcze po „Książkę twarzy”.
To,
co mnie szczególnie uwiodło w tej dziwnej narracji Bieńczyka,
można nazwać za Barthesem „przyjemnością tekstu” (plasir
du texte). Bo
też najnowsze dzieło autora „Kronik wina” czyta się bardzo
dobrze.
Ta
książka, można powiedzieć, jest o wszystkim. To jest swego
rodzaju antyczna silva
rerum,
rodzaj kolażu rozmaitych dziedzin życia, pochodzących z popkultury
i literatury wysokiej.
Niech
nas nie zwodzi jednak postmodernistyczna heterogeniczność i
plazmoidalność tekstowej tkaniny. Rzecz jest w istocie utkana
misternie, dokładnie, z troską o tak nie lubianą przez
postmodernistów całość. Pozorna fragmentaryczność esejów
Bieńczyka, mariaż wielu, z pozoru nieprzystających do siebie
dziedzin, posiada jednak istotne spoiwo, któremu na imię język. Bo
też język to najważniejszy bohater „Książki twarzy”. Język,
który określa doświadczenie egzystencjalne oraz intelektualne,
który spaja na zasadzie harmonijnego uzgodnienia pozornie sprzeczne
dwa światy: literatury oraz życia. Zagadnienie jest istotne i można
powiedzieć paradygmatyczne. Odwieczna dychotomia życia i literatury
i rzekome przewagi, które jedna z tych dziedzin ma nad drugą to
problem, który w sposób istotny nurtował również i Markowskiego.
W rzeczy samej nurtuje on wszystkich przyjaciół tekstu, czyli
ludzi, dla których możliwości jakie daje literatura jest sposobem
na podołanie wymaganiom płynącym ze strony życia. Ale też
właśnie, nie o życie zdaje się Bieńczykowi chodzić, lecz o
egzystencję (to rozróżnienie podaję znów za Markowskim). Bo też
życie to nieuformowany bezkształt, forma bez struktury, której nie
daje się uchwycić. Wszelkie tęsknoty intelektualistów za
bezpośrednim doznaniem życia, doświadczeniem hit
et nunc spalają
niestety na panewce, kiedy pojawia się tekstowe zapośredniczenie,
czyli refleksja nad życiem, które bezkształt zamienia w kształt,
bezformiu nadaje filozoficzną oraz artystyczną strukturę. Znana
jest tęsknota Witkacego za doznaniem jedności w wielości
(intelektualna, a zatem z życiem jako takim nie mająca wiele
wspólnego). Pewnego wyłomu chciał dokonać Bergson poprzez
stworzenie filozofii intuicjonizmu, gdzie, dzięki naturalnej
intuicji, możemy pochwycić życie na gorącym uczynku, doznać go
bezpośrednio. Również postulat Miłoszowej epifanii ma tutaj wiele
do dodania przy zastrzeżeniu jednak, że życie przyłapane na
wydarzającej się chwili pojmowanej jako błysk i olśnienie traci
swoją moc, gdy zamienia się w skończoną, wielokroć literacko
doskonałą formę poematu.
Ta dychotomia literatury i życia będzie odwieczna jak się zdaje i
tak też, z ducha poststrukturalistyczny Bieńczyk sięgnął
niebanalnie i z jemu tylko znaną swadą w „przestrzeń dzieł
wiecznych”.
Język jest bohaterem tej opowieści, oczywiście. Bohater to ktoś
na kim skupiamy uwagę.
Barwność, sensualność, a przy tym żywość języka Marka
Bieńczyka przywodzi na myśl najlepszą tradycję eseju, wzór
francuski Michała z Montaigne. Na gruncie polskim można snuć
porównania z twórczością Jerzego Stempowskiego, ale również z
Andrzejem Bobkowskim, przy zastrzeżeniu jednak wydatnych różnic.
Bobkowski nie znosił filozofii (podaję za Maciejem Urbanowskim, w
ostatniej książce krytyka o Bobkowskim „Szczęście pod
wulkanem” jest to wyraźnie powiedziane). Bobkowski był pisarzem,
który filozofię pewnie czytał, ale nie przejmował się nią w ten
sposób, aby przysłoniła mu naturalny urok życia. Bobkowski nie
myślał chyba pojęciami. Raczej chłonął naturalną fakturę
zewnętrznego świata na zasadzie bezpośredniego doznania,
autentycznego wrażenia, niezafałszowanego przez niebezpieczny
czasem język abstrakcji.
Inaczej
Bieńczyk. Ten filozofię chłonie i czuje tak jak Bobkowski chłonął
i czuł świat. Dla Bobkowskiego świat był światem i tyle. Trzeba
było w nim mieszkać, żyć, pracować, a literatura, choć
istotnym, była dodatkiem, ale też dopełnieniem, ukoronowaniem
drogi życia. Odwrotnie jest u Bieńczyka. Czytając „Książkę
twarzy” miałem wrażenie, że najważniejszy jest nie świat, ale
tekst, który świat niejako umożliwia. W tym sensie wszystko, za
Derridą, radykalnym rewolucjonistą, powtórzmy, jest tekstem i nie
ma nic na zewnątrz tekstu (il
n'y a pas de-hors texte). W
tym sensie nie istnieje życie pojmowane jako fakt, który można
doznać na zasadzie bezpośredniego dotknięcia jego zewnętrznej
faktury (jak u Bobkowskiego). Życie wydarza się przede wszystkim
jako rodzaj przymusu nieustającej obserwacji ze strony Innego, który
jest językiem. Innymi słowy życie dla Bieńczyka jest egzystencją,
czyli rodzajem doświadczenia wyłącznie językowego.
W „Książce twarzy” wyrazem tak pojętego doświadczenia jest
opisana relacja z ojcem. Zresztą opisana jest pięknie (i
nieżyciowo). Narrator od młodego wieku oglądał z ojcem piłkę
nożną w telewizji, chodził na mecze Gwardii i Legii. Piłka nożna
była wtedy jednym z najbardziej istotnych punktów odniesienia.
Ojciec i syn byli złączeni emocjonalnie i egzystencjalnie
(niestety) właśnie poprzez doświadczenie piłki nożnej. O czym
mógł rozmawiać dorosły już narrator ze swoim ojcem, który
schorowany i umierający leży w łóżku? O piłce rzecz jasna. Że
Legia spadła, że Gwardia nie wygrała żadnego meczu od wielu lat.
„O niczym innym już nie umiemy rozmawiać?” pyta ojciec.
„Nie
umieliśmy, nie umiałem. Nie umiałem, nie zawsze chciałem.
Rzeczywistość wydawała mi się gorsza niż świat nierealny”
odpowiada sam sobie narrator. W zasadzie ten fragment może posłużyć
jako esencjalny dla interpretacji „Książki twarzy”. Jest w nim
zawarte olbrzymie niebezpieczeństwo, choć nie podane w formie
przestrogi, kiedy świat tekstu, świat językowy stanie się
jedynym, możliwym punktem odniesienia w rozmowie. Giną wtedy
ludzie. I chyba sam język wtedy ginie, stając się martwym,
pilnującym dokładnie swoich granic. Jego niewyczerpalność jest
tylko pozorna, stanowi rodzaj iluzji, fasady, która zasłania to, co
jest, czyli życie pojmowane jako bezpośrednia interakcja ze światem
i drugim człowiekiem. Dodajmy, oparta na dialogu i możliwości
porozumienia obu stron, w której nie dochodzi do zawłaszczenia
relacji przez jeden, monadyczny, osobny i jakby totalny monolog
tworzący pojęciowe fikcje i podporządkowujący tym fikcjom świat
życia.
„Książka twarzy” opowiada o niemożliwości życia innego niż
w języku i poprzez język. Język stwarza świat, powołuje do życia
wszystko, w tym również niemożliwość i nierozstrzygalność.
Kiedy czytamy opowieść o Kazimierzu Górskim, widzimy
charakterystykę postaci trenera, który prostotę łączył z
intuicją. Dobrze oddaje to Bieńczyk w swoim eseju rysując postać
trochę Szwejkowską, która na świat patrzyła zdrowymi oczami; nie
były to oczy intelektualisty, ale człowieka, któremu podoba się
swoje zajęcie bez pretensji do bycia autorytetem w innej dziedzinie.
Ale portret Górskiego jest już pisany przez intelektualistę, stąd
odnosi się wrażenie sporego dystansu między narratorem a bohaterem
jego opowieści. Narrator patrzy z góry, z ironią i rodzajem
wyższości na wykreowaną przez siebie postać, przy czym nie jest
to postawa pozbawiona czułości i sympatii; kreacja odbywa się
raczej na zasadzie współodczuwającego mimetyzmu, o którym
wspominał przytaczany później Roland Barthes, kiedy mówił o
sztuce pisania powieści.
Zaznaczyć bowiem należy, że Kazimierz Górski jest również
konstruktem językowym (podobnie jak ojciec narratora „Książki
twarzy”). Polski trener żyje przede wszystkim w języku i poprzez
język. „No mi si wydaji, że jak Legia nie strzeli drugiej bramki,
to nie strzeli i trzecij”, powiada w eseju „Naszym przyjacielem
jest”, jego bohater, Kazimierz Górski. Bieńczyk skupia się
głównie na językowej charakterystyce nieśmiertelnych aforyzmów
trenera. Ma do nich stosunek na poły poważny, na poły ironiczny,
kiedy pisze na przykład: „Dla słuchaczy jest w tych gnomach coś
z języka Pytii, pozornie prostego, lecz kryjącego w sobie głębię,
tajemnicę; kiedy Pytia twierdzi, że po dniu zapada noc, sens jej
słów jest mniej oczywisty niż mogłoby się wydawać”. Dla
Bieńczyka trener Górski to postać przede wszystkim literacka, choć
żyjąca przecież realnie w poprzedniej epoce.
I tak jest z innymi bohaterami tych szkiców, którzy przecież nie
zostali wymyśleni przez Bieńczyka, choć jednak. Poznajemy
tenisistę Agassiego, trenera reprezentacji Polski Leo Beenhakera,
którzy dostają podwójne życie: jedno znane z telewizji, drugie to
wykreowane, wymyślone przez narratora „Książki twarzy”.
Do tej pory, w trakcie tej relacji, można było ulec złudzeniu, że
język jako bohater a zarazem spoiwo opowieści Bieńczyka stwarza
coś w rodzaju monolitu, powołuje do życia poznawczy monizm.
Heterogeniczność wywodu jest pozorna, w istocie chodzi tylko o to,
co językowe i tekstowe. Otóż i tak i nie.
Warto myślę zwrócić uwagę na wyłaniający się z najnowszej
książki autora „Czarnego człowieka” dualizm. Dotyczy on tego,
co przynależy życiu pojmowanym jako literatura i literaturze
pojmowanej jako życie. Tę gnomiczną sentencję rzecz jasna
wyjaśnię i rozwinę.
Nie przekonuje mnie Bieńczyk jako pisarz, kiedy pisze o swoim latach
dziecinnych, relacji z ojcem, z przyjaciółmi, grze w piłkę,
spływach kajakowych. Jego opowieść wtedy staje się, by tak rzec,
nadmiernie i trochę nachalnie literacka. Chodzi myślę o swego
rodzaju nadświadomość literacką, która uniemożliwia wejście w
kontakt bezpośredni ze swoim życiem. Sprawa dotyczy chyba w ogóle,
szerzej filozofów literatury, bądź literaturoznawców, dla których
podstawowym i prymarnym punktem odniesienia jest Inny zawarty w
tekstach literackich. Kiedy Michał Paweł Markowski pisał felietony
na tak zwane „życiowe tematy”, wyraźnie czegoś mi w nich
brakowało. Chyba nie brakowało mi życia, ono tam było zawarte,
brakowało mi literatury.
„Szkice
piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego to świetna literatura, która
opowiada o życiu, ściślej, o osobnym, jedynym i niepowtarzalnym
widzeniu świata. Siła „Szkiców piórkiem” bierze się z
niezwykle interesującego sposobu przyglądaniu się życiu jako
zjawisku, którego doznajemy bezpośrednio, emocjonalnie, sensualnie.
„Książkę
twarzy” Bieńczyka natomiast można nazwać swego rodzaju
autobiografią czy dziennikiem intelektualisty, w którym główny
nacisk położony jest na to, co literackie (czyli życiowe, bo życie
staje się w takim wypadku tekstem do przepisania). U Bieńczyka nie
ma tak naprawdę dychotomii na to, co literackie i nieliterackie.
Każdy temat jest literacki, bo wszystko jest częścią literaturę,
a żyjąc żyjemy „na miarę literatury”. „Książka twarzy”
zatem opowiada przede wszystkim o literaturze, jej przedmiotem
namysłu jest literatura i basta.
„Szkice
piórkiem” natomiast to książka, której przedmiotem jest życie.
Tyle tytułem różnic między tym, który jest literaturą
(Bieńczyk), a tym, który literaturę powołuje do życia
(Bobkowski).
Dualizm Księgi Bieńczyka najlepiej uwidacznia się w
dychotomicznej strukturze dzieła, to jest podziału na to, co
przynależne życiu osobistemu (opis relacji z ojcem, granie w piłkę
w dzieciństwie, wycieczki kajakowe) a tym, co należy już ściśle
do dziedziny literatury. Otóż własne życie, o którym pisze
Bieńczyk, jest zbyt literackie można powiedzieć, tym samym brakuje
mu życia, czyli żywej, bezpośredniej obserwacji, jak u
Bobkowskiego na przykład. Życie u Bieńczyka tylko udaje
literaturę. Co innego, gdy Bieńczyk pisze o innych pisarzach (Hugo,
Mickiewicz, Krasiński, Słowacki, Barthes). Wtedy autor, można
powiedzieć, staje się naprawdę pisarzem. Bieńczykowi potrzebny
jest Inny zawarty w dziele literackim, aby mógł wypowiedzieć
siebie poprzez doświadczenie literackie innych pisarzy. Bieńczyk
wtedy pisze literaturę innymi słowy, kiedy komentuje literaturę
innych. Literatura u Bieńczyka, ta prawdziwa, gdzie język jest
najbardziej żywy, przykuwający uwagę, to nic innego jak komentarz
do literatury innych pisarzy.
Dlatego nie widzę możliwości napisania prawdziwej powieści u
pisarza takiego jak Bieńczyk.
Może on, owszem, pisać powieść w sensie hermeneutycznym oraz
intertekstualnym, to znaczy wieść rozmowę z dziełami innych
pisarzy. Tak powstaje pod jego piórem, gatunek być może nowy,
rodzaj powieści intelektualnej. Ale stworzenie autonomicznego,
fikcyjnego świata opartego na wyobraźniowym zmyśleniu wraz z
obecną tam strukturą fabularną, precyzyjną formalnie, to zdaje
się nie wchodzi w grę w przypadku autora „Nowych kronik wina”.
Przypadek Bieńczyka jest bowiem poniekąd przypadkiem Barthesa
(autor zresztą sam świetnie literacko wciela się w autora
„Fragmentów dyskursu miłosnego” zapożyczając u Barthesa formę
fragmentu i aforyzmu, tworząc własny dyskurs miłosny, oparty
głównie na fascynacjach związanych z polską literaturę
(Mickiewicz, Słowacki, Krasiński).
Jak stwierdza przytaczany przez Bieńczyka Barthes: „w obecnym
stanie moja świadomość mówi, że nie uda mi się i że nie mogę
napisać powieści”. Jak pisze Bieńczyk, Barthes wyjaśnia, że:
„brakuje mu owej wielkiej imaginacji, umiejętności tworzenia
wielkiego kłamstwa; brakuje mu wyobraźni fabularnej, która polega
na umiejętności kreacji innego”. Jak pisze z kolei Barthes:
„napisać powieść to stworzyć Innego” i dalej: „nazywam
powieścią dzieło, w którym dochodzi do przekroczenia egoizmu,
lecz nie w stronę arogancji, lecz współodczuwania z innym,
współodczuwania w zasadzie mimetycznego”. Barthes miał taką
powieść napisać po śmierci matki, z którą był głęboko
emocjonalnie związany. Jednak jak zauważa Bieńczyk: „w istocie
następuje jakieś załamanie w projekcie, że między żałobą a
dojściem do świata i stworzeniem Innego(co jest warunkiem powstania
powieści), żłobi się nieprzebyty rów”.
Istota Księgi bowiem, jak zauważa Bieńczyk, „leżała w jej
niemożliwości, a nie w jej realizacji”.
Autor „Książki twarzy” również nie mógłby pewnie napisać
powieści o swoim zmarłym ojcu. Byt ojca jest bowiem w sensie
ścisłym językowy, ojciec jest tylko literaturą, brakuje tam
czegoś, co nie byłoby językiem, a obserwacją, a przez to właśnie
uzyskało wartość literacką (jak u Bobkowskiego).
Dlatego też najbardziej znakomite fragmenty „Książki twarzy”
poświęcone są właśnie literaturze.
To jak Bieńczyk wchodzi w żywy kontakt z cieniami przeszłości,
zasługuje na uwagę, a nawet podziw. Podobny chyba jeszcze stosunek
do literackiej tradycji ma na gruncie polskim, przywoływany zresztą
przez autora „Czarnego człowieka” Jarosław Marek Rymkiewicz.
Pięknie na przykład zarysowana jest paralela w „Książce twarzy”
między umieraniem Viktora Hugo a umieraniem Adama Mickiewicza. To
pierwsze, w aurze publicznej, spotykało się z powszechną,
społeczną uwagą było faktem, który obserwował cały, ówczesny
Paryż. Umieranie Mickiewicza natomiast, samotne, pozbawione
należnych fanfar, odbywające się wielkim cierpieniu i udręce.
Anonimowe.
W tym też sensie Bieńczyk ożywia niejako literaturę poprzez opis
pisarzy jako „ludzi żywych”.
Nieprzypadkowa jest przecież analogia z Boyem (również zresztą
przytaczanym jako tłumacz Prousta), który podobny rodzaj
literackiej gry uprawiał w swoich pismach. Pod piórem Boya
widzieliśmy nagle żywego Przybyszewskiego („Stacha”) i żywego
Wyspiańskiego. Ten pierwszy, birbant, hulaka, geniusz, któremu
jednak doskwierało wieczne niespełnienie. Ten drugi, stroniący od
alkoholu introwertyk ze głęboko niebieskimi, matowymi oczami, które
błyszczały żywym, stalowym blaskiem, podpierający framugę
chałupy na weselu Lucjana Rydla w krakowskich Bronowicach, którego
poezja była żywym, bezbłędnym i genialnym rytmem, rytmem dodajmy
bardzo polskim.
Przepraszam za tę wycieczkę w kierunku Boya, a tym samym w polską
secesję, ale wydaje mi się, że nieprzypadkowe byłoby zestawienie
Bieńczyka i Boya. Być może Bieńczyk to taki nasz współczesny
Boy? Od Boya jednak, co dodać należy, różni Bieńczyka świetny,
bezbłędny warsztat literaturoznawczy. W tym też sensie jego
pisanie nie wyczerpuje się tylko w anegdocie, ale stanowi pretekst
do pogłębionych, literaturoznawczych rozmyślań. Tak też chyba
powstaje esej, łącząc to, co życiowe, przypadkowe, incydentalne z
pewną strukturą intelektualną, dzięki której przypadek zamienia
się w konieczność uzyskując językowy kształt.
Ostatnie części „Książki twarzy”, poświęcone Barhesowi, są
chyba najciekawsze z literaturoznawczego punktu widzenia. Bieńczyk
chyba najlepiej czuje się w obszarach poststrukturalnych, gdzie
opozycja tekst-życie traci na znaczeniu na korzyść wszędobylstwa
„tekstowego świata”. Przy czym zauważyć i zaznaczyć trzeba,
że w tekście pisanie Bieńczyka się nie wyczerpuje; tekst to
również egzystencja. Szkic o Rolandzie Barcie nie byłby tak dobry
i przejmujący, gdyby nie zarysowany w nim aspekt egzystencjalny.
Roland Barthes stał się pod piórem autora „Melancholii” nie
tylko geniuszem literaturoznawstwa, strukturalizmu, filozofem, który
komentuje dzieła literackie. Barthes jest również żywym
człowiekiem, głęboko związanym z matką, w którego pisarstwie
to, co egzystencjalne i to, co strukturalne istnieje jakoś, w
dziwnej koincydencji.
Na koniec tych rozmyślań chciałem jeszcze raz przedstawić i
pogłębić problem: Bieńczyk jako pisarz. Czy Bieńczyk jest
pisarzem? Nie jest, kiedy pisze o swoim życiu, wtedy jakby brakuje
mu języka, albo powiedzmy inaczej: nie jest to ten język, który by
pasował do specyfiki Bieńczykowego doświadczenia i percypowania.
Podobnie rzecz się miała z felietonami Michała Pawła Markowskiego
zamieszczanymi w „Tygodniu Powszechnym” na ostatniej stronie
pisma.
Tam również owa reguła, być może nie sprawdzająca się we
wszystkich przypadkach, że filozof literatury niekoniecznie jest
dobrym pisarzem, zdała się jednak w przypadku Markowskiego
sprawdzać.
Bieńczyk najlepiej i najbardziej przekonująco brzmi, jeszcze raz
powtórzę, kiedy pisze o literaturze innych pisarzy, albo o innych
badaczach literatury, cierpiących na tę samą niemożność
stworzenia „żywej” literatury.
Bo też dla autora „Książki twarzy” nie ma przepaści pomiędzy
tekstem a życiem. Smakowanie wybornego, starego wina jest podobne do
sposobu odbioru fraz klasyków, starych, mistrzów i filozofów. Tym
samym bordeux podobnie smakuje jak gnomiczna filozofia Heideggera czy
epifaniczna poezja Miłosza. Ten sam rodzaj intelektualnego
sybarytyzmu towarzyszy Bieńczykowi, kiedy robi głęboką analizę
wiersza, powieści, utworu i kiedy pije swoje ulubione wino.
Literatura jest dla niego punktem wyjścia i dojścia, być może nie
ma w niej miejsca na nietekstowe przeżywanie świata. To jest z
jednej strony fascynujące, a z drugiej nużące, świeża
obserwacja, impuls, nagła myśl, błysk, olśnienie (będące
naturalnym surowcem literatury jak u Bobkowskiego), ginie gdzieś na
rzecz wszędobylstwa literackości.
„Książkę twarzy” traktuję jako powieść intelektualną,
której przedmiotem jest sama literatura, namysł nad nią, ale
również wejście z nią w żywy, bezpośredni, sensualny kontakt.
Może być ona również nazwana rodzajem powieści totalnej
(niemodnej w epoce fragmentu). Jej pozorna fragmentaryczność bowiem
maskuje modernistyczną tęsknotę za ogarnięciem całości swojego
doświadczenia. Zatem totalność, nieskończoność z jednej strony,
a z drugiej fragmentaryczność, niemożliwość i nierozstrzygalność
to dwa bieguny modernistycznego z ducha (postmodernistycznego?)
dualizmu, który widać w „Książce twarzy”.
Tak.
Myślę, że w najnowszej książce Marka Bieńczyka zawarta jest
tęsknota za dziełem totalnym i nieskończonym, la
literature et le infini.
Zresztą sama struktura i układ esejów nasuwają myśl o
przemyślanej, domkniętej kompozycji.
Wątki poruszane na początku powracają w późniejszych partiach
(na przykład dziecinna fascynacja Indianami i poruszenie tego samego
tematu w dziale „Geografica”, gdzie mowa jest o ludności
rdzennej Kanady).
Również
ilość poruszanych zagadnień, szeroki wachlarz tematyczny (obecność
tematów takich jak sport, geografia, przekład, obraz, zmysły)
przywodzi na myśl wspomniane przeze mnie na początku silva
rerum, swoisty
tekstowy oraz intelektualny kolaż z różnych dziedzin ludzkiego
doświadczenia.
W życiu jest jak w literaturze. Chodzi o język, który pozwala
dojść do głosu Innemu.
Życie bez języka byłoby pozbawione drugiego, głębszego dna.
Życie w samym tylko języku pokazuje natomiast bezpośrednie
doświadczenie życia jako niemożliwości. Marek Bieńczyk pokazał
w swojej dualnej Księdze ponowoczesności, że możliwe jest
wytrwanie w tej niemożliwości.
wtorek, 13 maja 2014
Obłęd w dziupli. Na marginesie pisarstwa Roberta Walsera.
Temat
obłędu zawsze był mi bliski. Wariatów lubię i cenię. Sam
poniekąd nim jestem, jeżeli uznam, że to nie ja tworzę świat
swój i myśl swoją, ale jestem przez ten świat i myśl swoją
stwarzany. Moja myślowa żegluga, mój myślowy dryf jest
następujący. Najpierw cogito
ergo sum, później dubito
ergo sum, by
następnie uznać trafność sądu Nietzschego, że jestem własnym
konstruktem myślowym. Więc myśl wariata jest rozbita, oderwana od
tego, kto myśli. Ciekawe to, kiedy biorę do ręki dwie książki
Roberta Walsera, pisarza, który sporą część życia spędził w
ośrodku psychiatrycznym, "Rodzeństwo Tanner" oraz
"Willa pod Gwiazdą wieczorną". Zupełnie tam nie widzę
żadnego rozbicia. Wręcz przeciwnie: fraza jest zdyscyplinowana,
siebie pewna, a pod nią płynie nurt głęboki, który ją spaja,
ukryta struktura, żelazo i moc.
Walsera
pożyczyłem z biblioteki osiedlowej. Czytałem przez święta
Wielkiej Nocy. Jak zwykle, czytałem jednocześnie wnikliwie i
nieuważnie. Lubię "Rodzeństwo Tanner", bo mnie się ta
książka kojarzy ze swojskością życia. Dużo w niej słońca,
małych cudów życia, drobiazgów, takich jak na przykład
porcelanowe filiżanki.
Walser
to dla mnie pisarz poniekąd „babciny”, miły jak kubek fajansowy
i porcelanowe figurki. Z drugiej strony jest to pisarz „ciężki”,
dbający szczególnie o język, przywiązujący wagę do wewnętrznej
logiki opowieści. „Willa pod Gwiazdą Wieczorną” to z kolei
opowieść nieco impresyjna i nieco poetycka, przy czym znowu trzeba
stwierdzić: Walserem kieruje nie rytm poety, ale rytm prozaika. Stąd
struktura jego opowieści powinna być rozpatrywana jako oparta na tym, co zewnętrzne a nie wewnętrzne. Wewnętrzną strukturę, strukturę głęboko
filozoficzno-poetycką posiadają niektóre, wybitne prace naukowe.
Na przykład praca Joanny Tokarskiej Bakir „Obraz osobliwy”, o
religijności ludowej bądź też praca Andrzeja Zawadzkiego
„Literatura a myśl słaba” o słabej ontologii Gianniego Vattimo
i Constantina Noiki, bądź też inne prace, choćby Heideggera,
pierwszy tom rozprawy o Nietzschem, bo drugi jest już nie do
strawienia. Wspomnieć tutaj również muszę o pracach Macieja
Urbanowskiego, mojego promotora, którego „Romans z Polską”
czytam obecnie.
Więc
mnie się wydaje, że to, co się dzieje u Walsera to jest
zewnętrzność pięknie opisana poprzez silny promień światła
wewnętrzności. Więc Walser to jest tego rodzaju prozaik, który do
pewnego stopnia jest formalistą, a pod pewnym kątem jest
poetą oraz impresjonistą. Wydaje mi się, że z tego napięcia między
dyscypliną formalną prozaika (zewnętrzność), a ukrytym
promieniem świetlnym poety (wewnętrzność), bierze się istotna
siła tego pisarstwa. Z tym, że jak mówię: „nie urwało mi jaj”
to pisarstwo, że tak powiem, istotnie nie przewierciło, były
momenty większego zachwytu, ale generalnie ja się chciałem z
nim zapoznać poprzez legendę psychiatryczną Roberta Walsera, który
podczas spaceru po alejkach sanatorium, nagle, najzwyczajniej w świecie umarł. Walser
urodził się w 15 kwietnia 1878 roku w Biel (kanon Bern), w
niemieckiej Szwajcarii, jak podaje autorka posłowia do „Willi pod
Gwiazdą Wieczorną”, Teresa Jętkiewicz. Od 1913 roku mniej więcej, borykał się z depresją i innymi problemami psychicznymi. W 1929
roku, jak podaje Jętkiewicz, „choroba nerwowa wybucha w bardzo
ostrej formie, pisarz popełnia zamach samobójczy, zostaje jednak
uratowany i umieszczony w sanatorium w Waldau koło Berna”. Tam
stopniowo odzyskuje siły, jednak w 1933 roku, choroba znów nawraca
i Walser znów trafia do sanatorium, gdzie już jest do śmierci.
Zmarł w dzień Bożego Narodzenia, 25 grudnia 1956 roku.
Te
wiadomości biograficzne, myślę, istotne, przytaczam za Teresą
Jętkiewicz. Dodać można i trzeba, że pisarstwo Walsera wpłynęło
istotnie na Kafkę, Kafka uważał Walsera, jak pisze Jętkiewicz,
„za swojego mistrza i poprzednika”.
Wszystko
to bardzo ciekawe w kontekście biograficznej legendy outsidera, buntownika i dziwaka.Walser przez
kobiety traktowany był raczej czule i z wyrozumieniem, jako
marzyciel i niegroźny dziwak, a nie „prawdziwy mężczyzna”, który
kobiecie i rodzinie potrafiłby zapewnić utrzymanie. Imał się
różnych, przygodnych, mniej lub bardziej poważnych zajęć,
niemniej to właśnie konsekwentne trzymanie się ścieżki, którą
otworzyła przed nim literatura, spowodowało, że przetrwał jako
pisarz, dodajmy, jeden z najciekawszych i największych pisarzy
języka niemieckiego.
Długo
by można pisać o powinowactwach obłędu i literatury. Zaczął
kiedyś Cesare Lombroso, pisząc „Geniusz i obłąkanie”. W literaturze
polskiej najbardziej przejmujące świadectwo to wielka, trzytomowa
powieść Krzysztonia „Obłęd”. Dodajmy, że nie do reszty
„egzystencjalna”, bo jednak silnie przesiąknięta ówczesną
atmosferą czasów komunistycznych, powieść, która jakby jest
apolityczną, bardzo ostrą reakcją, bo prowadzącą do psychozy
głównego bohatera, na bieżącą sytuacją polityczną, mówię
„apolityczną”, a przecież jednak w dużym stopniu jest ona
polityczna, kiedy pomyślimy o tym, jak ówczesny system tłamsił
wrażliwość i wzmagał reakcje lękowe i paranoidalne.
Więc
Walser to jeszcze jeden z tych „Galerników wrażliwości”, o
których pisała Maria Janion w słynnej, gdańskiej serii
„Transgresje”, które obok „Galerników” wydały jeszcze „Maski”, „Osoby” oraz "Dzieci". I wszystko to niezwykle ciekawe i
niezwykle bogate z antropologicznego punktu widzenia, kiedy spojrzymy
na literaturę przede wszystkim jako na swoistą manifestację
egzystencji, ale tego rodzaju, która nawet wtedy, kiedy lokuje się
na marginesie oficjalnego dyskursu, potrafi swoim spojrzeniem
uniwersalizującym objąć pewną całość. Mówię bowiem Walser, a
myślę szaleństwo, jako temat antropologicznie (i medycznie)
jeszcze nie do końca zbadany, jako obszar tajemniczy i zagadkowy, w
którym ujawnia się coś bardzo delikatnego i kruchego w człowieku,
jego olbrzymia, potencjalna wrażliwość, która nagle, kiedy pęka,
wybucha niekontrolowanym wylewem omamów, przywidzeń, majaków,
chorobowych złud, fantomów, masek, które od twarzy odklejają się.
Nie
przylega bowiem w szaleństwie język do ciała w sensie ścisłym, a
nawet więcej powiem: język ten całkowicie się od ciała (czyli
rozumu), odkleja. Sytuacje, które to odcięcie mogą wywołać to
nade wszystkie sytuacje podwyższonego stresu i ryzyka, których
krucha i delikatna psychika danej osoby, danego artysty, nie może
całkowicie udźwignąć uciekając od tego, co rzeczywiste w świat
(nie)rzeczywisty, całkowicie wymyślony, w którym na chwilę lepiej
jest i bezpieczniej, jednak to bezpieczeństwo i to „lepiej”,
jest pozorne, rana bowiem jeszcze szerzej otwiera się i z niej
wylewa się, wycieka, jasna, krystaliczna jak dusza wariata, a
jednocześnie z gruntu chora, woda obłędu.
Walser
jednak pisał wtedy, mniemamy (wiemy to), kiedy był zdrowy, silny,
życie z niego wylewało się na papier. W chwilach bowiem dłuższej
bądź krótszej remisji osoba psychicznie chora, może niekiedy
przenosić góry, burzyć świątynie i w trzy dni je odbudowywać,
innymi słowy ziarnko zostaje zasiane, a z tego ziarnka zielone
wyrastają i czerwone, wiosenne pędy, pędy umajone, które świat
czynią bliższym i bardziej swojskim, szczególnie na wiosnę i
szczególnie w jesieni. Wiosna bowiem i jesień, dwie intensywne pory
duszy. Ale i lato i zima. Ulubioną porą roku Walsera chyba jest
zima i jesień, pory, w których życie jako takie zamiera, chowa się
do swojej skorupy kamiennej i drewnianej, cicho odbywa swój post
zimowy i swój post jesienny, śpi sobie jak brązowy niedźwiedź w
swojej norze. Więc umarła pora, zima, podczas której biały, żywy
śnieg na polu a w domowym wnętrzu pali się cicho i przytulnie
kominek, buzuje wesoło ogień, bohaterowie Walsera ogrzewają się
przy tym ogniu i przeciw zimie, jak również w głębokiej jedności
z zimą, piją ciepłą herbatę z rumem.
Więc
wariat, osoba skromna prawdziwie, pokorna, cicha, potrzebująca nade
wszystko struktur bezpiecznych, gdzie swoje szaleństwo mogłaby
oswajać w cichości, mogłaby dajmy na to, robić na drutach (jeśli
to kobieta cierpi psychicznie) albo rąbać drewno (jeśli to
mężczyzna psychicznie niedomaga), bądź też, jak wielu wariatów
literatury, bezpieczeństwo znaleźć w swojej dziupli wymarzonej,
wymyślonej, gdzieś na obrzeżach państw, systemów, politycznych
struktur i po prostu cicho marzyć, pisać, dumać, pić kawę,
papierosa palić, a nade wszystko czytać, czytać, czytać.
Tajemnicze księgi, księgi tajemnicze tajemnicą piękna z
Biblioteki Osiedlowej pożyczać, aby cykl odnawialny, jak zwykle się
odnowił, aby powróciło całe, tajemnicze piękno świata, kiedy o
kolejnej, pożyczonej z Biblioteki Osiedlowej książce, wariat, ten
Don Kichot i Sancho Pansa w jednym, ten obłąkaniec swojej dziupli,
będzie pisał.
Więc
mnie się wydaje, że Walser to jest pisarz niezwykle istotny dla „szalonego” paradygmatu literatury, który
przecież jest tak obszerny i wielki, że nie ma potrzeby o nim
pisać, bo, co tu nie powiedzieć, wśród artystów, wycieczki w
wymiary „inne” były częste i często kończyły się również
dla literatury fiaskiem, bo jak Krzysztoń pisał „nie sposób
pisać w obłędzie”. Co innego natomiast, gdy mowa o pisarzu o
obłęd „wzbogaconym”, który do świata żywych powrócił i
świadectwo swojej podróży daje. Jak Krzysztoń właśnie, który
na ruinach i zgliszczach tego, co wybuchło wielkim płomieniem i
wypaliło się, pozostawiając popioły, zaczął budować ogromne
gmachy literackie. Ziarno obumarłe zaczęło znowu żyć.
Tak
też wydaje mi się, że choroba dla niektórych pisarzy jest wręcz
do pisania potrzebna, trzeba traktować ją jako zagadkowy dar od
losu czy Boga.
Tym
akcentem z nadziei zakończę na dzisiaj.
Trzeba czytać Walsera, bo Walser to pisarz dobry na te czasy, zarówno jako signum jak i rodzaj antidotum.
Trzeba czytać Walsera, bo Walser to pisarz dobry na te czasy, zarówno jako signum jak i rodzaj antidotum.
niedziela, 4 maja 2014
Hippis codzienności. Krótko o tomie poezji Piotra Madeja, "Tam gdzie nikt nie był i nie chce być", Miniatura 1999
To będzie na razie szkic, skromne przybliżenie, po tym piątkowym pijaństwie, kiedy śmierć była niemal dotykalna.Mam w ręku tom poetycki Piotra Madeja pt "Tam gdzie nikt nie był i nie chce być", wydany przez Miniaturę w 1999. Po pierwsze w roku 1999 wydawano same, najlepsze książki (Kierkegaard, Heidegger o Nietzschem i Madej właśnie). Po drugie, z tomem tym obcuję już od dłuższego czasu i jestem zachwycony. Czemu? Pewnie pewien wzgląd ma tutaj legenda Piotra Madeja, który umarł wcześnie, przed czterdziestką, żył intensywnie w Sandomierzu i nauczał młodzież, więcej, dla tej młodzieży był istotnym autorytetem. Po śmierci Madeja jego żona, która została przy nim do końca, pięknie go pożegnała w jego tomie, który został wydany po śmierci poety. Mnie się wydaje dość ściśle, że ze sporym zjawiskiem mamy tutaj do czynienia. Przede wszystkim jest w tych wierszach niezwykła świeżość, nie silenie się na nic, oryginalność za tym idąca, zupełnie niewymuszona. Poza tym jest spora kondensacja, jak wiersz, to krótki, stara, dobra jeszcze szkoła pisania wierszy krótkich, prostych i treściwych. Inną sprawą jest to, że mam wrażenie, iż wiersze te są bardzo ściśle powiązane z życiem Madeja, kiedy ja je czytam, w tych między wersach staje przede mną poeta jak żywy, a może nie tyle poeta, co więcej powiem: poety dusza. Jak powiedział jego wydawca, to był poeta mocno hippizujący, dzisiaj już takich na lekarstwo, nie wnikam dokładnie na czym to jego hippisostwo miało polegać, niemniej wydaje mi się, że to nie polegało jedynie na używaniu życia aż po destrukcję, ale było powiązane dość mocno z głęboką duchowością, którą widać w tych wierszach. Ja po prostu widzę chłopa, widzę go w tym jego Sandomierzu, kiedy na ławkach, gdzieś na przedmieściach albo w parkach, że gdzieś tam właśnie życia używa silnie, a przy tym pisze te swoje wiersze, wiersze krwią pisane i ciałem i duszą, wiersze znakomite, w których można usłyszeć "wrzask bukietów", między innymi albo leżeć z kobietą przed telewizorem we wieczór i nie iść do łóżka, ograniczyć się do leżenia, jak jest napisane w wierszu "Nagano w łóżku: "zrobię sobie chyba kawę, lubię być z tobą w łóżku" albo w wierszu "Bez tytułu", kiedy bohaterowie "mogliby nie iść" do łóżka, a zamiast tego "łowić razem ryby, malować smoki na ścianach, pić coś, grać na perkusji albo na garnkach, mogliby oglądać film i marzyć żeby główni bohaterowie nie szli od razu do łóżka". Więc mnie się wydaje, że codzienność w wierszach Madeja jest niesamowita poprzez to, jak ją liryczny bohater intensywnie przeżywa, o tej codzienności wszystko można powiedzieć, tylko nie to, że jest nudna. Widać i czuć w tej codzienności powiew świeżych kwiatów, filiżankę gorącej kawy, palonego papierosa, ale to nie są rzeczy zwykłe i zwyczajne, ale przeżywane tak, jakby były czymś bardzo intensywnym, silnym. Nawet zwyczajne patrzenie na pokój może być zajęciem wywołującym doznania tak intensywne i silne jak palenie marihuany czy haszyszu. Przytaczam wiersz "W kącie":
"Siedź tak w kącie
i nie myśl
o niczym
Patrz na kota
jak śpi
patrz ale nie śpij
Spójrz w oczy oknu
Podrap ciszę w kark
Nie wolno ci myśleć
pamiętaj
Czuj swoje istnienie
jak promienie światła
odbite na podłodze
jak krople deszczu
schnące na liściach
jak leśny śnieg
Jaka czysta chwila
nic jej nie zbrudzi
nic się nie zbudzi"
Kiedy czytam te wiersze, jedno określenie mi się nasuwa: czyste hippisostwo. Na czym ono polega? Otóż mnie się wydaje, że kwestię używek trzeba tutaj na bok odstawić, niewiele mnie obchodzi, czy Madej "jarał" czy nie, ale to, co widać w wierszach, a widać przede wszystkim, czyste, jeszcze niezapaskudzone żadną, zbędną influencją, choć przecież nienaiwne, przeżycie świata takim, jakim on jest, czyli takim, jak on się bohaterowi tych wierszy jawi. A jawi się jako teren nieustających fascynacji i zachwytów, ale dodajmy: mocno przecież podszytych cierpieniem i bólem; cierpieniem, które dodam, nie ogranicza i nie blokuje skrzydeł, ale zostaje przemienione w szczęście, bohater z entuzjazmem rozpościera skrzydła swoich wierszy. Codzienność, co prawda jest bolesna, ale ten ból uskrzydla, przynosi radość. Innymi słowy, Piotr Madej zdążył jak mi się wydaje, dopracować swojego, niepodrabialnego idiomu poetyckiego. Ja się zresztą tym Madejem zaraziłem od razu, bo kiedy z Przemkiem Mańką poszliśmy do Miniatury razem, kiedy Pan Mączka, wydawca Madeja, dał nam po jego tomiku, no to ja od razu się tym Madejem zaraziłem, a przede wszystkim w gardle mnie ścisnęło przez to posłowie jego żony w jego ostatnim tomiku, żony, która była przy Madeju do końca, posłowie tak piękne i wzruszające, że gdybym był pewnie więcej podpity, to bym ryknął mam wrażenie, sporym płaczem, albo po prostu łkał wewnątrz jak gruby, brązowy niedźwiedź. A Madeja jeszcze czytałem nie raz od tego czasu i tak się zbierałem, zbierałem do napisana tekstu o tej poezji. Czytałem go między innymi, kiedy miałem iść do pewnego profesora, żeby mnie wydobył z grzęzawisk moich, doktoratowych i powiem, że wtedy ta poezja, kiedy w Krakowie było śliczne, wiosenne, świeżutkie słońce i bardzo dużo zieleni, że wtedy, kiedy byłem sam w mieszkaniu i robiłem sobie tosta z pomidorkiem, powiem, że wtedy ta poezja mówiła do mnie jak nigdy, mówiła do mnie z wnętrza jej specyficznej i arcyciekawej samotności. Czułem dziwną lekkość czytając poezję Piotra Madeja, lekkość, która przybliża istotnie do piękna świata, kiedy jego powierzchnia niewymienialna się staje na chwilę z jego głębią. Bardzo mi się na ten przykład podoba wiersz "Lekkość":
"Chłopcy strzelają z procy
do strażników losu
Dziewczyny klęczą nad strumykiem
i ochlapują wodą swoje uda
Patrz na mokre rąbki sukienek
Chłopcy rozpinają guziki dziewczynom bluzek
zajmuje to tak długo
zdejmują to tak długo
Dzieci mają liście we włosach
Chłopcy całują dziewczyny
one zamykają oczy
Zaraz zgasnę na zawsze
żeby nie minął ten dzień"
Mnie się wydaje, że to, co specyficzne w tej poezji, to zjednoczenie dwóch, przeciwnych pozornie momentów: wieczności i chwili. Chwila w powyższym wierszu jest rozciągana po "wieczność", bardzo długo wszystko to odbywa się, a dzieje się w czasie, jego zastygłej, zamrożonej chwili, zupełnie jak u Prousta zresztą, wszystko trwa bardzo długo, a przecież to wszystko to tylko chwila, życie to mgnienie, życie Madeja przecież było takim mgnieniem, pięknym meteorem właśnie, który na tę chwilę rozbłysnął. I ustanowił, mam wrażenie, rodzaj wieczności, inaczej: dotknął tejże wieczności rąbka sukienki właśnie poprzez uważnie zbadaną, przeżytą, kontemplowaną chwilę, na chwilę istnienie bohatera tego wiersza było zarówno mgnieniem co wiecznością. Dodam, że zdolność taką posiadają poeci o wybitnym talencie, a talent Madeja, jak mi się wydaje, był kryształowy.
Ale nici z tego tekstu o Madeju i tak będą, bo tę poezję albo się czuje i przeżywa albo nie. Można pisać długie rozprawy o średniówce u Miłosza, owszem, można pisać kolejne tomy o Miłoszowej wielkości intelektualnej, Madej w końcu nie Miłosz, ale Madej ciekawy przecież niezmiernie właśnie poprzez swoją prostotę i pozorny jedynie brak intelektualnego wyrafinowania, bo te wiersze, co by tu nie powiedzieć, swój ciężar mają. Młody chłopak, młodo zmarł, żył w tym Sandomierzu, uczył tę młodzież swoją, pił, palił, kochał, oglądał telewizję i jak mniemam, pochłaniał książki jak dobrze nasączona gąbka. Wiersze Madeja to wielka tajemnica, tajemnica nie tylko jego prywatnego czasu jak mniemam, ale w ogóle tajemnica tamtych czasów, lat 90 tych, które ja wspominam jako wielki harmider, wielki rozruch, wielką gorączkę, wielkie bieganie i gonienie, każdy gdzieś za czymś dążył, każdy miał jakiś cel, wielu było bardzo szczęśliwych, radosnych, jasnych i dopiero dzisiaj, nuda, zgnilizna, znużenie, wewnętrzne chaosy, nie ma do czego się wspinać, bo się sam kres do nas zniżył, i nas wsysa w swoje obszary. A Madej dał się wessać istotnie życiu, ono go całkiem pochłonęło, jego rzeka go zabrała, ale on dał temu naprawdę przejmujące świadectwo. Próbka jego talentu, proszę bardzo. Wiersz "Przy drodze":
"Stary Bóg usiadł na kamieniu
przy drodze
i zapalił fajkę
Przejeżdżała młoda kobieta
w czerwonym oplu
i spojrzała na niego współczując.
Para z wózkiem
udała że go nie widzi.
Nie widział go samolot
który wbijał się w
bitą śmietaną chmur
Poznał go tylko mały wróbel
i usiadł mu na bucie.
Zapadła noc."
Nie będę już więcej pisał o tej poezji, może jeszcze kiedyś coś napiszę, coś dopiszę. W każdym razie, kiedy codzienność jest już wysycona, nasycona, kiedy nie ma już w niej miejsca na prosty, dziecięcy niemal zachwyt nad tym, co jest, kiedy wszystko nagle stało się "oczywiste", warto tę oczywistość poddać w stan podejrzenia i sięgnąć po tom poetycki Piotra Madeja, tom, który pokaże, że życie w jego głębokiej istocie, bardzo mocno i precyzyjnie przez Madeja przeczutej, wcale takie oczywiste nie jest.
Na koniec tych elaboratów, przytaczam wiersz Madeja, zatytułowany "John Keats", który mógłby myślę z powodzeniem posłużyć za portret poety z Sandomierza:
"John Keats nie miał konta w banku.
Nie pisał na komputerze
i ani razu nie oglądał telewizji.
Nie brał udziału w wyborach
i nie spłodził żadnego dziecka
John Keats nie słuchał reklam
ani parlamentu
Nie miał prawa jazdy
i nie robił zakupów w supermarkecie
Nie udzielał żadnych wywiadów.
Czy on w ogóle żył
ten niewyrośnięty niedożywiony poeta?"
Tym krótkim szkicem chciałem jedynie troszeczkę, malutko i skromnie przybliżyć sylwetkę twórczą, profil poetycki Piotra Madeja, więcej, ja chciałem jeszcze o Piotrze Madeju po prostu przypomnieć, ponieważ jestem głęboko przekonany, że ta poezja zasługuje na przypominanie, odświeżanie i powracanie do niej. Uważam ją za ważne zjawisko na mapie, powiem górnolotnie, polskiej literatury, ona powinna na tej mapie zająć należne jej miejsce i znaleźć się również w lekturach szkolnych. Skoro Stachura trafiał i Wojaczek do młodzieży, trafiać będzie niewątpliwie i Madej, którego propozycja jest zupełnie osobna i arcyciekawa, choć w pewnym sensie odrobinę zbliżona do tego paradygmatu "poezji przeklętej", który reprezentują twórcy wyżej wymienieni. Madej jednak inny, Madej skromniejszy, nieco "prostszy", ale chyba własnie przez to bardzo ciekawy. Madej, poeta niezwykłej, szalonej codzienności, poeta, który tę codzienność przeżywał tak intensywnie, że w końcu za swoją olbrzymią wrażliwość musiał zapłacić przedwczesną śmiercią. Poeta, o którym trzeba pamiętać, do którego trzeba powracać, którym trzeba się zachwycać.
"Siedź tak w kącie
i nie myśl
o niczym
Patrz na kota
jak śpi
patrz ale nie śpij
Spójrz w oczy oknu
Podrap ciszę w kark
Nie wolno ci myśleć
pamiętaj
Czuj swoje istnienie
jak promienie światła
odbite na podłodze
jak krople deszczu
schnące na liściach
jak leśny śnieg
Jaka czysta chwila
nic jej nie zbrudzi
nic się nie zbudzi"
Kiedy czytam te wiersze, jedno określenie mi się nasuwa: czyste hippisostwo. Na czym ono polega? Otóż mnie się wydaje, że kwestię używek trzeba tutaj na bok odstawić, niewiele mnie obchodzi, czy Madej "jarał" czy nie, ale to, co widać w wierszach, a widać przede wszystkim, czyste, jeszcze niezapaskudzone żadną, zbędną influencją, choć przecież nienaiwne, przeżycie świata takim, jakim on jest, czyli takim, jak on się bohaterowi tych wierszy jawi. A jawi się jako teren nieustających fascynacji i zachwytów, ale dodajmy: mocno przecież podszytych cierpieniem i bólem; cierpieniem, które dodam, nie ogranicza i nie blokuje skrzydeł, ale zostaje przemienione w szczęście, bohater z entuzjazmem rozpościera skrzydła swoich wierszy. Codzienność, co prawda jest bolesna, ale ten ból uskrzydla, przynosi radość. Innymi słowy, Piotr Madej zdążył jak mi się wydaje, dopracować swojego, niepodrabialnego idiomu poetyckiego. Ja się zresztą tym Madejem zaraziłem od razu, bo kiedy z Przemkiem Mańką poszliśmy do Miniatury razem, kiedy Pan Mączka, wydawca Madeja, dał nam po jego tomiku, no to ja od razu się tym Madejem zaraziłem, a przede wszystkim w gardle mnie ścisnęło przez to posłowie jego żony w jego ostatnim tomiku, żony, która była przy Madeju do końca, posłowie tak piękne i wzruszające, że gdybym był pewnie więcej podpity, to bym ryknął mam wrażenie, sporym płaczem, albo po prostu łkał wewnątrz jak gruby, brązowy niedźwiedź. A Madeja jeszcze czytałem nie raz od tego czasu i tak się zbierałem, zbierałem do napisana tekstu o tej poezji. Czytałem go między innymi, kiedy miałem iść do pewnego profesora, żeby mnie wydobył z grzęzawisk moich, doktoratowych i powiem, że wtedy ta poezja, kiedy w Krakowie było śliczne, wiosenne, świeżutkie słońce i bardzo dużo zieleni, że wtedy, kiedy byłem sam w mieszkaniu i robiłem sobie tosta z pomidorkiem, powiem, że wtedy ta poezja mówiła do mnie jak nigdy, mówiła do mnie z wnętrza jej specyficznej i arcyciekawej samotności. Czułem dziwną lekkość czytając poezję Piotra Madeja, lekkość, która przybliża istotnie do piękna świata, kiedy jego powierzchnia niewymienialna się staje na chwilę z jego głębią. Bardzo mi się na ten przykład podoba wiersz "Lekkość":
"Chłopcy strzelają z procy
do strażników losu
Dziewczyny klęczą nad strumykiem
i ochlapują wodą swoje uda
Patrz na mokre rąbki sukienek
Chłopcy rozpinają guziki dziewczynom bluzek
zajmuje to tak długo
zdejmują to tak długo
Dzieci mają liście we włosach
Chłopcy całują dziewczyny
one zamykają oczy
Zaraz zgasnę na zawsze
żeby nie minął ten dzień"
Mnie się wydaje, że to, co specyficzne w tej poezji, to zjednoczenie dwóch, przeciwnych pozornie momentów: wieczności i chwili. Chwila w powyższym wierszu jest rozciągana po "wieczność", bardzo długo wszystko to odbywa się, a dzieje się w czasie, jego zastygłej, zamrożonej chwili, zupełnie jak u Prousta zresztą, wszystko trwa bardzo długo, a przecież to wszystko to tylko chwila, życie to mgnienie, życie Madeja przecież było takim mgnieniem, pięknym meteorem właśnie, który na tę chwilę rozbłysnął. I ustanowił, mam wrażenie, rodzaj wieczności, inaczej: dotknął tejże wieczności rąbka sukienki właśnie poprzez uważnie zbadaną, przeżytą, kontemplowaną chwilę, na chwilę istnienie bohatera tego wiersza było zarówno mgnieniem co wiecznością. Dodam, że zdolność taką posiadają poeci o wybitnym talencie, a talent Madeja, jak mi się wydaje, był kryształowy.
Ale nici z tego tekstu o Madeju i tak będą, bo tę poezję albo się czuje i przeżywa albo nie. Można pisać długie rozprawy o średniówce u Miłosza, owszem, można pisać kolejne tomy o Miłoszowej wielkości intelektualnej, Madej w końcu nie Miłosz, ale Madej ciekawy przecież niezmiernie właśnie poprzez swoją prostotę i pozorny jedynie brak intelektualnego wyrafinowania, bo te wiersze, co by tu nie powiedzieć, swój ciężar mają. Młody chłopak, młodo zmarł, żył w tym Sandomierzu, uczył tę młodzież swoją, pił, palił, kochał, oglądał telewizję i jak mniemam, pochłaniał książki jak dobrze nasączona gąbka. Wiersze Madeja to wielka tajemnica, tajemnica nie tylko jego prywatnego czasu jak mniemam, ale w ogóle tajemnica tamtych czasów, lat 90 tych, które ja wspominam jako wielki harmider, wielki rozruch, wielką gorączkę, wielkie bieganie i gonienie, każdy gdzieś za czymś dążył, każdy miał jakiś cel, wielu było bardzo szczęśliwych, radosnych, jasnych i dopiero dzisiaj, nuda, zgnilizna, znużenie, wewnętrzne chaosy, nie ma do czego się wspinać, bo się sam kres do nas zniżył, i nas wsysa w swoje obszary. A Madej dał się wessać istotnie życiu, ono go całkiem pochłonęło, jego rzeka go zabrała, ale on dał temu naprawdę przejmujące świadectwo. Próbka jego talentu, proszę bardzo. Wiersz "Przy drodze":
"Stary Bóg usiadł na kamieniu
przy drodze
i zapalił fajkę
Przejeżdżała młoda kobieta
w czerwonym oplu
i spojrzała na niego współczując.
Para z wózkiem
udała że go nie widzi.
Nie widział go samolot
który wbijał się w
bitą śmietaną chmur
Poznał go tylko mały wróbel
i usiadł mu na bucie.
Zapadła noc."
Nie będę już więcej pisał o tej poezji, może jeszcze kiedyś coś napiszę, coś dopiszę. W każdym razie, kiedy codzienność jest już wysycona, nasycona, kiedy nie ma już w niej miejsca na prosty, dziecięcy niemal zachwyt nad tym, co jest, kiedy wszystko nagle stało się "oczywiste", warto tę oczywistość poddać w stan podejrzenia i sięgnąć po tom poetycki Piotra Madeja, tom, który pokaże, że życie w jego głębokiej istocie, bardzo mocno i precyzyjnie przez Madeja przeczutej, wcale takie oczywiste nie jest.
Na koniec tych elaboratów, przytaczam wiersz Madeja, zatytułowany "John Keats", który mógłby myślę z powodzeniem posłużyć za portret poety z Sandomierza:
"John Keats nie miał konta w banku.
Nie pisał na komputerze
i ani razu nie oglądał telewizji.
Nie brał udziału w wyborach
i nie spłodził żadnego dziecka
John Keats nie słuchał reklam
ani parlamentu
Nie miał prawa jazdy
i nie robił zakupów w supermarkecie
Nie udzielał żadnych wywiadów.
Czy on w ogóle żył
ten niewyrośnięty niedożywiony poeta?"
Tym krótkim szkicem chciałem jedynie troszeczkę, malutko i skromnie przybliżyć sylwetkę twórczą, profil poetycki Piotra Madeja, więcej, ja chciałem jeszcze o Piotrze Madeju po prostu przypomnieć, ponieważ jestem głęboko przekonany, że ta poezja zasługuje na przypominanie, odświeżanie i powracanie do niej. Uważam ją za ważne zjawisko na mapie, powiem górnolotnie, polskiej literatury, ona powinna na tej mapie zająć należne jej miejsce i znaleźć się również w lekturach szkolnych. Skoro Stachura trafiał i Wojaczek do młodzieży, trafiać będzie niewątpliwie i Madej, którego propozycja jest zupełnie osobna i arcyciekawa, choć w pewnym sensie odrobinę zbliżona do tego paradygmatu "poezji przeklętej", który reprezentują twórcy wyżej wymienieni. Madej jednak inny, Madej skromniejszy, nieco "prostszy", ale chyba własnie przez to bardzo ciekawy. Madej, poeta niezwykłej, szalonej codzienności, poeta, który tę codzienność przeżywał tak intensywnie, że w końcu za swoją olbrzymią wrażliwość musiał zapłacić przedwczesną śmiercią. Poeta, o którym trzeba pamiętać, do którego trzeba powracać, którym trzeba się zachwycać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 47
Nawet najbardziej niezwykła mądrość kapituluje w końcu przed bezmiarem ludzkiej pychy i żelazną, nienaruszalną potrzebą autorytetu, właści...
-
Bułhakow pisze dalszą część „Mistrza i Małgorzaty”. Przy czym obecnie mieszka on w Polsce i nazywa się Michał Piętniewicz, dr Michał Piętnie...
-
Śnił mi się wczoraj prosty na pozór chłop z raną pod okiem: moja mama, czyli mój ojciec – tak myślałem we śnie. Mój tata ma tak nieprawdopod...