Poznałem
go w Śródmiejskim Ośrodku Kultury, na ulicy Mikołajskiej w Krakowie, miał wtedy
wykład. Zaciekawił mnie. Potem rozmawialiśmy jeszcze na korytarzu. Potem kolejny
i jeszcze kolejny wykład, wspólne konferencje na Uniwersytecie Pedagogicznym,
obiady, rozmowy do późna na temat filologii, poezji.
Odebrałem z jego rąk nagrodę
Grazelli, tak pięknie mówił, był wytrawnym mówcą.
Pamiętam, że kiedyś opowiadał, że nawet nie zauważył, że ma zapalenie płuc, leczył się witaminą C, dopiero potem lekarz mu o tym powiedział, do zdrowia miał stosunek niefrasobliwy; być może przez to, że był tytanem pracy i nigdy nie ustawał w tej gonitwie – wyprawie po złote runo, wodę życia. Jakby przyświecało mu motto z piosenki „Głupi Jasio” Jacka Kaczmarskiego, o którym też bardzo zajmująco potrafił mówić: „w baśniach śpią prawdziwie dzieje, woda życia nie istnieje, ale zawsze warto po nią iść”.
Ale tak naprawdę niczego nie
pamiętam. Jedynie to, że był ciągle w biegu. I że był w porządku wobec
wszystkich. Zapamiętałem, że i dla mnie był bardzo dobry.
Połączyła nas nauka i sztuka. Ale nie
tylko. Marek potrafił wytwarzać wokół siebie bardzo przyjazną chemię, ludzie
lubili go intuicyjnie. Był zawsze wesoły, uśmiechnięty, ganiający olbrzym
wiedzy.
Będzie mi go bardzo brakowało. Jego
dowcipów, jego wesołości, jego żywego słowa.
Nie czas tutaj wymieniać wszystkiego, co dla mnie zrobił, a zrobił bardzo
wiele, nawet w sposób niezauważalny.
Pamiętam jego pogrzeb, pełno ludzi,
pełno kwiatów, przemowy, żal, płacz matki, łzy, czasem ten płacz rozrywał wręcz
jego przyjaciół, odszedł bowiem zdecydowanie przedwcześnie.
Czytałem chyba tylko jedną jego
książkę, o poezji ks. Jana Twardowskiego, którego był znakomitym
popularyzatorem.
Uczestniczyłem również czasem w jego
wykładach, były bardzo ciekawe, żywe.
Był nie do uchwycenia, czasem mówił
rzeczy, których nie rozumiałem, czasem w swoich kawałach, śmiechach, żartach,
brzmiał jak tajemnicza Pytia. Myślę, że nosił w sobie wielką tajemnicę, co
czyniło go człowiekiem niezwykle głębokim i wrażliwym równocześnie na potrzeby
innych ludzi, o które zawsze bardzo starannie dbał, jakby ciągle zapominając o
sobie.
Był prawdziwym naukowcem, z powołania,
poświęconym bez reszty, maksymalnie, sprawie nauki i sztuki, był poniekąd
artystą w swojej dziedzinie, choć sprawował także funkcję dziekana, był
profesorem, który do późnych godzin spędzał czas na swojej uczelni,
Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie.
Zapamiętam go jako człowieka noszącego
tajemnicę, jego ekstrawertyczność i otwartość na drugiego człowieka nie były
pozorne, ale skrywały umiejętnie głębię jego naprawdę dojrzałego
człowieczeństwa.
Jego nastawienie na świat wartości było
wzorcowe. Był człowiekiem o wyjątkowej i pogłębionej religijności. Nie
zapominał o ludziach i o świecie, dbał o wszystkich, ale widać było, że relację
z Panem Bogiem ma bardzo głęboką, niezwykle intymną.
Kto kocha Pana Boga i ludzi kocha, to było widać na przykładzie Marka Karwali,
profesora, z którym wiele dobrego mnie łączyło, który także (podobnie jak śp. prof.
Żurakowski i prof. Roman Mazurkiewicz, i poeta Józef Baran, Kazimierz Wiśniak,
Adam Zagajewski, Zygmunt Ficek – poeta, Jerzy Birczyński – choreograf, Michał
Zabłocki – szef SPP, Piotr Lamprecht – poeta -
Augustianin, także moi Przyjaciele z lat szkolnych i studiów i moja
rodzina), odwiedzili mnie w szpitalu psychiatrycznym na ulicy Kopernika 21 A,
kiedy doświadczyłem głębokiego kryzysu psychicznego i niemal całkowitego
rozpadu swojej osobowości.
Tacy ludzie jak Marek Karwala, działali terapeutycznie, sprawiali, że człowiek
po kryzysie, ponownie się scalał, ponownie doświadczał integracji własnej
psychiki.
Marek Karwala był literaturoznawcą, artystą w swojej dziedzinie, profesorem a
jednocześnie lekarzem od dusz, dobrze wiedział, jaka literatura i jakie
wartości potrafią skutecznie ukoić skołataną duszę, nie tylko poety.
Brałem udział w konferencjach przezeń
organizowanych na Uniwersytecie Pedagogicznym. Przepiękna, dwudniowa, o Józefie
Baranie, niezwykle ciekawa o Adamie Ziemianinie, cykl konferencji o
zapomnianych poetach i poetkach Krakowa.
Był tytanem pracy na rzecz sztuki.
Poświęcał się jej cały, bez reszty.
Nigdy nie tracił z oczu artystów, biednych artystów słowa i to czyniło go
niejako ich dobroczyńcą, przewodnikiem.
Można się było od niego nie tylko
nauczyć tego, co najważniejsze: czyli głębokiej znajomości dziedziny
filologicznej, ale czegoś równie ważnego, a może jeszcze bardziej istotnego:
uśmiechu, otwartości, pogodności, wielkiej radości życia, którą swoją osobą
prezentował przy każdej możliwej okazji.
Do zobaczenia Marku w czytelni w
Niebie! A potem w barze niebiańskim – napijemy się mocnej herbaty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz