niedziela, 14 lipca 2019

Gałczyński. Kapłan i błazen.



W artykule Leszka Kołakowskiego, wydrukowanym w „Twórczości” (1959 r, nr. 10), pada w pewnym momencie wywodu przywołanie kategorii kapłana i błazna.[1] Kapłan to strażnik metafizycznych prawd absolutnych, rodzaj rygorystycznego policjanta, pilnującego swojej idealnie uporządkowanej kartoteki. Artykuł Leszka Kołakowskiego moim zdaniem nie zestarzał się, odpowiada nadal na potrzeby epoki. „Ideałem policji jest ład wyczerpującej kartoteki, ideałem filozofii ład pracującej wyobraźni umysłowej”[2]Błazen podważa fundamenty i dach, zbudowane przez kapłanów, jest, by tak rzec, rodzajem frywolnego latawca, którego sznurkami są i zarazem bronią, szyderstwo oraz kpina. Gdyby błazna całkowicie „puścić”, zapewne rozwiałby się w przestworzach, zachłystując się przy okazji swoim śmiechem błazeńskim, nieco obłąkanym, irracjonalnym. (Niedawno widziałem film „Joker”, film o chorym psychicznie, który w dodatku zabijał. Chory ten śmiał się bez powodu obłąkanym, irracjonalnym śmiechem, nie zarażał nim, publiczność milczała, był to śmiech zimny, lodowaty). Odwrotnie nasz Gałczyński, którego humor był ciepły, serdeczny, wychodził z poety, z jego wnętrza. Gałczyński swoim humorem i śmiechem zarażał całą salę.
To kapłan ma rację "ziemską”, a jednocześnie broni transcendentnego porządku „niebios”. Błazen wierzy jedynie w nicość, przed życiem, za życia i po życiu. Kapłani są zatem od budowania, błaźni są od latania, ewentualnie niszczenia dzieła kapłańskiego. Obu tych kategorii potrzebował Kołakowski, ,aby zbudować swój subtelny wywód. Zamiast alternatywy stosuje filozof koniunkcję, aby unaocznić, że świat filozofii oraz poezji, humanistyki generalnie rzecz biorąc, potrzebuje zarówno kapłana, jak i błazna. Chciałoby się zapytać autora artykułu, dlaczego metafizyk jest przedstawiony jako policjant? Skojarzenia są bowiem niezbyt zachwycające. To czasem nudny strażnik porządku, który niekiedy nawet może uderzyć pałką. Błazen w tej parze jest o wiele bardziej pociągający i efektowny. Kim jest Gałczyński w świetle tego, co powiedziane? Konstanty Ildefons Gałczyński urodził się 23 stycznia 1905 roku w Warszawie.
Jego ojciec był kolejarzem, technikiem kolejowym, matka zajmowała się domem. Miał brata Zenona. Rodzice nie rozumieli dziwnych upodobań poety, rozumiała je jedynie ciocia Stasia. Kostek, bo tak był nazywany młody poeta, uczył się w szkole dobrze, nawet bardzo dobrze, ale odstawał od rówieśników. Miał swoje pasje. Uwielbiał czytać. Kiedy jego koledzy grali w piłkę albo w ganianego, albo kąpali się w rzece, on raczej wycofywał się z tych zabaw w świat literatury. W szkole prowadził gazetkę szkolną, to były pierwsze „koty za płoty”. Ponadto pisywał już wtedy wierszyki okolicznościowe, czasem satyry na swoich kolegów. Jego ojciec, też Konstanty, naciskał, żeby syn szedł w jego ślady, wybrał po nim zawód, jednak już wtedy pasja u Kostka, zwanego również Kotem, zwyciężyła, wybrał studia filologiczne, ściślej: filologię angielską oraz klasyczną na Uniwersytecie Warszawskim. Miał do czynienia wtedy ze świetnymi profesorami, między innymi z prof. Witwickim. Wygłosił słynny referat o nieistniejącym poecie, Gordonie Morrisie Cheatsie. Potem przepraszał swoich profesorów, ale żart się udał, wszyscy uwierzyli, łącznie z kadrą naukową. Studiów nie skończył. Został powołany do wojska. Jako szeregowiec, robił wszystko, żeby nie służyć w wojsku, wykręcał się, jak mógł, używał wielu, czasem sprytnych metod. W końcu wzięto go na przesłuchanie, zadawano mu absurdalne pytania, między innymi o to, jak wysoka jest Wieża Eiffla. Zadano mu również pytanie o to, czym dla żołnierza jest karabin. Odpowiedział, że „narzędziem Szatana”. Z wojska go nie zwolniono, raczej sam zdezerterował,  w tym wypadku musiał interweniować niezastąpiony w tych wypadkach Tuwim, potem już dano Gałczyńskiemu przysłowiowy święty spokój.
     W XX-leciu Międzywojennym działa w Grupie Literackiej Kwadryga, razem ze Stanisławem Salińskim, Ryszardem Dobrowolskim, Stefanem Flukowskim, Władysławem Sebyłą, Aleksandrem Maliszewskim. Grupa wydawała pismo o tej samej nazwie. Chodziło im o poezję uspołecznioną, reagującą na to wszystko, co dookoła. Pierwszym utworem, drukowanym w Kwadrydze, były „Zaręczyny Johna Keatsa”. Oprócz tego Gałczyński współpracuje z „Cyrulikiem Warszawskim” oraz pisze powieści satyryczne, jak „Porfirion Osiołek”. Próby podjęcia zwykłej, etatowej pracy, nie należały do udanych. W 1928 roku podejmuje pracę jako urzędnik w Polskim Towarzystwie Emigracyjnym, gdzie również nie wypełniał swoich obowiązków.
     3 maja 1928 roku, Gałczyński poznaje swoją przyszłą żonę, Natalię Awałow. Pierwszego czerwca 1930 roku biorą ślub w cerkwi prawosławnej. Przyjaciele trzymają parze młodej nad głową korony. Potem skromny obiad, ponieważ nie było pieniędzy na wystawne Wesele. W 1931 roku, Gałczyńscy wyjeżdżają do Berlina. Kot, jak wspomina Natalia, „srebrna Natalia”, jak ją nazywał mąż, „zielony Konstanty”, poczuł się tam dobrze, spokojnie. Podejmuje znów pracę etatową jako referent kulturalny w placówce konsularnej. Dużo korzysta z Berlina, chodzi na wykłady filozoficzne, podziwia muzea tamtejsze, ogląda Goyę, Tycjana, Durera. Mijają kłopoty materialne, Gałczyński zostaje dobrze wynagradzany za swoją pracę. Poza tym cały czas kształci się, objawia się jego zapał do nauki języków, jeszcze z dzieciństwa, czyta w oryginale „Fausta” Goethego oraz „Wyznania” św. Augustyna.
      Konstanty tęsknił w Wilnie za swoją żoną, Natalią, kiedy przyjechała, zabrał ją z sobą do dorożki i klęczał przed nią, był bardzo szczęśliwy i wzruszony. 
     Te wypisy z biografii miały tylko jeden cel: unaocznienie, że Gałczyński był poetą i jednocześnie był lub próbował być zwyczajnym człowiekiem. Porządkował jako urzędnik kartoteki, zupełnie jak „kapłan” z artykułu Leszka Kołakowskiego…
Wedle rozpoznania wstępnego, określiliśmy poetę Gałczyńskiego jako błazna metafizycznego.
Proponuję tym samym nową kategorię do opisu jego poezji.
Próba definicji: błazen metafizyczny w odróżnieniu od metafizyka z artykułu Kołakowskiego, jest nieobliczalny oraz niepoliczalny, a jego drwina nie jest wymierzona przeciw komuś, albowiem naczelną cechą błazna metafizycznego jest humor. Humor i magia, chciałoby się rzec w kontekście tej poezji. Świat poetycki Gałczyńskiego jest bowiem zaczarowany: księżycem, prostymi czynnościami dnia codziennego, które zostają uwznioślone, specyficznym poczuciem humoru oraz niezwykłym poczuciu magii u tego największego czarodzieja poezji polskiej poezji XX wieku.
Zatem błazeństwo u Gałczyńskiego nie jest ograniczeniem immanentyzmu a tym samym życiem pojmowanym jako nicość oraz droga ku nicości, ale szansą na wyjście do dziedzin transcendentnych poprzez swoje niepoliczalne, nieobliczalne oraz czarodziejskie błazeństwo. Jak to się dzieje? Właśnie poprzez uwznioślenie codzienności oraz przyziemności, nadania im znamion niezwykłych, czarownych.
Zacytujmy dla przykładu wiersz:
„Palcem planety obracasz,
tchem- miliardowe gwichty
i twoja to sprawia praca,
że kołują złote jak nigdy.

Kwiaty posadzasz wesołe,
że pachnie w mym całym domie,
i różę, na róży pszczołę,
na pszczole – słoneczny promień.

Gdy kończę pracę, to dla mnie
przybliżasz się, niepojęta-
i uczę się astronomii
na twych gwiaździstych piętach;

i sen, jak pył szafirowy,
na śpiące usta sypie,
na skrytą pierś do połowy,
na włosy koloru skrzypiec”[3]

1931

Gałczyński w tym wierszu, podobnie zresztą jak Norwid, przywołuje kategorię pracy. Praca jest trudem, owszem, ale dzięki niej jednocześnie „pachnie w całym domie”. Po pracy, wybranka poety, przybliża się do niego, „niepojęta”, a on, „uczy się astronomii” na „jej gwiaździstych piętach”. „I sen, jak pył szafirowy, na śpiące usta sypie, na skrytą pierś do połowy, na włosy koloru skrzypiec”.
Widać w tym wierszu, że praca nie tylko jest trudem, ale okazją do rozmaitych czarów, dziwów, metafizycznych uwzniośleń rzeczywistości.
      Jerzy Stefan Ossowski w znakomitej książce o poecie, „Szarlatanów nikt nie kocha. Studia i szkice o Gałczyńskim”, wysuwa tezę, że Gałczyński jest postmodernistą, co widać najlepiej w „Porfirionie Osiełku”. Pisze Ossowski:
„Jest to również moja wędrówka – z Porfirionem Osiełkiem – wśród „izmów” podczas której staram się nie „wywyższać” żadnej typologii, żadnego rodzaju analizy nad inne. Ponieważ nie wierzę w owocność metod „obiektywnych” stosowanych do badania dzieł literackich, pragnąłem po prostu zająć się „swoim modernistą”, którego powieści współbrzmią z moją osobistą wrażliwością estetycznoliteracką. Niekiedy stosowałem chwyty dekonstrukcjonistyczne: świadomą skokowość wnioskowania i wywodu, przechodzenie od mikroanalizy tekstu czy jego fragmentu do wysoce aluzyjnego uogólnienia. Na szczęście w dobie niescalonego dyskursu literaturoznawczego atak na postmodernizm Gałczyńskiego jest w tym samym stopniu do pomyślenia, co jego obrona”.[4]  
Dalej pisze Ossowski, że „dowodzenie obecności idei i technik postmodernistycznych w powieści Gałczyńskiego opieram na założeniu, że postmodernizm w prozie końca minionego stulecia ma swoją tradycję ideowo – artystyczną sięgającą zmierzchu epoki fin de siecle’u.[5]
     W tym momencie wysunąć można nieśmiałą hipotezę, że metafizyczność Gałczyńskiego stoi po stronie funkcji kapłańskiej a jego błazeństwo jest postmodernistyczne. Zatem jako poeta i metafizykiem i postmodernistą w świetle dotychczasowych analiz i wywodów.
Innym określeniem, które mogłoby być tutaj pomocne to zaczarowana metafizyka. Metafizyk w artykule Kołakowskiego nie jest czarodziejem, ale skrupulatnymi i oschłym urzędnikiem, porządkującym kartoteki. Błazen również nie „czaruje”, wszak to wcielenie oświeceniowego racjonalizmu, który zdecydowanie odrzucał sankcję transcendentną. Żywiołem takiego błazna jest nicość a jego „skrzydłami” są broń, drwina, kpina, szyderstwo. Jak pisze Kołakowski:
„Zarówno kapłan jak i błazen dokonują pewnego gwałtu na umysłach: kapłan obrożą katechizmu, błazen igłą szyderstwa. Na dworze króla jest więcej kapłanów niż błaznów – podobnie jak w jego państwie jest więcej policjantów niż artystów”.[6]
Takim błaznem również nie jest Gałczyński, ponieważ jest on moim zdaniem niepoliczalnym oraz nieobliczalnym błaznem metafizycznym, błaznem czarodziejskim, który zawsze z humorem rozdaje ciosy. Nie przestaje być cięty w swoim poczuciu humoru, a jednocześnie rozbraja absurdy życia społecznego, kulturalnego, politycznego, czyli tzw. codzienności pisarza. Jest w tym nieulękły, a przy tym bardzo dowcipny. Jego błazeństwo nie jest metafizyczne w sensie, jakim go widzi Kołakowski – absolutnym, koniecznościowym oraz teleologicznym. Jest to raczej metafizyka a rebours, metafizyka, która sama z siebie się śmieje, nie znając jednocześnie ograniczeń, bawiąc się na całego. Ale bawiąc się głównie jasną stroną życia, troski i ciemność, ograniczenia i zły język, pozostawiając błaznowi drwiącemu i szyderczemu, który nie widzi albo nie chce widzieć dobra, ogromnego dobra, jakie przynosi ze sobą życie.
Błazen ograniczony do sfery immanentnej – tak widziałbym tego, o którym pisze Kołakowski. „Nasz” błazen jest inny. To kameleon. Zmienia często twarze i maski, ale czyni to z dobrą, poetycką intencją, nigdy, aby kogoś skrzywdzić dzidą niepotrzebnego szyderstwa. Trzeba bowiem w wypadku poezji Gałczyńskiego odróżnić żart od szyderstwa. Szyderstwo jest gorzkie, żart rozładowuje napięcie i taka też jest poezja Gałczyńskiego. Godzi się ze światem w swoim błazeńskim geście, afirmuje go. Poza tym jest w swojej działalności nieobliczalna, nieprzewidywalna i oryginalna, za każdym razem inna, jak śpiew słowika. Chciałoby się powiedzieć: inna i jednocześnie taka sama, umiejąca utrzymać spójną linię swej poetyckiej oryginalności oraz unikalności na przestrzeni wielu przecież napisanych utworów.
     Gałczyński to ponadto moim zdaniem, poeta transcendentny. Słowa transcendencja nie rozumiem w znaczeniu nadprzyrodzony, ale odnoszący się w pierwszym momencie do świata, jako terenu działania specyficznej łaski (furor poeticos) oraz do relacji w świecie zachodzących. Zatem Gałczyński jako boski błazen? Gałczyński jako błazen ziemi i nieba?
Gałczyński przedstawiał się jako poeta ziemi, ale dziwny i specyficzny poeta ziemi.
Chciał zniżyć niebo do ziemi, a ziemię przybliżyć niebu, tak można odczytać jego wspaniałe liryki i zamknąć to odczytanie w lapidarnej, metaforycznej formule. 
Był wielkim samotnikiem, outsiderem, cyganem. Pełno w nim było życia, a jednocześnie jakby jakiś smutek drzemał, co widać w jego wierszach..
Gałczyński cierpiał na depresję czasami, a czasami był nadmiernie wesoły, wszystkich rozbawiał. Dzisiaj to fachowo nazywa się w psychiatrii chorobą dwubiegunową, afektywną albo cyklotymią. Zresztą teraz, coraz częściej ona występuje, nie tylko u artystów. Urodził się 23 stycznia 1905 roku w Warszawie przy ulicy Mazowieckiej. Zmarł 6 grudnia 1953 roku. Szczegółowiej o biografii, artystycznym, nieco szalonym życiu cygana, outsidera, prawdziwego artysty i prawdziwego poety pisze Anna Arno, jak również Marta Wyka, Andrzej Stawar czy Andrzej Drawicz,  w swoich książkach, dotyczących biografii   Gałczyńskiego. Ośmielę się powiedzieć od serca kilka słów o jego twórczości. Bez wątpienia wiersze Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego są niezwykłe. Wiele w nich magii, w tym tej krakowskiej magii, zaczarowanych dorożek, koni,  nadrealizm wybrzmiewa tam ze szczególną siłą, zwłaszcza w poemacie „Bal u Salomona”.
     Oprócz tego trzeba zwrócić uwagę na związek Gałczyńskiego z grupą Kwadryga, obecnej w XX leciu międzywojennym. Jej program polegał na żądaniu poezji uspołecznionej, dostępnej dla szerokich rzesz. Chociaż sam Gałczyński kiedyś popełnił rodzaj manifestu profaszystowskiego, kiedy współpracował z mocno prawicowym pismem „Prosto z mostu”, to jego poezję trzeba rozpatrywać jednak w nieco innym aspekcie niż społeczny.
     Bo też ta poezja jest bardzo mocno nacechowana indywidualnie. Gałczyński dopracował się własnego języka, który zasadniczo niemożliwy jest do podrobienia: to znaczy albo się to ma, albo się tego nie ma, a tę rzecz określa się po prostu mianem talentu, rzeczy przyrodzonej, ingenium.
Poezja Gałczyńskiego jest czasem jak wielka, liryczna fala, która porywa ze sobą czytelnika. Można łatwo w niej przepaść i zatracić się w tych barwnych, fertycznych obrazach poetyckich, poczuć dźwięki muzyki („Bal u Salomona”), nawet zacząć tańczyć w rytm tych piosenek i pieśni, bo przecież poezja Gałczyńskiego jest też silnie umuzyczniona, wpada w ucho człowieka jak muzyka i jak muzyka czytelnika przeszywa i porywa.
Jest też napięcie, by nie powiedzieć rodzaj sprzeczności wpisany w tę poezję. Mianowicie między głębią poetyckiej konfesji, a żartem, drwiną, parodią, zabawą.
Tak pisze o tym Marta Wyka: „Połączenie drwiny i powagi, błazeństwa i koturnu to charakterystyczna i typowa maska wielu artystów XX wieku. Postulat traktowania sztuki również jako zabawy da się wyśledzić w programach czołowych, nowatorskich prądów literackich XX wieku- a więc u dadaistów, futurystów, surrealistów.”[7] Poezja była zatem faktycznie chyba traktowana przez poetę jako zabawa, ale jednak zabawa śmiertelnie serio. To znaczy poetycka brawura raczej wzmagała prawdziwość oraz unikalność tej poezji, aniżeli jej zaprzeczała.
Trzeba tutaj powiedzieć o jeszcze jednej sprzeczności pojawiającej się u Gałczyńskiego: mianowicie o niezwyczajnej poezji i życiu poety, które jak podaje Marta Wyka, było raczej życiem filistra (choć nie stroniącego od alkoholowych ekscesów), który cenił bardzo sobie rodzinne życie, żonę, córkę, kota.
     Do czego mają służyć przywoływane tutaj sprzeczności? Przypomnimy pierwszą: metafizyk – błazen, potem metafizyk – postmodernista, potem ludyczność u poety i dążenia do bycia serio, a następnie napięcie między głębią konfesji a „powierzchownością” drwiny oraz ostatnie, dotyczące jego ekscesów, jako „cygana” a przywiązaniem do rodzinności, do domowego ciepła. Gałczyński mógł bowiem bardzo długo nie pić alkoholu, a podania, legendy i mity o jego alkoholizmie, właśnie tym są: podaniami, legendami i mitami. W rzeczywistości poeta był niesłychanie pracowity i przez większość czasu pracował w domu nad swoimi utworami. Owszem, eskapady cygańskie, po okresach wytężonej pracy następowały i to może być kolejna sprzeczność wpisana w postać i osobowość Gałczyńskiego: między dążeniem do bycia domownikiem, a posiadaniem duszy cygana i marzyciela. Uwidaczniają te przykłady moim zdaniem zasadnicze napięcie, występujące w poezji Gałczyńskiego, które nazwałbym napięciem sprzeczności, napięciem jakiegoś głębokiego konfliktu wewnętrznego, który w tej poezji występuje.
      Inne, może kluczowe napięcie, wyraża się w chorobie psychicznej poety. Okresy manii, podwyższonych sił i pracy twórczej, często były niwelowane przez okresy depresji, zwątpienia, topienia swoich smutków w alkoholu, szukania dróg wyjścia poprzez ucieczkę ze świata, z rzeczywistości. 
Nie byłby poeta „sobą”, gdyby nie był tak bardzo przywiązany do rzemiosła, jak ukochany przez niego Wit Stwosz. Zatem kolejne napięcie jest już wewnątrz samego warsztatu; uzyskiwał poeta efekt lirycznej fali a nawet poetyckiego oceanu, dyscyplinując się jednocześnie wewnętrznie, bardzo dyscyplinując swoją frazę poetycką – ten efekt możemy np. zaobserwować w poemacie „Bal u Salomona”.  Jak podaje Marta Wyka, taką tendencję ówcześnie uznawano za poniżającą rangę poety. Poeta-rzemieślnik zatem pisze często na zamówienie, od przypadku do przypadku, czasem na kawiarnianych serwetkach, jego wiersze idą całkiem dosłownie w świat i do ludzi, ale w tego rodzaju  przypadkowych splotach bardzo często powstają małe bądź wielkie arcydzieła, tchnienia czystego talentu lirycznego. Często sam poeta powołuje się na Wita Stwosza, słynnego rzeźbiarza epoki Renesansu, autora ołtarza Mariackiego, podaje Wita Stwosza jako przykład doskonałego rzemieślnika i zarazem genialnego artysty.
Gałczyński w swojej drodze twórczej raczej odcina się od tradycji, na przykład od Skamandra czy Awangardy, podążając własną drogą. Bliski mu był Mickiewicz jak się zdaje z tradycji romantycznej, ale też romantyzm jako prąd i jakość występuje bardziej u Gałczyńskiego na zasadzie parodystycznej oraz ironicznej trawestacji. Bo też to, co ważne u Gałczyńskiego to nie tylko głębia lirycznego przeżycia, ale również to, co wchodzi w jego skład i czyni z niego jakość na wskroś oryginalną, czyli występowanie elementu groteski.
Jak pisze Marta Wyka na temat groteski: „w sferze realizacji literackich oznacza groteska sposób przeżycia świata, czyli jego określoną interpretację, nie będącą zresztą interpretacją mimetyczną, lecz deformującą(...). Poetyka absurdu i nonsensu ma obronić poetę przed rzeczywistością, nie poddającą się żadnym zdroworozsądkowym i racjonalnym argumentom.”[8]
Spieszę z wyjaśnieniem tego akapitu, mianowicie chodzi mi o jeden termin: mimesis. Otóż znaczy on tyle, co odwzorowanie. Dobra, XIX wieczna powieść Balzakowska czy u nas, Sienkiewicza, Prusa, nowele i powieści pozytywistyczne, były właśnie powieściami mimetycznymi, to znaczy takimi, które dążyły do wiernego oddania świata widzialnego. Natomiast język niemimetyczny czy antymimetyczny nie tyle świat oddaje jako obiektywną wartość czy stan, ale głębię przeżyć piszącego. Innymi słowy język ten zatrzymuje na sobie uwagę bardziej i bardziej na sam język zwracamy uwagę aniżeli na to, co przedstawia. A groteska jest właśnie takim rodzajem języka antymimetycznego, który nie tyle oddaje świat, rzeczywistość, ile ją deformuje poprzez parodię, ironię, trawestację, przedrzeźnianie, zabawę, poetykę absurdu i pur nonsensu. W świetle tego języka, rację miał Jerzy Stefan Ossowski, nazywając Gałczyńskiego postmodernistą.
To zbliża nieco Gałczyńskiego do Witkacego, przy wydatnej różnicy; Witkacy nie był poetą w tym znaczeniu w jakim był nim Gałczyński, bo Gałczyński był, powiedzmy otwarcie i niemodnie: prawdziwym poetą. Marta Wyka pisze też o różnicy między nimi w postaci Gałczyńskiego romansu z publiką, co jednak nie jest do końca trafne, bo w tym znaczeniu Witkacy również chciał czy mógł być popularny, poklasku łaknął jeden i drugi, przy czym Witkacy faktycznie nie trafiał do wszystkich,  Gałczyński potrafił natomiast chwycić za serce i robotnika i żołnierza i profesora.
Sprawa kolejna, jaka się z tym wiąże to odrzucenie literatury racjonalnej, rozumowej, dziedzictwa Oświecenia można powiedzieć, choć jak pisze Marta Wyka, Gałczyński do niej paradoksalnie nawiązuje poprzez ów romans z publiką i pisanie do „rzesz” jak Krasicki, Trembecki.
Niemniej ważnym zjawiskiem jest jednak w tej poezji to, co poza rozumowe, niezwykłe, niewytłumaczalne i dalej to, co jest również poza powszechnie przyjętą konwencją czy konwenansem społecznym. Przy czym można powiedzieć, że jest to poezja szalona, ale nie obłąkana, obłąkana poezja bowiem (jak Holderlina, Trakla na przykład), w ogóle nie zważa na żadne konwencje, konwencje życia społecznego w ogóle jej nie obchodzą. Gałczyńskiego natomiast społeczne konwencje oraz konwenans obchodziły bardzo, on był nimi przesiąknięty tak głęboko, że bez trudu obnażał ich miałkość, hipokryzję, zakłamanie i obłudę, na przykład w Teatrzyku Zielona Gęś.
Ale na ten element groteski nie tylko demaskacja utrwalonych form się składała, ale również umiłowanie tego, co groteskowe, dziwaczne, odmienne, inne. Zatem na przykład jego umiłowanie odpustów oraz zabaw ludowych odgrywało tutaj istotą rolę.
Ów Teatrzyk Zielona Gęś, bardzo zabawny, składający się z miniaturowych aktów i scen. Marta Wyka mówi, że nań wpłynąć na przykład  Zielony Balonik Boya, ale także teatr absurdu (Beckett, Ionesco), przy różnicy, że tamci dwaj byli filozofami również, wyciągali z teatru wnioski natury ogólnej, egzystencjalnej oraz filozoficznej, natomiast Gałczyński od filozofii trzymał się z daleka.
Jego poetyka przedstawia oczywiście pewien model filozofii świata, patrzenia na świat, natomiast Gałczyński zapewne bardzo by nie chciał, by go nazywać filozofem.
Ciekawie natomiast pisze Marta Wyka o tradycji renesansowej u Gałczyńskiego, którą za Nietzschem nazywa tradycją apolińską (czyli tą jasną, umiarkowaną i klasyczną). Właśnie Gałczyński, na przykład poprzez umiłowanie Wita Stwosza, ale również muzyki klasycznej (Bach, Beethoven, Mozart), szuka czegoś jasnego, harmonijnego i renesansowego w człowieku, jakiejś regularności, miary i jasności, stąd właśnie Wyka wskazuje na dziedzictwo tradycji renesansowej (Kochanowski) oraz oświeceniowej (Krasicki, Trembecki). Z tradycji romantycznej Słowacki, Mickiewicz, Krasiński, Norwid, z nich zaś najbardziej Mickiewicz, zapewne poprzez śpiewną formę swoich wierszy oraz poematów. Z zagranicznych (Villon, poeta włóczęga, Poe, Rilke, Rimbaud, Verlaine, Eta Hoffman, Apollinaire, Błok, Jesienin).To rozpoznanie stoi w pewnej sprzeczności z tym, co powiedziałem przed chwilą, to znaczy z tym umiłowaniem pierwiastka poza rozumowego. Otóż wydaje mi się, że dlatego właśnie poezja Gałczyńskiego jest szalona, a nie obłąkana, ponieważ w niej zawarta jest racjonalność, ten pierwiastek rozumowy, ratio, przy czym ratio służy demaskacji hipokryzji, zakłamania, obłudy, miałkości pewnych form społecznych. W tym znaczeniu szuka ona tego, co dziwne, inne, wyklęte, marginalne oraz peryferyjne. Natomiast poszukuje jednak jasności w życiu i świecie, ciemność rozpaczy stara się rozświetlić wielkim humorem, wspaniałym, lirycznym obrazem, porywającą muzyką wiersza.
     Wysunąć można w tym momencie tezę, że przenikające się w poezji Gałczyńskiego pierwiastki dionizyjskie i apolińskie, były związane z chorobą psychiczną poety, z cyklofrenią. O ile mania mogła zbliżać poetę do jasności, o tyle stany depresyjne, powodowane alkoholem, zbliżały go do przeżycia w sobie ciemności egzystencjalnych.
     Zatem kolejna sprzeczność, występująca w tej poezji, dotyczy napięcia między pierwiastkiem racjonalnym a irracjonalnym, dionizyjskim a apolińskim. Ciemność groteski często zaciemnia jasny przekaz metafizyczny i uwypukla jego słabe strony – nie jest na pewno Gałczyński w pełnym tego słowa znaczeniu poetą metafizycznym sensu stricto.  
Poezja Gałczyńskiego jest również silnie umuzyczniona, zrytmizowana. Charakterystyczna dla tej poezji jest ogromna dynamika, ruch, zmienność, często poetyckie obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, a strofy następują po sobie jak poszczególne fragmenty świetnie skomponowanej symfonii lirycznej. Jak w Balu u Salomona, utrzymanym w poetyce nadrealizmu, występuje marzenie senne, rodzaj somnambulizmu, śnienia na jawie, mieszania porządków przywidzenia, majaków oraz rzeczywistości, stany pograniczne między snem a jawą, a nawet całość tego poematu skąpana jest w onirycznej mgle i aurze marzenia sennego. Prócz tego trzeba zwrócić uwagę, że poezja ta mieni się rozmaitymi barwami, odcieniami. Z kolorów występują szmaragdowy, srebrny, biały, zielony, czerwony, turkusowy, srebrny, szafirowy.
     Powracam tedy do napięcia, o którym już mówiłem: między renesansową, apolińską tradycją mozolnego oraz pracowitego rzeźbienia w wierszu, a dionizyjskim, somnambulicznym oraz onirycznym efektem artystycznym.
Teraz, pomału zbliżając się do końca tego krótkiego szkicu, trzeba powiedzieć o miejscu Gałczyńskiego na polskiej mapie lirycznej, o jego zasługach.
Wprowadził to, co Marta Wyka nazywa katastrofizmem buffo, to znaczy mówieniu o wielkich tragediach na wesoło, z przymrużeniem oka, dowcipnie. Apokalipsa występuje tutaj naprzeciwko ludowego festynu, jak ciekawie zauważa krytyczka. Ale te pierwiastki, apokalipsy i ludowości przenikają się czyniąc konglomerat niepowtarzalny. Przy czym znowu, na koniec powracając do tytułowej dychotomii, można zastanawiać się, czy Gałczyński był wieszczem/kapłanem czy tylko błaznem? A może był kapłanem i błaznem w jednej osobie, który wieszczył apokalipsę i jarmark jednocześnie? Apokaliptyczny kuglarz?



[1] Por. Leszek Kołakowski, Kapłan i błazen. Rozważania o teologicznym dziedzictwie współczesnego myślenia, „Twórczość”,nr. 10, 1959, s. 178-180.
[2] Por. Leszek Kołakowski, Kapłan i błazen. Rozważania o teologicznym dziedzictwie współczesnego myślenia, „Twórczość”, nr. 10, 1959, s. 179.

[3] Por. Konstanty Ildefons Gałczyński, Poezje, Dom Książki, Kraków 1992, s.222.
[4] Por. Stefan Jerzy Ossowski, „Szarlatanów nikt nie kocha. Studia i szkice o Gałczyńskim”, Kraków 2006, s.30.
[5] Jw., s. 31.
[6] Por. Leszek Kołakowski, Kapłan i błazen. Rozważania o teologicznym dziedzictwie współczesnego myślenia, „Twórczość”,nr. 10, 1959, s. 179.

[7] Por. Marta Wyka, „K.I. Gałczyński. Wybór poezji”, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1973, s. 45.
[8] Por. Marta Wyka, „K.I. Gałczyński. Wybór poezji”, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1973, s. 53.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 43

  Dostaję tak po jajach, kiedy tylko słówko powiem o Bogu… Kto wie, może od samego Boga… Tak zwany rozwój, oparty na przyroście wiedzy, dopr...