W artykule Leszka Kołakowskiego, wydrukowanym w „Twórczości” (1959 r, nr.
10), pada w pewnym momencie wywodu przywołanie kategorii kapłana i błazna.[1]
Kapłan to strażnik metafizycznych prawd absolutnych, rodzaj rygorystycznego
policjanta, pilnującego swojej idealnie uporządkowanej kartoteki. Artykuł
Leszka Kołakowskiego moim zdaniem nie zestarzał się, odpowiada nadal na
potrzeby epoki. „Ideałem policji jest ład wyczerpującej kartoteki, ideałem
filozofii ład pracującej wyobraźni umysłowej”[2]Błazen
podważa fundamenty i dach, zbudowane przez kapłanów, jest, by tak rzec,
rodzajem frywolnego latawca, którego sznurkami są i zarazem bronią, szyderstwo
oraz kpina. Gdyby błazna całkowicie „puścić”, zapewne rozwiałby się w
przestworzach, zachłystując się przy okazji swoim śmiechem błazeńskim, nieco
obłąkanym, irracjonalnym. (Niedawno widziałem film „Joker”, film o chorym
psychicznie, który w dodatku zabijał. Chory ten śmiał się bez powodu obłąkanym,
irracjonalnym śmiechem, nie zarażał nim, publiczność milczała, był to śmiech
zimny, lodowaty). Odwrotnie nasz Gałczyński, którego humor był ciepły,
serdeczny, wychodził z poety, z jego wnętrza. Gałczyński swoim humorem i
śmiechem zarażał całą salę.
To kapłan ma rację "ziemską”, a jednocześnie broni transcendentnego
porządku „niebios”. Błazen wierzy jedynie w nicość, przed życiem, za życia i po
życiu. Kapłani są zatem od budowania, błaźni są od latania, ewentualnie
niszczenia dzieła kapłańskiego. Obu tych kategorii potrzebował Kołakowski, ,aby
zbudować swój subtelny wywód. Zamiast alternatywy stosuje filozof koniunkcję,
aby unaocznić, że świat filozofii oraz poezji, humanistyki generalnie rzecz
biorąc, potrzebuje zarówno kapłana, jak i błazna. Chciałoby się zapytać autora
artykułu, dlaczego metafizyk jest przedstawiony jako policjant? Skojarzenia są
bowiem niezbyt zachwycające. To czasem nudny strażnik porządku, który niekiedy
nawet może uderzyć pałką. Błazen w tej parze jest o wiele bardziej pociągający
i efektowny. Kim jest Gałczyński w świetle tego, co powiedziane? Konstanty Ildefons Gałczyński
urodził się 23 stycznia 1905 roku w Warszawie.
Jego ojciec był
kolejarzem, technikiem kolejowym, matka zajmowała się domem. Miał brata Zenona.
Rodzice nie rozumieli dziwnych upodobań poety, rozumiała je jedynie ciocia
Stasia. Kostek, bo tak był nazywany młody poeta, uczył się w szkole dobrze,
nawet bardzo dobrze, ale odstawał od rówieśników. Miał swoje pasje. Uwielbiał
czytać. Kiedy jego koledzy grali w piłkę albo w ganianego, albo kąpali się w
rzece, on raczej wycofywał się z tych zabaw w świat literatury. W szkole
prowadził gazetkę szkolną, to były pierwsze „koty za płoty”. Ponadto pisywał
już wtedy wierszyki okolicznościowe, czasem satyry na swoich kolegów. Jego
ojciec, też Konstanty, naciskał, żeby syn szedł w jego ślady, wybrał po nim
zawód, jednak już wtedy pasja u Kostka, zwanego również Kotem, zwyciężyła,
wybrał studia filologiczne, ściślej: filologię angielską oraz klasyczną na
Uniwersytecie Warszawskim. Miał do czynienia wtedy ze świetnymi profesorami,
między innymi z prof. Witwickim. Wygłosił słynny referat o nieistniejącym
poecie, Gordonie Morrisie Cheatsie. Potem przepraszał swoich profesorów, ale
żart się udał, wszyscy uwierzyli, łącznie z kadrą naukową. Studiów nie
skończył. Został powołany do wojska. Jako szeregowiec, robił wszystko, żeby nie
służyć w wojsku, wykręcał się, jak mógł, używał wielu, czasem sprytnych metod.
W końcu wzięto go na przesłuchanie, zadawano mu absurdalne pytania, między
innymi o to, jak wysoka jest Wieża Eiffla. Zadano mu również pytanie o to, czym
dla żołnierza jest karabin. Odpowiedział, że „narzędziem Szatana”. Z wojska go
nie zwolniono, raczej sam zdezerterował,
w tym wypadku musiał interweniować niezastąpiony w tych wypadkach Tuwim,
potem już dano Gałczyńskiemu przysłowiowy święty spokój.
W XX-leciu Międzywojennym działa w Grupie Literackiej Kwadryga, razem ze Stanisławem Salińskim, Ryszardem Dobrowolskim, Stefanem Flukowskim, Władysławem Sebyłą, Aleksandrem Maliszewskim. Grupa wydawała pismo o tej samej nazwie. Chodziło im o poezję uspołecznioną, reagującą na to wszystko, co dookoła. Pierwszym utworem, drukowanym w Kwadrydze, były „Zaręczyny Johna Keatsa”. Oprócz tego Gałczyński współpracuje z „Cyrulikiem Warszawskim” oraz pisze powieści satyryczne, jak „Porfirion Osiołek”. Próby podjęcia zwykłej, etatowej pracy, nie należały do udanych. W 1928 roku podejmuje pracę jako urzędnik w Polskim Towarzystwie Emigracyjnym, gdzie również nie wypełniał swoich obowiązków.
3 maja 1928 roku, Gałczyński poznaje swoją przyszłą żonę, Natalię Awałow. Pierwszego czerwca 1930 roku biorą ślub w cerkwi prawosławnej. Przyjaciele trzymają parze młodej nad głową korony. Potem skromny obiad, ponieważ nie było pieniędzy na wystawne Wesele. W 1931 roku, Gałczyńscy wyjeżdżają do Berlina. Kot, jak wspomina Natalia, „srebrna Natalia”, jak ją nazywał mąż, „zielony Konstanty”, poczuł się tam dobrze, spokojnie. Podejmuje znów pracę etatową jako referent kulturalny w placówce konsularnej. Dużo korzysta z Berlina, chodzi na wykłady filozoficzne, podziwia muzea tamtejsze, ogląda Goyę, Tycjana, Durera. Mijają kłopoty materialne, Gałczyński zostaje dobrze wynagradzany za swoją pracę. Poza tym cały czas kształci się, objawia się jego zapał do nauki języków, jeszcze z dzieciństwa, czyta w oryginale „Fausta” Goethego oraz „Wyznania” św. Augustyna.
Konstanty tęsknił w Wilnie za swoją żoną, Natalią, kiedy przyjechała, zabrał ją z sobą do dorożki i klęczał przed nią, był bardzo szczęśliwy i wzruszony.
Te wypisy z biografii miały tylko jeden cel: unaocznienie, że Gałczyński był poetą i jednocześnie był lub próbował być zwyczajnym człowiekiem. Porządkował jako urzędnik kartoteki, zupełnie jak „kapłan” z artykułu Leszka Kołakowskiego…
W XX-leciu Międzywojennym działa w Grupie Literackiej Kwadryga, razem ze Stanisławem Salińskim, Ryszardem Dobrowolskim, Stefanem Flukowskim, Władysławem Sebyłą, Aleksandrem Maliszewskim. Grupa wydawała pismo o tej samej nazwie. Chodziło im o poezję uspołecznioną, reagującą na to wszystko, co dookoła. Pierwszym utworem, drukowanym w Kwadrydze, były „Zaręczyny Johna Keatsa”. Oprócz tego Gałczyński współpracuje z „Cyrulikiem Warszawskim” oraz pisze powieści satyryczne, jak „Porfirion Osiołek”. Próby podjęcia zwykłej, etatowej pracy, nie należały do udanych. W 1928 roku podejmuje pracę jako urzędnik w Polskim Towarzystwie Emigracyjnym, gdzie również nie wypełniał swoich obowiązków.
3 maja 1928 roku, Gałczyński poznaje swoją przyszłą żonę, Natalię Awałow. Pierwszego czerwca 1930 roku biorą ślub w cerkwi prawosławnej. Przyjaciele trzymają parze młodej nad głową korony. Potem skromny obiad, ponieważ nie było pieniędzy na wystawne Wesele. W 1931 roku, Gałczyńscy wyjeżdżają do Berlina. Kot, jak wspomina Natalia, „srebrna Natalia”, jak ją nazywał mąż, „zielony Konstanty”, poczuł się tam dobrze, spokojnie. Podejmuje znów pracę etatową jako referent kulturalny w placówce konsularnej. Dużo korzysta z Berlina, chodzi na wykłady filozoficzne, podziwia muzea tamtejsze, ogląda Goyę, Tycjana, Durera. Mijają kłopoty materialne, Gałczyński zostaje dobrze wynagradzany za swoją pracę. Poza tym cały czas kształci się, objawia się jego zapał do nauki języków, jeszcze z dzieciństwa, czyta w oryginale „Fausta” Goethego oraz „Wyznania” św. Augustyna.
Konstanty tęsknił w Wilnie za swoją żoną, Natalią, kiedy przyjechała, zabrał ją z sobą do dorożki i klęczał przed nią, był bardzo szczęśliwy i wzruszony.
Te wypisy z biografii miały tylko jeden cel: unaocznienie, że Gałczyński był poetą i jednocześnie był lub próbował być zwyczajnym człowiekiem. Porządkował jako urzędnik kartoteki, zupełnie jak „kapłan” z artykułu Leszka Kołakowskiego…
Wedle rozpoznania wstępnego, określiliśmy poetę Gałczyńskiego jako błazna
metafizycznego.
Proponuję tym samym nową kategorię do opisu jego poezji.
Próba definicji: błazen metafizyczny w odróżnieniu od metafizyka z
artykułu Kołakowskiego, jest nieobliczalny oraz niepoliczalny, a jego drwina
nie jest wymierzona przeciw komuś, albowiem naczelną cechą błazna
metafizycznego jest humor. Humor i magia, chciałoby się rzec w kontekście tej poezji.
Świat poetycki Gałczyńskiego jest bowiem zaczarowany: księżycem, prostymi
czynnościami dnia codziennego, które zostają uwznioślone, specyficznym
poczuciem humoru oraz niezwykłym poczuciu magii u tego największego czarodzieja
poezji polskiej poezji XX wieku.
Zatem błazeństwo
u Gałczyńskiego nie jest ograniczeniem immanentyzmu a tym samym życiem
pojmowanym jako nicość oraz droga ku nicości, ale szansą na wyjście do dziedzin
transcendentnych poprzez swoje niepoliczalne, nieobliczalne oraz czarodziejskie
błazeństwo. Jak to się dzieje? Właśnie poprzez uwznioślenie codzienności oraz
przyziemności, nadania im znamion niezwykłych, czarownych.
Zacytujmy dla przykładu wiersz:
„Palcem planety obracasz,
tchem- miliardowe gwichty
i twoja to sprawia praca,
że kołują złote jak nigdy.
Kwiaty posadzasz wesołe,
że pachnie w mym całym domie,
i różę, na róży pszczołę,
na pszczole – słoneczny promień.
Gdy kończę pracę, to dla mnie
przybliżasz się, niepojęta-
i uczę się astronomii
na twych gwiaździstych piętach;
i sen, jak pył szafirowy,
na śpiące usta sypie,
na skrytą pierś do połowy,
na włosy koloru skrzypiec”[3]
1931
Gałczyński w tym wierszu, podobnie zresztą jak Norwid, przywołuje kategorię pracy. Praca jest trudem, owszem, ale dzięki niej jednocześnie „pachnie w całym domie”. Po pracy, wybranka poety, przybliża się do niego, „niepojęta”, a on, „uczy się astronomii” na „jej gwiaździstych piętach”. „I sen, jak pył szafirowy, na śpiące usta sypie, na skrytą pierś do połowy, na włosy koloru skrzypiec”.
Widać w tym wierszu, że praca nie tylko jest trudem, ale okazją do rozmaitych czarów, dziwów, metafizycznych uwzniośleń rzeczywistości.
Jerzy Stefan Ossowski w znakomitej książce o poecie, „Szarlatanów nikt nie kocha. Studia i szkice o Gałczyńskim”, wysuwa tezę, że Gałczyński jest postmodernistą, co widać najlepiej w „Porfirionie Osiełku”. Pisze Ossowski:
„Jest to również moja wędrówka – z Porfirionem Osiełkiem – wśród „izmów” podczas której staram się nie „wywyższać” żadnej typologii, żadnego rodzaju analizy nad inne. Ponieważ nie wierzę w owocność metod „obiektywnych” stosowanych do badania dzieł literackich, pragnąłem po prostu zająć się „swoim modernistą”, którego powieści współbrzmią z moją osobistą wrażliwością estetycznoliteracką. Niekiedy stosowałem chwyty dekonstrukcjonistyczne: świadomą skokowość wnioskowania i wywodu, przechodzenie od mikroanalizy tekstu czy jego fragmentu do wysoce aluzyjnego uogólnienia. Na szczęście w dobie niescalonego dyskursu literaturoznawczego atak na postmodernizm Gałczyńskiego jest w tym samym stopniu do pomyślenia, co jego obrona”.[4]
Dalej pisze Ossowski, że „dowodzenie obecności idei i technik postmodernistycznych w powieści Gałczyńskiego opieram na założeniu, że postmodernizm w prozie końca minionego stulecia ma swoją tradycję ideowo – artystyczną sięgającą zmierzchu epoki fin de siecle’u.”[5]
W tym momencie wysunąć można nieśmiałą hipotezę, że metafizyczność Gałczyńskiego stoi po stronie funkcji kapłańskiej a jego błazeństwo jest postmodernistyczne. Zatem jako poeta i metafizykiem i postmodernistą w świetle dotychczasowych analiz i wywodów.
Zacytujmy dla przykładu wiersz:
„Palcem planety obracasz,
tchem- miliardowe gwichty
i twoja to sprawia praca,
że kołują złote jak nigdy.
Kwiaty posadzasz wesołe,
że pachnie w mym całym domie,
i różę, na róży pszczołę,
na pszczole – słoneczny promień.
Gdy kończę pracę, to dla mnie
przybliżasz się, niepojęta-
i uczę się astronomii
na twych gwiaździstych piętach;
i sen, jak pył szafirowy,
na śpiące usta sypie,
na skrytą pierś do połowy,
na włosy koloru skrzypiec”[3]
1931
Gałczyński w tym wierszu, podobnie zresztą jak Norwid, przywołuje kategorię pracy. Praca jest trudem, owszem, ale dzięki niej jednocześnie „pachnie w całym domie”. Po pracy, wybranka poety, przybliża się do niego, „niepojęta”, a on, „uczy się astronomii” na „jej gwiaździstych piętach”. „I sen, jak pył szafirowy, na śpiące usta sypie, na skrytą pierś do połowy, na włosy koloru skrzypiec”.
Widać w tym wierszu, że praca nie tylko jest trudem, ale okazją do rozmaitych czarów, dziwów, metafizycznych uwzniośleń rzeczywistości.
Jerzy Stefan Ossowski w znakomitej książce o poecie, „Szarlatanów nikt nie kocha. Studia i szkice o Gałczyńskim”, wysuwa tezę, że Gałczyński jest postmodernistą, co widać najlepiej w „Porfirionie Osiełku”. Pisze Ossowski:
„Jest to również moja wędrówka – z Porfirionem Osiełkiem – wśród „izmów” podczas której staram się nie „wywyższać” żadnej typologii, żadnego rodzaju analizy nad inne. Ponieważ nie wierzę w owocność metod „obiektywnych” stosowanych do badania dzieł literackich, pragnąłem po prostu zająć się „swoim modernistą”, którego powieści współbrzmią z moją osobistą wrażliwością estetycznoliteracką. Niekiedy stosowałem chwyty dekonstrukcjonistyczne: świadomą skokowość wnioskowania i wywodu, przechodzenie od mikroanalizy tekstu czy jego fragmentu do wysoce aluzyjnego uogólnienia. Na szczęście w dobie niescalonego dyskursu literaturoznawczego atak na postmodernizm Gałczyńskiego jest w tym samym stopniu do pomyślenia, co jego obrona”.[4]
Dalej pisze Ossowski, że „dowodzenie obecności idei i technik postmodernistycznych w powieści Gałczyńskiego opieram na założeniu, że postmodernizm w prozie końca minionego stulecia ma swoją tradycję ideowo – artystyczną sięgającą zmierzchu epoki fin de siecle’u.”[5]
W tym momencie wysunąć można nieśmiałą hipotezę, że metafizyczność Gałczyńskiego stoi po stronie funkcji kapłańskiej a jego błazeństwo jest postmodernistyczne. Zatem jako poeta i metafizykiem i postmodernistą w świetle dotychczasowych analiz i wywodów.
Innym określeniem, które mogłoby być tutaj pomocne to zaczarowana
metafizyka. Metafizyk w artykule Kołakowskiego nie jest czarodziejem, ale
skrupulatnymi i oschłym urzędnikiem, porządkującym kartoteki. Błazen również
nie „czaruje”, wszak to wcielenie oświeceniowego racjonalizmu, który
zdecydowanie odrzucał sankcję transcendentną. Żywiołem takiego błazna jest
nicość a jego „skrzydłami” są broń, drwina, kpina, szyderstwo. Jak pisze Kołakowski:
„Zarówno kapłan jak i błazen dokonują pewnego gwałtu na umysłach: kapłan obrożą katechizmu, błazen igłą szyderstwa. Na dworze króla jest więcej kapłanów niż błaznów – podobnie jak w jego państwie jest więcej policjantów niż artystów”.[6]
„Zarówno kapłan jak i błazen dokonują pewnego gwałtu na umysłach: kapłan obrożą katechizmu, błazen igłą szyderstwa. Na dworze króla jest więcej kapłanów niż błaznów – podobnie jak w jego państwie jest więcej policjantów niż artystów”.[6]
Takim błaznem również nie jest Gałczyński, ponieważ jest on moim zdaniem
niepoliczalnym oraz nieobliczalnym błaznem metafizycznym, błaznem
czarodziejskim, który zawsze z humorem rozdaje ciosy. Nie przestaje być cięty w
swoim poczuciu humoru, a jednocześnie rozbraja absurdy życia społecznego,
kulturalnego, politycznego, czyli tzw. codzienności pisarza. Jest w tym
nieulękły, a przy tym bardzo dowcipny. Jego błazeństwo nie jest metafizyczne w
sensie, jakim go widzi Kołakowski – absolutnym, koniecznościowym oraz teleologicznym.
Jest to raczej metafizyka a rebours, metafizyka, która sama z siebie się
śmieje, nie znając jednocześnie ograniczeń, bawiąc się na całego. Ale bawiąc
się głównie jasną stroną życia, troski i ciemność, ograniczenia i zły język,
pozostawiając błaznowi drwiącemu i szyderczemu, który nie widzi albo nie chce
widzieć dobra, ogromnego dobra, jakie przynosi ze sobą życie.
Błazen ograniczony do sfery immanentnej – tak widziałbym tego, o którym
pisze Kołakowski. „Nasz” błazen jest inny. To kameleon. Zmienia często twarze i
maski, ale czyni to z dobrą, poetycką intencją, nigdy, aby kogoś skrzywdzić
dzidą niepotrzebnego szyderstwa. Trzeba bowiem w wypadku poezji Gałczyńskiego
odróżnić żart od szyderstwa. Szyderstwo jest gorzkie, żart rozładowuje napięcie
i taka też jest poezja Gałczyńskiego. Godzi się ze światem w swoim błazeńskim
geście, afirmuje go. Poza tym jest w swojej działalności nieobliczalna,
nieprzewidywalna i oryginalna, za każdym razem inna, jak śpiew słowika.
Chciałoby się powiedzieć: inna i jednocześnie taka sama, umiejąca utrzymać
spójną linię swej poetyckiej oryginalności oraz unikalności na przestrzeni
wielu przecież napisanych utworów.
Gałczyński to ponadto moim zdaniem, poeta transcendentny. Słowa transcendencja nie rozumiem w znaczeniu nadprzyrodzony, ale odnoszący się w pierwszym momencie do świata, jako terenu działania specyficznej łaski (furor poeticos) oraz do relacji w świecie zachodzących. Zatem Gałczyński jako boski błazen? Gałczyński jako błazen ziemi i nieba?
Gałczyński to ponadto moim zdaniem, poeta transcendentny. Słowa transcendencja nie rozumiem w znaczeniu nadprzyrodzony, ale odnoszący się w pierwszym momencie do świata, jako terenu działania specyficznej łaski (furor poeticos) oraz do relacji w świecie zachodzących. Zatem Gałczyński jako boski błazen? Gałczyński jako błazen ziemi i nieba?
Gałczyński przedstawiał się jako poeta ziemi, ale dziwny i specyficzny
poeta ziemi.
Chciał zniżyć niebo do ziemi, a ziemię przybliżyć niebu, tak można
odczytać jego wspaniałe liryki i zamknąć to odczytanie w lapidarnej,
metaforycznej formule.
Był wielkim samotnikiem, outsiderem, cyganem. Pełno w nim było życia, a
jednocześnie jakby jakiś smutek drzemał, co widać w jego wierszach..
Gałczyński cierpiał na depresję czasami, a czasami był nadmiernie wesoły,
wszystkich rozbawiał. Dzisiaj to fachowo nazywa się w psychiatrii chorobą
dwubiegunową, afektywną albo cyklotymią. Zresztą teraz, coraz częściej ona
występuje, nie tylko u artystów. Urodził się 23 stycznia 1905 roku w Warszawie
przy ulicy Mazowieckiej. Zmarł 6 grudnia 1953 roku. Szczegółowiej o biografii,
artystycznym, nieco szalonym życiu cygana, outsidera, prawdziwego artysty i
prawdziwego poety pisze Anna Arno, jak również Marta Wyka, Andrzej Stawar czy
Andrzej Drawicz, w swoich książkach,
dotyczących biografii Gałczyńskiego.
Ośmielę się powiedzieć od serca kilka słów o jego twórczości. Bez wątpienia
wiersze Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego są niezwykłe. Wiele w nich magii, w
tym tej krakowskiej magii, zaczarowanych dorożek, koni, nadrealizm wybrzmiewa tam ze szczególną siłą,
zwłaszcza w poemacie „Bal u Salomona”.
Oprócz tego trzeba zwrócić uwagę na związek Gałczyńskiego z grupą Kwadryga, obecnej w XX leciu międzywojennym. Jej program polegał na żądaniu poezji uspołecznionej, dostępnej dla szerokich rzesz. Chociaż sam Gałczyński kiedyś popełnił rodzaj manifestu profaszystowskiego, kiedy współpracował z mocno prawicowym pismem „Prosto z mostu”, to jego poezję trzeba rozpatrywać jednak w nieco innym aspekcie niż społeczny.
Oprócz tego trzeba zwrócić uwagę na związek Gałczyńskiego z grupą Kwadryga, obecnej w XX leciu międzywojennym. Jej program polegał na żądaniu poezji uspołecznionej, dostępnej dla szerokich rzesz. Chociaż sam Gałczyński kiedyś popełnił rodzaj manifestu profaszystowskiego, kiedy współpracował z mocno prawicowym pismem „Prosto z mostu”, to jego poezję trzeba rozpatrywać jednak w nieco innym aspekcie niż społeczny.
Bo też ta poezja jest bardzo mocno
nacechowana indywidualnie. Gałczyński dopracował się własnego języka, który
zasadniczo niemożliwy jest do podrobienia: to znaczy albo się to ma, albo się
tego nie ma, a tę rzecz określa się po prostu mianem talentu, rzeczy
przyrodzonej, ingenium.
Poezja Gałczyńskiego jest czasem jak wielka, liryczna fala, która porywa
ze sobą czytelnika. Można łatwo w niej przepaść i zatracić się w tych barwnych,
fertycznych obrazach poetyckich, poczuć dźwięki muzyki („Bal u Salomona”),
nawet zacząć tańczyć w rytm tych piosenek i pieśni, bo przecież poezja
Gałczyńskiego jest też silnie umuzyczniona, wpada w ucho człowieka jak muzyka i
jak muzyka czytelnika przeszywa i porywa.
Jest też napięcie, by nie powiedzieć rodzaj sprzeczności wpisany w tę
poezję. Mianowicie między głębią poetyckiej konfesji, a żartem, drwiną, parodią,
zabawą.
Tak pisze o tym Marta Wyka: „Połączenie
drwiny i powagi, błazeństwa i koturnu to charakterystyczna i typowa maska wielu
artystów XX wieku. Postulat traktowania sztuki również jako zabawy da się
wyśledzić w programach czołowych, nowatorskich prądów literackich XX wieku- a
więc u dadaistów, futurystów, surrealistów.”[7] Poezja
była zatem faktycznie chyba traktowana przez poetę jako zabawa, ale jednak
zabawa śmiertelnie serio. To znaczy poetycka brawura raczej wzmagała
prawdziwość oraz unikalność tej poezji, aniżeli jej zaprzeczała.
Trzeba tutaj powiedzieć o jeszcze jednej sprzeczności pojawiającej się u
Gałczyńskiego: mianowicie o niezwyczajnej poezji i życiu poety, które jak
podaje Marta Wyka, było raczej życiem filistra (choć nie stroniącego od alkoholowych
ekscesów), który cenił bardzo sobie rodzinne życie, żonę, córkę, kota.
Do czego mają służyć przywoływane tutaj sprzeczności? Przypomnimy pierwszą: metafizyk – błazen, potem metafizyk – postmodernista, potem ludyczność u poety i dążenia do bycia serio, a następnie napięcie między głębią konfesji a „powierzchownością” drwiny oraz ostatnie, dotyczące jego ekscesów, jako „cygana” a przywiązaniem do rodzinności, do domowego ciepła. Gałczyński mógł bowiem bardzo długo nie pić alkoholu, a podania, legendy i mity o jego alkoholizmie, właśnie tym są: podaniami, legendami i mitami. W rzeczywistości poeta był niesłychanie pracowity i przez większość czasu pracował w domu nad swoimi utworami. Owszem, eskapady cygańskie, po okresach wytężonej pracy następowały i to może być kolejna sprzeczność wpisana w postać i osobowość Gałczyńskiego: między dążeniem do bycia domownikiem, a posiadaniem duszy cygana i marzyciela. Uwidaczniają te przykłady moim zdaniem zasadnicze napięcie, występujące w poezji Gałczyńskiego, które nazwałbym napięciem sprzeczności, napięciem jakiegoś głębokiego konfliktu wewnętrznego, który w tej poezji występuje.
Inne, może kluczowe napięcie, wyraża się w chorobie psychicznej poety. Okresy manii, podwyższonych sił i pracy twórczej, często były niwelowane przez okresy depresji, zwątpienia, topienia swoich smutków w alkoholu, szukania dróg wyjścia poprzez ucieczkę ze świata, z rzeczywistości.
Do czego mają służyć przywoływane tutaj sprzeczności? Przypomnimy pierwszą: metafizyk – błazen, potem metafizyk – postmodernista, potem ludyczność u poety i dążenia do bycia serio, a następnie napięcie między głębią konfesji a „powierzchownością” drwiny oraz ostatnie, dotyczące jego ekscesów, jako „cygana” a przywiązaniem do rodzinności, do domowego ciepła. Gałczyński mógł bowiem bardzo długo nie pić alkoholu, a podania, legendy i mity o jego alkoholizmie, właśnie tym są: podaniami, legendami i mitami. W rzeczywistości poeta był niesłychanie pracowity i przez większość czasu pracował w domu nad swoimi utworami. Owszem, eskapady cygańskie, po okresach wytężonej pracy następowały i to może być kolejna sprzeczność wpisana w postać i osobowość Gałczyńskiego: między dążeniem do bycia domownikiem, a posiadaniem duszy cygana i marzyciela. Uwidaczniają te przykłady moim zdaniem zasadnicze napięcie, występujące w poezji Gałczyńskiego, które nazwałbym napięciem sprzeczności, napięciem jakiegoś głębokiego konfliktu wewnętrznego, który w tej poezji występuje.
Inne, może kluczowe napięcie, wyraża się w chorobie psychicznej poety. Okresy manii, podwyższonych sił i pracy twórczej, często były niwelowane przez okresy depresji, zwątpienia, topienia swoich smutków w alkoholu, szukania dróg wyjścia poprzez ucieczkę ze świata, z rzeczywistości.
Nie byłby poeta „sobą”, gdyby nie był tak bardzo przywiązany do
rzemiosła, jak ukochany przez niego Wit Stwosz. Zatem kolejne napięcie jest już
wewnątrz samego warsztatu; uzyskiwał poeta efekt lirycznej fali a nawet
poetyckiego oceanu, dyscyplinując się jednocześnie wewnętrznie, bardzo
dyscyplinując swoją frazę poetycką – ten efekt możemy np. zaobserwować w
poemacie „Bal u Salomona”. Jak podaje
Marta Wyka, taką tendencję ówcześnie uznawano za poniżającą rangę poety.
Poeta-rzemieślnik zatem pisze często na zamówienie, od przypadku do przypadku,
czasem na kawiarnianych serwetkach, jego wiersze idą całkiem dosłownie w świat
i do ludzi, ale w tego rodzaju
przypadkowych splotach bardzo często powstają małe bądź wielkie
arcydzieła, tchnienia czystego talentu lirycznego. Często sam poeta powołuje
się na Wita Stwosza, słynnego rzeźbiarza epoki Renesansu, autora ołtarza
Mariackiego, podaje Wita Stwosza jako przykład doskonałego rzemieślnika i
zarazem genialnego artysty.
Gałczyński w swojej drodze twórczej raczej odcina się od tradycji, na
przykład od Skamandra czy Awangardy, podążając własną drogą. Bliski mu był
Mickiewicz jak się zdaje z tradycji romantycznej, ale też romantyzm jako prąd i
jakość występuje bardziej u Gałczyńskiego na zasadzie parodystycznej oraz
ironicznej trawestacji. Bo też to, co ważne u Gałczyńskiego to nie tylko głębia
lirycznego przeżycia, ale również to, co wchodzi w jego skład i czyni z niego
jakość na wskroś oryginalną, czyli występowanie elementu groteski.
Jak pisze Marta Wyka na temat groteski: „w sferze realizacji literackich oznacza groteska sposób przeżycia
świata, czyli jego określoną interpretację, nie będącą zresztą interpretacją
mimetyczną, lecz deformującą(...). Poetyka absurdu i nonsensu ma obronić poetę
przed rzeczywistością, nie poddającą się żadnym zdroworozsądkowym i racjonalnym
argumentom.”[8]
Spieszę z wyjaśnieniem tego akapitu, mianowicie chodzi mi o jeden termin:
mimesis. Otóż znaczy on tyle, co odwzorowanie. Dobra, XIX wieczna powieść
Balzakowska czy u nas, Sienkiewicza, Prusa, nowele i powieści pozytywistyczne,
były właśnie powieściami mimetycznymi, to znaczy takimi, które dążyły do
wiernego oddania świata widzialnego. Natomiast język niemimetyczny czy
antymimetyczny nie tyle świat oddaje jako obiektywną wartość czy stan, ale
głębię przeżyć piszącego. Innymi słowy język ten zatrzymuje na sobie uwagę
bardziej i bardziej na sam język zwracamy uwagę aniżeli na to, co przedstawia.
A groteska jest właśnie takim rodzajem języka antymimetycznego, który nie tyle
oddaje świat, rzeczywistość, ile ją deformuje poprzez parodię, ironię,
trawestację, przedrzeźnianie, zabawę, poetykę absurdu i pur nonsensu. W świetle
tego języka, rację miał Jerzy Stefan Ossowski, nazywając Gałczyńskiego
postmodernistą.
To zbliża nieco Gałczyńskiego do Witkacego, przy wydatnej różnicy;
Witkacy nie był poetą w tym znaczeniu w jakim był nim Gałczyński, bo Gałczyński
był, powiedzmy otwarcie i niemodnie: prawdziwym poetą. Marta Wyka pisze też o
różnicy między nimi w postaci Gałczyńskiego romansu z publiką, co jednak nie
jest do końca trafne, bo w tym znaczeniu Witkacy również chciał czy mógł być
popularny, poklasku łaknął jeden i drugi, przy czym Witkacy faktycznie nie
trafiał do wszystkich, Gałczyński
potrafił natomiast chwycić za serce i robotnika i żołnierza i profesora.
Sprawa kolejna, jaka się z tym wiąże to odrzucenie literatury
racjonalnej, rozumowej, dziedzictwa Oświecenia można powiedzieć, choć jak pisze
Marta Wyka, Gałczyński do niej paradoksalnie nawiązuje poprzez ów romans z
publiką i pisanie do „rzesz” jak Krasicki, Trembecki.
Niemniej ważnym zjawiskiem jest jednak w tej poezji to, co poza rozumowe,
niezwykłe, niewytłumaczalne i dalej to, co jest również poza powszechnie
przyjętą konwencją czy konwenansem społecznym. Przy czym można powiedzieć, że
jest to poezja szalona, ale nie obłąkana, obłąkana poezja bowiem (jak Holderlina,
Trakla na przykład), w ogóle nie zważa na żadne konwencje, konwencje życia
społecznego w ogóle jej nie obchodzą. Gałczyńskiego natomiast społeczne
konwencje oraz konwenans obchodziły bardzo, on był nimi przesiąknięty tak
głęboko, że bez trudu obnażał ich miałkość, hipokryzję, zakłamanie i obłudę, na
przykład w Teatrzyku Zielona Gęś.
Ale na ten element groteski nie tylko demaskacja utrwalonych form się
składała, ale również umiłowanie tego, co groteskowe, dziwaczne, odmienne,
inne. Zatem na przykład jego umiłowanie odpustów oraz zabaw ludowych odgrywało
tutaj istotą rolę.
Ów Teatrzyk Zielona Gęś, bardzo zabawny, składający się z
miniaturowych aktów i scen. Marta Wyka mówi, że nań wpłynąć na przykład Zielony Balonik Boya, ale także teatr
absurdu (Beckett, Ionesco), przy różnicy, że tamci dwaj byli filozofami
również, wyciągali z teatru wnioski natury ogólnej, egzystencjalnej oraz
filozoficznej, natomiast Gałczyński od filozofii trzymał się z daleka.
Jego poetyka przedstawia oczywiście pewien model filozofii świata,
patrzenia na świat, natomiast Gałczyński zapewne bardzo by nie chciał, by go
nazywać filozofem.
Ciekawie natomiast pisze Marta Wyka o tradycji renesansowej u
Gałczyńskiego, którą za Nietzschem nazywa tradycją apolińską (czyli tą jasną,
umiarkowaną i klasyczną). Właśnie Gałczyński, na przykład poprzez umiłowanie
Wita Stwosza, ale również muzyki klasycznej (Bach, Beethoven, Mozart), szuka
czegoś jasnego, harmonijnego i renesansowego w człowieku, jakiejś regularności,
miary i jasności, stąd właśnie Wyka wskazuje na dziedzictwo tradycji
renesansowej (Kochanowski) oraz oświeceniowej (Krasicki, Trembecki). Z tradycji
romantycznej Słowacki, Mickiewicz, Krasiński, Norwid, z nich zaś najbardziej
Mickiewicz, zapewne poprzez śpiewną formę swoich wierszy oraz poematów. Z
zagranicznych (Villon, poeta włóczęga, Poe, Rilke, Rimbaud, Verlaine, Eta
Hoffman, Apollinaire, Błok, Jesienin).To rozpoznanie stoi w pewnej sprzeczności
z tym, co powiedziałem przed chwilą, to znaczy z tym umiłowaniem pierwiastka poza
rozumowego. Otóż wydaje mi się, że dlatego właśnie poezja Gałczyńskiego jest
szalona, a nie obłąkana, ponieważ w niej zawarta jest racjonalność, ten
pierwiastek rozumowy, ratio, przy czym ratio służy demaskacji
hipokryzji, zakłamania, obłudy, miałkości pewnych form społecznych. W tym
znaczeniu szuka ona tego, co dziwne, inne, wyklęte, marginalne oraz
peryferyjne. Natomiast poszukuje jednak jasności w życiu i świecie, ciemność
rozpaczy stara się rozświetlić wielkim humorem, wspaniałym, lirycznym obrazem,
porywającą muzyką wiersza.
Wysunąć można w tym momencie tezę, że przenikające się w poezji Gałczyńskiego pierwiastki dionizyjskie i apolińskie, były związane z chorobą psychiczną poety, z cyklofrenią. O ile mania mogła zbliżać poetę do jasności, o tyle stany depresyjne, powodowane alkoholem, zbliżały go do przeżycia w sobie ciemności egzystencjalnych.
Zatem kolejna sprzeczność, występująca w tej poezji, dotyczy napięcia między pierwiastkiem racjonalnym a irracjonalnym, dionizyjskim a apolińskim. Ciemność groteski często zaciemnia jasny przekaz metafizyczny i uwypukla jego słabe strony – nie jest na pewno Gałczyński w pełnym tego słowa znaczeniu poetą metafizycznym sensu stricto.
Wysunąć można w tym momencie tezę, że przenikające się w poezji Gałczyńskiego pierwiastki dionizyjskie i apolińskie, były związane z chorobą psychiczną poety, z cyklofrenią. O ile mania mogła zbliżać poetę do jasności, o tyle stany depresyjne, powodowane alkoholem, zbliżały go do przeżycia w sobie ciemności egzystencjalnych.
Zatem kolejna sprzeczność, występująca w tej poezji, dotyczy napięcia między pierwiastkiem racjonalnym a irracjonalnym, dionizyjskim a apolińskim. Ciemność groteski często zaciemnia jasny przekaz metafizyczny i uwypukla jego słabe strony – nie jest na pewno Gałczyński w pełnym tego słowa znaczeniu poetą metafizycznym sensu stricto.
Poezja Gałczyńskiego jest również silnie umuzyczniona, zrytmizowana.
Charakterystyczna dla tej poezji jest ogromna dynamika, ruch, zmienność, często
poetyckie obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, a strofy następują po sobie
jak poszczególne fragmenty świetnie skomponowanej symfonii lirycznej. Jak w Balu
u Salomona, utrzymanym w poetyce nadrealizmu, występuje marzenie senne,
rodzaj somnambulizmu, śnienia na jawie, mieszania porządków przywidzenia,
majaków oraz rzeczywistości, stany pograniczne między snem a jawą, a nawet
całość tego poematu skąpana jest w onirycznej mgle i aurze marzenia sennego.
Prócz tego trzeba zwrócić uwagę, że poezja ta mieni się rozmaitymi barwami,
odcieniami. Z kolorów występują szmaragdowy, srebrny, biały, zielony, czerwony,
turkusowy, srebrny, szafirowy.
Powracam tedy do napięcia, o którym już mówiłem: między renesansową, apolińską tradycją mozolnego oraz pracowitego rzeźbienia w wierszu, a dionizyjskim, somnambulicznym oraz onirycznym efektem artystycznym.
Powracam tedy do napięcia, o którym już mówiłem: między renesansową, apolińską tradycją mozolnego oraz pracowitego rzeźbienia w wierszu, a dionizyjskim, somnambulicznym oraz onirycznym efektem artystycznym.
Teraz, pomału zbliżając się do końca tego krótkiego szkicu, trzeba
powiedzieć o miejscu Gałczyńskiego na polskiej mapie lirycznej, o jego
zasługach.
Wprowadził to, co Marta Wyka nazywa katastrofizmem buffo, to znaczy mówieniu o wielkich
tragediach na wesoło, z przymrużeniem oka, dowcipnie. Apokalipsa występuje
tutaj naprzeciwko ludowego festynu, jak ciekawie zauważa krytyczka. Ale te
pierwiastki, apokalipsy i ludowości przenikają się czyniąc konglomerat
niepowtarzalny. Przy czym znowu, na koniec powracając do tytułowej dychotomii,
można zastanawiać się, czy Gałczyński był wieszczem/kapłanem czy tylko błaznem?
A może był kapłanem i błaznem w jednej osobie, który wieszczył apokalipsę i
jarmark jednocześnie? Apokaliptyczny kuglarz?
[1] Por. Leszek Kołakowski, Kapłan
i błazen. Rozważania o teologicznym dziedzictwie współczesnego myślenia, „Twórczość”,nr.
10, 1959, s. 178-180.
[2] Por. Leszek Kołakowski, Kapłan i błazen. Rozważania o teologicznym
dziedzictwie współczesnego myślenia, „Twórczość”, nr. 10,
1959, s. 179.
[4] Por. Stefan Jerzy
Ossowski, „Szarlatanów nikt nie kocha. Studia i szkice o Gałczyńskim”, Kraków
2006, s.30.
[6] Por. Leszek Kołakowski, Kapłan i błazen.
Rozważania o teologicznym dziedzictwie współczesnego myślenia, „Twórczość”,nr. 10, 1959, s. 179.
[7] Por. Marta Wyka, „K.I. Gałczyński. Wybór poezji”, Zakład Narodowy
im. Ossolińskich, 1973, s. 45.
[8] Por. Marta Wyka, „K.I. Gałczyński. Wybór poezji”, Zakład Narodowy
im. Ossolińskich, 1973, s. 53.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz