To dziwna opowieść i bardzo piękna. Cały czas alkohol i
jakieś mary, cienie, widma, zwidy. Nie wiadomo, czy świat dzieje się naprawdę i
czy śmierć jest również realna.
Ale chyba nie, chyba jedynie śmierć jest jedyną realnością w tej powieści. Bo życie Konsula jest widmowe, magmowate, jednocześnie bez wyraźnych konturów i z wyraźnym obrysem, jest to obrys dużej wiedzy, dużej świadomości, jak również rozpaczy, beznadziei, smutku, potężnego smutku. Jest to niezwykle dobrze napisane, w sposób poetycki. Bardzo żywa proza, chce się ją czytać. I misterna. I dużo może pomieścić, w pewnym sensie silva rerum albo kolaż różnych rzeczy. Powieść w powieści, ale niewiele ma wspólnego z postmodernizmem, raczej z pewnymi formami hybrydycznymi oraz plazmoidalnymi, jak również z egzystencjalizmem. Pełno życia w tej powieści, to picie alkoholu, jakaś marna, niespełniona egzystencja, smutek przemijania, przegrane życie, ale nie ma nihilizmu, jest życie w rozpaczy. Życie w czerni, ciekawe, pod wulkanem, w alkoholu, na jakiejś granicy, życie graniczne, przez to tak żywe, że dziejące się na granicy. Granicą ostatnią jest śmierć, ale nie wiadomo, czy ostateczną, nawet narrator tego nie wie. Do rozpadliny wrzucono za umierającym Konsulem zdechłego psa. Tak kończy się ta powieść, nie, tak kończy się to powieściowe arcydzieło. Opowieść o alkoholizmie, smutku, przegranym życiu, nieuchronności przemijania, fatalizmie losu, ludziach, którzy zawsze będą przewidywalni w swoich uproszczonych sądach o świecie, i wielu innych sprawach, kiedy wytryśnie z kwiatów czerń nocy, czerń upojenia alkoholem, czerń śmierci, czerń smutku, czerń odurzenia i widma, mary, zjawy, cienie, upojenie. Konsul ciągle pije, śpi, śni, pije, to pijak. Umarł i nikt o nim nie będzie pamiętał, oprócz nas, czytelników „Pod wulkanem”. Nie ma tam strukturalizmu, jest post strukturalizm.
I jakieś dziwne, alkoholowe wizje. Ciekawa rzecz: jednoczesne napięcie treści i formy i to wewnętrzne rozluźnienie obu tych struktur: treści i formy. Jakby lawa wylewała się od wewnątrz. Wylewała się od wewnątrz lawa i rzeźbiła te frazy, linijki, linie, akapity, wręcz, powiedzieć można, wersy poematu. Całość czyni wrażenie precyzyjnego rozmazania, bardzo analitycznie przeprowadzanego galimatiasu i bałaganu, wręcz burdelu duszy. Jakaś rozpacz w tym wszystkim, nawet nie podskórna, ale na powierzchni. Nie ma broni przed światem, prócz jednej, nie, dwóch: pierwsza to język, druga to butelka. Bohater „Pod wulkanem” jest bardzo świadomy swojej sytuacji, jest, dodajmy, bezdzietny, pozornie żonaty, w rzeczywistości z żoną nie układa mu się w ogóle, ponieważ żona została oddana w służbie złudzie i mirażowi.
Jest tutaj pokazane jakieś straszne okropieństwo życia i jednoczesna zgoda na to okropieństwo, pod warunkiem, że będziemy regularnie zaglądać do butelki. Regularne zaglądanie do butelki, gwarantuje bardzo dobrą i sprawną pracę języka. Język opowieści jest bowiem pozornie tylko alkoholowy i tonie w tych mirażach, złudach, jak to nazwać, oparach alkoholu. W rzeczywistości jest to język zwarty, spójny, a przede wszystkim gęsty. Bardzo trudno ten język uchwycić, a jednocześnie ten, kto go „złapie”, w sposób całkowicie bezpieczny poddaje mu się i dryfuje w czerń, czy też zostaje zniesiony w czerń, otchłań, coś bardzo przykrego, smutnego, czarnego, nawet trochę okropnego. Przecież ta powieść kończy się śmiercią konsula, głównego bohatera. Próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu ta śmierć, w jamie czy dole, a w tle szczeka jakiś kojot czy pies, czemu ta śmierć tak bardzo utkwiła mi w pamięci.
Może była najbardziej konkretna i żywa na tle tej alkoholowej maligny, misternej formalnie, a jednocześnie jakoś rozmytej, jednocześnie napiętej do granic i luźnej do granic. Jakby echa hybrydyczności, jakby echa tworu złożonego z wielu, nałożonych na siebie poziomo i pionowo warstw tekstu. Jakby jakaś niemożliwość, żeby spod tych warstw tych tekstu, jakieś jądro wydobyć, czarne, ukryte, że jest tylko wewnątrz papier. Egzystencja konsula nie jest jednak tylko papierowa. Drzemie w niej coś bardziej ukrytego, to znaczy udana imitacja grozy, koszmaru i przygnębienia życiem.
Albowiem do tego prowadzi to, co tekstowe – do jednoczesnej, skutecznej obrony przed grozą życia i pochłonięciem przez nie życie. Nie życie jest silniejsze aniżeli życie w przypadku Konsula. Ale to, jest możliwością przezwyciężenia niemożliwości, to po pierwsze miłość (również niemożliwa) i śmierć (jedyna możliwość, która skutecznie zamyka wszystkie niemożliwości, jednak niewiele w zamian otwierając, jedynie jakieś pojedyncze uchylenia, lufciki, prześwity). Niewiele, ale jednak coś, bo śmierć w „Pod wulkanem”, chyba jako jedyna, jest czymś. Życie jest niczym, ale śmierć jest czymś. Życie do niczego nie prowadzi prócz zwątpień i picia. Natomiast śmierć nie tylko skutecznie unieważnia zwątpienia i picie, ale czyni jeszcze istotny przestrzał: sprawia, że zwątpienie i picie uzyskują jakiś wymiar sensu, zaczynają błyszczeć swoim, prywatnym logosem śmierci. Między tym, co anty logocentryczne a tym, co logocentryczne, rozgrywa się dramat Konsula. Życie byłoby po stronie tego porządku pierwszego, śmierć przyniosłaby na końcu rodzaj logosu, nawet jakieś ciemne światło, czy świecidło śmierci. Ale czy przeciwstawienie na śmierć i życie w przypadku tej powieści, ma sens? Nie ma. Bo tam wszystko jest śmiercią przeniknięte, jakby białe światło śmierci wnikało między szczeliny widzialnego. Konsul jest postacią w gruncie rzeczy nieciekawą, mało entuzjastyczną wobec przejawów życia. Jeżeli czymś naprawdę się entuzjazmuje, jest to tylko śmierć, ale również dana na prawach umownych, jakby nie do końca wierzył, że ona może przynieść cokolwiek pozytywnego, ergo śmierć nie jest zatem zaprzeczeniem życia, ale jakby jego ponurym ziszczeniem.
Osobną kwestią forma tej powieści – hybrydyczna. Różne formy, mozaiki, cytaty, interteksty, przy czym strumień główny tej powieści – poezja alkoholowa, jest czysty.
Można powiedzieć, że artysta osiąga efekt czystości poprzez celowe zabrudzenia.
Zabrudzenia, czyli zmięty papier. Konsul mnie ten papier i popija przy tym whisky.
Hybrydyczna budowa tej powieści. Różne języki, mozaika, cytaty, aluzje, wycinanki oraz wyklejanki. Mozolna podróż przez życie. Jakby życie to było tylko, jedynie upijanie się. Więc Konsul mnie papier, mnie kartki, miętosi papier, miętosi kartki i pije. Ale to miętoszenie kartek i picie ma jeden cel – język powieści, który z tego wynika. Język, który jest owym miętoszeniem kartek i piciem. Język, który zmierza do pomiętego pisma. Na końcu wybuch i biała, naga jama, szara jama. Upadek w szarą, białą, czarną jamę. Śmierć Konsula jest zbawieniem czerni. Czarna, naga, jama. Alkohol, spływ, strumyk, strumień w czerni. Przecież ode mnie zależą losy i miłość, jak patyk na drodze.
Wiem, że coś we mnie siedzi, ale nie wiem, co: pewnie Konsul. Przecież ode mnie zależą ta czerń, losy i miłość. Dziecko, które urodzi się pod wulkanem. Dziecko, moje dziecko.
W pomarańczowej i żółtej pościeli.
Ale chyba nie, chyba jedynie śmierć jest jedyną realnością w tej powieści. Bo życie Konsula jest widmowe, magmowate, jednocześnie bez wyraźnych konturów i z wyraźnym obrysem, jest to obrys dużej wiedzy, dużej świadomości, jak również rozpaczy, beznadziei, smutku, potężnego smutku. Jest to niezwykle dobrze napisane, w sposób poetycki. Bardzo żywa proza, chce się ją czytać. I misterna. I dużo może pomieścić, w pewnym sensie silva rerum albo kolaż różnych rzeczy. Powieść w powieści, ale niewiele ma wspólnego z postmodernizmem, raczej z pewnymi formami hybrydycznymi oraz plazmoidalnymi, jak również z egzystencjalizmem. Pełno życia w tej powieści, to picie alkoholu, jakaś marna, niespełniona egzystencja, smutek przemijania, przegrane życie, ale nie ma nihilizmu, jest życie w rozpaczy. Życie w czerni, ciekawe, pod wulkanem, w alkoholu, na jakiejś granicy, życie graniczne, przez to tak żywe, że dziejące się na granicy. Granicą ostatnią jest śmierć, ale nie wiadomo, czy ostateczną, nawet narrator tego nie wie. Do rozpadliny wrzucono za umierającym Konsulem zdechłego psa. Tak kończy się ta powieść, nie, tak kończy się to powieściowe arcydzieło. Opowieść o alkoholizmie, smutku, przegranym życiu, nieuchronności przemijania, fatalizmie losu, ludziach, którzy zawsze będą przewidywalni w swoich uproszczonych sądach o świecie, i wielu innych sprawach, kiedy wytryśnie z kwiatów czerń nocy, czerń upojenia alkoholem, czerń śmierci, czerń smutku, czerń odurzenia i widma, mary, zjawy, cienie, upojenie. Konsul ciągle pije, śpi, śni, pije, to pijak. Umarł i nikt o nim nie będzie pamiętał, oprócz nas, czytelników „Pod wulkanem”. Nie ma tam strukturalizmu, jest post strukturalizm.
I jakieś dziwne, alkoholowe wizje. Ciekawa rzecz: jednoczesne napięcie treści i formy i to wewnętrzne rozluźnienie obu tych struktur: treści i formy. Jakby lawa wylewała się od wewnątrz. Wylewała się od wewnątrz lawa i rzeźbiła te frazy, linijki, linie, akapity, wręcz, powiedzieć można, wersy poematu. Całość czyni wrażenie precyzyjnego rozmazania, bardzo analitycznie przeprowadzanego galimatiasu i bałaganu, wręcz burdelu duszy. Jakaś rozpacz w tym wszystkim, nawet nie podskórna, ale na powierzchni. Nie ma broni przed światem, prócz jednej, nie, dwóch: pierwsza to język, druga to butelka. Bohater „Pod wulkanem” jest bardzo świadomy swojej sytuacji, jest, dodajmy, bezdzietny, pozornie żonaty, w rzeczywistości z żoną nie układa mu się w ogóle, ponieważ żona została oddana w służbie złudzie i mirażowi.
Jest tutaj pokazane jakieś straszne okropieństwo życia i jednoczesna zgoda na to okropieństwo, pod warunkiem, że będziemy regularnie zaglądać do butelki. Regularne zaglądanie do butelki, gwarantuje bardzo dobrą i sprawną pracę języka. Język opowieści jest bowiem pozornie tylko alkoholowy i tonie w tych mirażach, złudach, jak to nazwać, oparach alkoholu. W rzeczywistości jest to język zwarty, spójny, a przede wszystkim gęsty. Bardzo trudno ten język uchwycić, a jednocześnie ten, kto go „złapie”, w sposób całkowicie bezpieczny poddaje mu się i dryfuje w czerń, czy też zostaje zniesiony w czerń, otchłań, coś bardzo przykrego, smutnego, czarnego, nawet trochę okropnego. Przecież ta powieść kończy się śmiercią konsula, głównego bohatera. Próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu ta śmierć, w jamie czy dole, a w tle szczeka jakiś kojot czy pies, czemu ta śmierć tak bardzo utkwiła mi w pamięci.
Może była najbardziej konkretna i żywa na tle tej alkoholowej maligny, misternej formalnie, a jednocześnie jakoś rozmytej, jednocześnie napiętej do granic i luźnej do granic. Jakby echa hybrydyczności, jakby echa tworu złożonego z wielu, nałożonych na siebie poziomo i pionowo warstw tekstu. Jakby jakaś niemożliwość, żeby spod tych warstw tych tekstu, jakieś jądro wydobyć, czarne, ukryte, że jest tylko wewnątrz papier. Egzystencja konsula nie jest jednak tylko papierowa. Drzemie w niej coś bardziej ukrytego, to znaczy udana imitacja grozy, koszmaru i przygnębienia życiem.
Albowiem do tego prowadzi to, co tekstowe – do jednoczesnej, skutecznej obrony przed grozą życia i pochłonięciem przez nie życie. Nie życie jest silniejsze aniżeli życie w przypadku Konsula. Ale to, jest możliwością przezwyciężenia niemożliwości, to po pierwsze miłość (również niemożliwa) i śmierć (jedyna możliwość, która skutecznie zamyka wszystkie niemożliwości, jednak niewiele w zamian otwierając, jedynie jakieś pojedyncze uchylenia, lufciki, prześwity). Niewiele, ale jednak coś, bo śmierć w „Pod wulkanem”, chyba jako jedyna, jest czymś. Życie jest niczym, ale śmierć jest czymś. Życie do niczego nie prowadzi prócz zwątpień i picia. Natomiast śmierć nie tylko skutecznie unieważnia zwątpienia i picie, ale czyni jeszcze istotny przestrzał: sprawia, że zwątpienie i picie uzyskują jakiś wymiar sensu, zaczynają błyszczeć swoim, prywatnym logosem śmierci. Między tym, co anty logocentryczne a tym, co logocentryczne, rozgrywa się dramat Konsula. Życie byłoby po stronie tego porządku pierwszego, śmierć przyniosłaby na końcu rodzaj logosu, nawet jakieś ciemne światło, czy świecidło śmierci. Ale czy przeciwstawienie na śmierć i życie w przypadku tej powieści, ma sens? Nie ma. Bo tam wszystko jest śmiercią przeniknięte, jakby białe światło śmierci wnikało między szczeliny widzialnego. Konsul jest postacią w gruncie rzeczy nieciekawą, mało entuzjastyczną wobec przejawów życia. Jeżeli czymś naprawdę się entuzjazmuje, jest to tylko śmierć, ale również dana na prawach umownych, jakby nie do końca wierzył, że ona może przynieść cokolwiek pozytywnego, ergo śmierć nie jest zatem zaprzeczeniem życia, ale jakby jego ponurym ziszczeniem.
Osobną kwestią forma tej powieści – hybrydyczna. Różne formy, mozaiki, cytaty, interteksty, przy czym strumień główny tej powieści – poezja alkoholowa, jest czysty.
Można powiedzieć, że artysta osiąga efekt czystości poprzez celowe zabrudzenia.
Zabrudzenia, czyli zmięty papier. Konsul mnie ten papier i popija przy tym whisky.
Hybrydyczna budowa tej powieści. Różne języki, mozaika, cytaty, aluzje, wycinanki oraz wyklejanki. Mozolna podróż przez życie. Jakby życie to było tylko, jedynie upijanie się. Więc Konsul mnie papier, mnie kartki, miętosi papier, miętosi kartki i pije. Ale to miętoszenie kartek i picie ma jeden cel – język powieści, który z tego wynika. Język, który jest owym miętoszeniem kartek i piciem. Język, który zmierza do pomiętego pisma. Na końcu wybuch i biała, naga jama, szara jama. Upadek w szarą, białą, czarną jamę. Śmierć Konsula jest zbawieniem czerni. Czarna, naga, jama. Alkohol, spływ, strumyk, strumień w czerni. Przecież ode mnie zależą losy i miłość, jak patyk na drodze.
Wiem, że coś we mnie siedzi, ale nie wiem, co: pewnie Konsul. Przecież ode mnie zależą ta czerń, losy i miłość. Dziecko, które urodzi się pod wulkanem. Dziecko, moje dziecko.
W pomarańczowej i żółtej pościeli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz