poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Wesele Magdaleny

Zobaczymy, co będzie tej nocy, czy coś się wydarzy, skoro tyle nagle zewsząd hałasu.
Ale na razie próbuję błogosławić przerwany przed chwilą święty spokój, spokój pustelni ( o ile nie przyjmiemy stanowiska przeciwnego, że życie jest od tego, żeby się rozproszyć w tym, co nim jest pozornie). Pozór jako prawda? Przejdę za chwilę do problematyki prawdy jako konwencji.
Jakże okropne i haniebne i wulgarne są niektóre obrazy, które dobiegają z ekranu, burzą święty spokój pustelnika (o ile nie przyjmiemy stanowiska przeciwnego, że jego spokój jest pozorny, skoro burzy go świat zewnętrzny, czyli świat pozoru). A czym jest pozór?
Wyciszyć można się jedynie literą. Obraz jest hałaśliwy, o ile nie oplata go rygorystycznie żelazna reguła prawa i konwencji, w której ten "hałaśliwy obraz" staje się koniecznością. W przeciwnym wypadku może być jedynie rozproszeniem, chaotycznym przechodzeniem z jednego świata w drugi. Przechodzenie to niekiedy podyktowane jest przypadkowym wyborem, kaprysem, za który płaci się wykluczeniem ze świata pustynnej ciszy, którego jałowość jest pozorna. Jak bardzo czarnoziemny i wrażliwy jest to świat, widać, kiedy dochodzi do konfrontacji z tym, co nazywa się przypadkiem. Otwarcie na przypadek? Tak, ale przecież za wszystkim stać musi podyktowana ukrytym, wewnętrznym rygorem konwencja działania, czyli jego logika. Brak logiki może być w tym wypadku jedynie kolejnym, logicznym postulatem. Brak logiki bowiem to inercja, chaos. A wystawienie się na cios przypadku? Zrobienie czegoś wbrew żelaznej, wewnętrznej regule działania?
Jest chaosem. Postulat: jedyną możliwością w tym wypadku jest możliwość konwencji.
Poza konwencją jest świat pustyni, który jest światem osobnym, wewnętrznym. Bo to świat zewnętrzny jest światem konwencji. 
Chaos dotyczy jedynie świata wewnętrznego, mocno wrażliwego przez doświadczenie pustyni.
Musi być jednak twardość, twardość, ale nie kaprys. Początkowe intuicje, jeszcze nieuporządkowane. To, co pustynne nie kaprysi, przyjmuje. Doświadczenie pustyni - odporność skały. Skalistość tego doświadczenia wyraża się w reakcji na zewnętrzność, na wołanie zewnętrzności. Zewnętrzność woła pustelnika, pustelnik czeka na zawołanie zewnętrzności i wtedy reaguje. Czy taka jest prawdziwa reguła pustelniczego życia? Nie wiem. Być może czasem pustelnik powinien zawołać świat, poddaję tę intuicję kolejnym dopowiedzeniom, których nie jestem pewien do końca.
Prawdziwe jest tylko to, co zewnętrzne, tego rodzaju "prawda" przychodzi mi teraz na myśl. Jednocześnie trzeba powiedzieć, że to, co zewnętrzne (i konwencjonalne), zmienia się nieuchronnie i przechodzi niekiedy w zapomnienie, na korzyść migotliwej (i kapryśnej) teraźniejszości, która dominuje świat społeczny. Dlatego, stare, ale jare stwierdzenie, przed utratą tożsamości, zapomnieniem, anihilacją historii (jednostkowej i zbiorowej), chroni pamięć, uczciwie pielęgnowana, pamięć i wierność. Wierność rodzinie, małżonkom, przyjaciołom, wierność prawdzie. Być może ta najważniejsza prawda jest ukryta wewnątrz a nie leży pomiędzy ludźmi. Zatem oddalam na bok intersubiektywność prawdy, a skupiam się na doświadczeniu wewnętrznym, która czyni z prawdy coś jednostkowego, czasem unikatowego i oryginalnego, co potrzebuje specjalnej opieki ze strony instytucji, które zajmują się przetrwaniem prawdy, a zatem również tego, co prawdziwe. 
Bowiem wybrzmieć może prawdziwie to, co nie jest zafałszowane, jakkolwiek tautologicznie to zabrzmi, jest to prawdą, basta!
Tam, gdzie leży prawda, pośród piasku i fal. Prawda, która dojrzewa w ukryciu, jak wszystko co żyje prawdziwie.

Prawda jest ruchoma, powtarzalność zapewnia pozór stabilności. 

„To, co niezniszczalne trwa”.

To wesele było olbrzymie. 
Dużo rzeczy. Wielkich rzeczy. Wielkie Wesele. Wielka biel. Wielka biel wielkiego Wesela. 
Przeszło 300 osób. Folwark Zalesie, wieś Grajów. Odpoczynek, ptaki, suknia. Biała suknia. 
Tańce, jedzenie, spojrzenie, jedzenie, tańce.  Palenie papierosa. Potem światy, różne światy, wewnątrz i na zewnątrz. Niemożliwość wyrażenia jakiegokolwiek świata, bycie zamurowanym i wmurowanym w ten świat jednocześnie. Jednoczesna wielka miłość do życia, które nie potrafi się wyrazić, nie potrafi się wypowiedzieć, jest bardzo mocno ograniczone. I ta Pani Profesor z uczelni ASP, rzeźbiarka, która tak mocno przypominała mi o moich wizytach w Lanckoronie, tym najpiękniejszym ze wszystkich miasteczek na świecie, miasteczek, gdzie tworzą najwspanialsi artyści, miasteczko, w którym siedzieliśmy w Arce, w ogródku, na zapleczu, piliśmy kawę, jedli ciasto, i ja wtedy słyszałem, wtedy słyszałem, rozmowę, podsłuchałem rozmowę dwóch pań, to był wywiad, jedna Pani była artystką, na pewno mocno związana z Lanckoroną, i tam padło nazwisko, które od razu skojarzyłem z Brunonem Schulzem, a to nazwisko brzmiało Władysław Panas. Wywiad w tym ogródku, w pełnym słońcu, nazajutrz mieliśmy z Ewelinką lecieć na Sardynię, a ja tak bardzo bałem się tego lotu i umierałem w tym pełnym słońcu, wśród tych kaw, tego słońca, tych rozmów, rozmów w Lanckoronie o Brunonie Schulzu. Przecież z Lanckorony pochodzi również inny, znakomity artysta, Leszek Kozik, genialny prozaik, autor „Pasji według chama galicyjskiego”. Czasem nie potrafię wypowiedzieć tego piękna świata, które we mnie istnieje, drzemie, rozrywa mnie od środka, porywa, rozrywa jak wielobarwne ptaszysko, barwa wrona, wrona-feniks. Ach, gdyby można było wypowiedzieć popioły. Wizyty Państwa Kraińskich na ulicy księdza Gurgacza, na Gurga, tam nasze posiedzenia, nasze biesiady, alkohol pity do późna, to wszystko, co nie może, nie potrafi zostać wypowiedziane, to myślenie intuicyjne, że oni siedzieli, mówili, i zewsząd, zewsząd do nas podpływała na rzecznej tratwie ta Lanckorona, której nie potrafię tak naprawdę wypowiedzieć, bo ona jest jedyna, najprawdziwsza, najmilsza mojej duszy, jedyna, ta, której nie zniszczą dziejowe zawieruchy, ta, która będzie trwała, kiedy Wszechświat sam siebie wessa w swoją czarną czeluść, miazmaty, kokardki, wstęgi, w górę uniesione ramiona. Ach, gdyby tak móc wypowiedzieć świat, jego czarną czeluść, jego białą ciemność, jego skryte uniesienie, jego huczność, wesołość, radość, jego przenikanie, przecież nie musiałbym tak naprawdę żyć, wystarczyłoby wypowiedzieć strumienie radości świata, światła, wstęg, słońca, kokardek, wstążek, tych ramion uniesionych w górę. 
A Wesele, nieskończona biel Wesela, nieskończona toń, przepastna, biała toń Białostockiej Puszczy, wielki smutek i zarazem wielka radość, z powodu tej niewielkiej, ale jednak nieśmiertelności, która nie przemija, której słońce zaplata warkocze, wersy, ciemność, studnię, lato, ptaki, okoliczne ptactwo Białostockiej Puszczy, niewypowiedziane milczenie śniegu, które znam skądinąd, z powieści Pamuka, „Śnieg” i to, że znalazłem tam nagrodę, w środku tej książki, nagrodę za wiersz zimowy, pierwszą nagrodę w konkursie na wiersz zimowy, który organizował portal poetycki Nieszuflada czternaście lat temu. 
Moje początki, moje wątki, moje wstążeczki, scyzoryki, latawce, klejenie się świata do mojej głowy, jak białe, okoliczne ptactwo. 
A przecież mogłem inaczej, jakby na przekór i nie… wybrałem właśnie to, co na przekór. 
Niezwykłe wrażenia, czasem usypianie, pomyślałem o Kubie, że się całkiem poddał, że nie potrafi żyć w świecie, więc wybiera pustelnię. 
Pustynia może być wewnątrz również. Pustynia, której nie nasycisz żywą wodą, pocałunkiem, świętem. Pustynia, która tak łatwo nie wyparuje z twoją śmiercią, pustynia, którą zaludniasz wierszami, jakby to były rośliny nad źródełkiem. 
Siedziałem pod zadaszeniem i pisałem wiersz dla Magdy z okazji jej Wesela. Niczego nie musiałem sobie przypominać, bo wszystko już widziałem, całą jej, wspaniałą przyszłość na Kresach. Tam, w tych Puszczach, lasach, jarach, wąwozach, będzie wychowywać swoje dzieci, w wielkim domu, w którym zamieszka ze swoją rodziną. Ten obraz szczególnie do mnie przemawia, ze względu na swój przepastny urok, dom pośród wielkiej, Białostockiej Puszczy i życie wraz z dziećmi, aż Puszcza nie upomni się o swoich mieszkańców, aż ich z powrotem do siebie nie weźmie. 
Przecież to nie tylko Puszcza. Ale i wielkie oddychanie wielkiego lasu, drzew, okolicznego ptactwa. Jakby tego wszystkiego nie dało się rozebrać, jakby to wszystko zwalało się na olbrzymie, barczyste ramiona, a potem spokojnie falowało jak morze i wiatr, było rodzajem piórka puchowego, która nagle spada na ramię, bezszelestnie, zdmuchiwane przez siłę, o której nic nie wiem, mogę jedynie domyślać się jej istnienia, że po drugiej stronie też wieje ten sam i jednocześnie całkiem inny wiatr. 
Jakby nie można było wypowiedzieć Puszczy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 43

  Dostaję tak po jajach, kiedy tylko słówko powiem o Bogu… Kto wie, może od samego Boga… Tak zwany rozwój, oparty na przyroście wiedzy, dopr...