sobota, 28 marca 2015

Kilka refleksji antropologicznych oraz o poezji i wieczorze Marka Psonki.

Napisałem coś na dzisiejszy wieczór. Czy dać spokój już? Z pisaniem jest jak z miłością erotyczną, nie, nie z pisaniem, z czytaniem jest jak z miłością erotyczną, nigdy dość, natomiast z pisaniem jak z miłością platoniczną, trzeba być naprawdę i prawdziwie zakochanym, żeby coś napisać (mówię tutaj przede wszystkim o pisaniu poezji, dogłębnym świadectwie człowieczej miłości). A ja dalej czytam Dziennik Lechonia, nawet mi się podoba, jest tam trochę historii, polityki, literatury, wymieszanie. Rzecz nie jest wybitna, ale nie jest też mierna, jest pośrodku: między wybitnością a przeciętnością. Oprócz tego Ricoeur, zbiór esejów Podług nadziei, tutaj nie mam wątpliwości, że obcuję z geniuszem. Ale jak każdy szanujący się filozof-naukowiec, musiał zacząć pisać o państwie i polityce, co mnie odstręcza, choć rozumiem konieczność (choćby ta pragmatyczna, że nieuchronnie każdy z nas żyje w określonym systemie politycznym, rzeczywistość społeczna jest w dużej mierze niestety przez ów system ukształtowana, stąd w Polsce wielu ludzi cierpi na depresję, w związku z czym powstają kolejne księgi o traumie, ranie, depresji, wynik uczonych sympozjów, na których młodzi naukowcy, literaturoznawcy udają, że coś wiedzą na temat choroby psychicznej).
Jeśli chodzi o antropologię Ricoeure'a, tę szczególnie wielbię. W centrum jest postawiony człowiek, nad człowiekiem są gwiazdy, które przypominają o Kantowskim imperatywie kategorycznym, moralnym prawie w sercu i rozumie człowieka, nad gwiazdami natomiast unosi się Pan Bóg, władca i majestat, dysponent mojżeszowego i ewangelicznego prawa, które reguluje codzienny byt społeczny obywateli świata. Na przykład Symbolika zła, tam to wszystko Ricoeur bardzo pięknie opisuje, że wszyscy w zasadzie wywodzimy się ze Starego Testamentu, trochę z Upaniszad się wywodzimy a trochę z innych systemów religijnych, w każdym razie chodzi o to, że religia jest rodzajem pierwszego poruszyciela czy pierwszego regulatora życia społecznego, to ona wnosi prawdziwy kodeks nakazów i zakazów. Prawo Boże jest nieodłączne od prawa ludzkiego tak, jak mnie się zdaje, powinno być. Bóg jest miłością, to fakt, ale Bóg jest również Sprawiedliwym oraz Miłosiernym Sędzią. Nasz ludzki (Boski), obyczaj jest wynikiem właśnie uwarunkowań religijnych, których nie da się obejść chcąc żyć, dlatego tak piękna jest antropologia religii, choćby ta w wydaniu Eliadego, przecież on opisuje pewną nieuchronność, na którą "skazany" jest człowiek, to znaczy fakt, że nie da się nie być człowiekiem niereligijnym. Już nawet szczątkowa forma rytualizacji, która jest rudymentem czy pozostałością, resztką religijnych obrzędów, wskazuje na człowieka jako na istotę religijną, homo religiosus. Dajmy na to codzienne zajęcie, jakim jest chodzenie do pracy, studiowanie, czy praca intelektualna, niczym innym jak właśnie formą rytualizacji, porządkującą naszą codzienność, nasz społeczny byt. Poprzez właśnie te formy rytualne, przybliżamy się jak mniemam do Pana Boga.
Można się do Niego przybliżyć nawet, a może przede wszystkim przez zabobonną wiarę czy ufność, że pewne pozostałości po magicznych rytach, są nadal aktualne: na przykład spluwanie na chodnik, żeby odstraszyć złego, albo żegnanie się przed Kościołem (zwłaszcza Franciszkanów w Krakowie), aby poprosić Pana Boga o potrzebne łaski na nadchodzący dzień lub tydzień.
Również codzienne zasiadanie do codziennej pracy pisarskiej, po solidnej dawce lektury, intelektualnym nasączeniu swojego umysłu, jak gąbki. Pisanie tutaj jest niczym innym jak wyżymaniem czy wyciskaniem tej nasączonej wodą gąbki. Kiedy już nie ma co wyżąć, zaś trzeba powrócić do lektury, aby znowu nasączyć i tak w koło Macieju. Poza tym niczym innym pisanie jest jak świadectwem namacalnym wiary w to, że pisanie to ma sens jako forma utrwalenia swoistej dialektyki dyspersji i skupienia, która jest niczym innym jak doświadczeniem intelektualnym, dziejącym się w życiu, dzięki życiu i poprzez życie. Dodam tutaj bardzo ważną czynność, jaką jest modlitwa, która pozwala osiągnąć spokój wewnętrzny.


Oto, co napisałem na wczorajszy wieczór, który wczoraj nazwałem dzisiejszym:
Rzecz dotyczy poezji członka naszego Koła Młodych przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich na ulicy Kanoniczej 7.


Marek Psonka debiutował w Kole Młodych, wcześniej publikował wiersze w pismach studenckich. Datą graniczną jego dotychczasowej drogi poetyckiej był debiut w dwumiesięczniku społeczno-kulturalnym Arcana, w którym zamieszczał swoje wiersze trzykrotnie. Psonka to niewątpliwie bardzo oryginalny poeta młodego pokolenia. Życzyłbym sobie, aby nastąpiła korzystna zmiana warta, to znaczy taka, w której poezja Psonki odgrywałyby ważną rolę na mapie współczesnej polskiej poezji. Dlaczego o tym piszę? Piszę o tym dlatego, ponieważ od wielu lat mam do czynienia z młodą, polską poezją.
Nie wszystko mi się w niej podoba, więcej: wiele rzeczy w niej po prostu mi się nie podoba.
Główną wadą współczesnej poezji polskiej jest to, że za wszelką cenę chce się ona czytelnikowi podobać, zaskarbić jego serce i gusta. Poeci lewicowi i lewaccy zaskarbiają sobie admirację osób o podobnych im poglądach i upodobaniach pisząc swoiste wiersze-manifesty. Poeci z innych grup również piszą wiersze adresowane głównie do swojej grupy odbiorców. Szukają przede wszystkim akceptacji swojej grupy, schlebiają czyimś gustom, w tym wielokrotnie gustom często mało wyrafinowanego literacko jury rozmaitych konkursów poetyckich.
Psonka natomiast od dłuższego już czasu jest wierny sobie i swojej poetyckiej prawdzie. Do nikogo się nie szczerzy, nie uśmiecha, nie umila na siłę, a pomimo tego jego wierszy słucha się bardzo dobrze i z dużym zainteresowaniem. Autor wciąga nas w swoje światy poetyckie, pokazuje siebie od różnych stron. Raz jest tym, który szuka jeszcze nieśmiało języka, potem odważnie wyprawia się w świat teologicznych oraz religijnych wtajemniczeń, nie omija filozofii i nie tylko dlatego, że jest jej studentem, traktuje swoje filozoficzne powołanie bardzo poważnie,  co nie znaczy że bez humoru, ponieważ wiersze Psonki zawierają silny ładunek humoru oraz ironii. Na uwagę zwraca ich forma, która jest wynikiem kondensacji bardzo plastycznego oraz malarskiego języka, który uważnie, w sposób analityczny bada otaczający świat, wychylając się przy okazji ku temu, co nieskończone i wieczne. Psonka łączy w sobie dwie role: z jednej strony analityka, z drugiej poety, który myśli obrazami i operuje kolorem, co w efekcie daje bardzo ciekawy efekt wierszy głębokich, z wyraźnym, filozoficznym przesłaniem, często zakończonych zgrabną, inteligentną czy ironiczną puentą. Efekt formy istnieje tutaj w harmonii z przesłaniem treściowym, forma nie przesłania treści ani nie istnieje sama, naga treść, odarta z artyzmu. Wydaje się, że u Psonki artyzm jest silnie sprzęgnięty z pragnieniem wyrażenia istotnej treści, co daje rezultat artystycznie moim zdaniem bardzo ciekawy i przekonujący. Są to wiersze gęste, skondensowane, dbające o poetycki szczegół oraz detal, często na tym detalu zatrzymujące się przez chwilę, aby uwypuklić jego ukryte znaczenie. Psonka bowiem w umiejętny sposób łączy komunikatywność oraz zrozumiałość z tajemnicą poezji. Tajemnica innymi słowy nie wydarza się na powierzchni gęstego od skomplikowanych znaczeń wiersza, przesłoniętego przez język, który za wszelką cenę chce zwrócić na siebie uwagę, ale gdzieś w ukryciu, pomiędzy wersami, ukryta czasem w zgrabnej, ironicznej puencie. Tajemnica wynika bowiem u Psonki z formy, to forma ją w pewien sposób kształtuje, uplastycznia. Wynika ona, mówiąc prościej, ze specyficznie oraz bardzo oryginalnie zorganizowanego materiału poetyckiego, który przykuwa uwagę, natomiast nie przesłania treści (właśnie owej tajemnicy), cały czas mając na uwadze to, co naprawdę istotne i ważne ( jak w wierszach "Spotkanie", czy "Zmartwychwstanie"). Jako artysta słowa, Psonka nieuchronnie zwraca się w kierunku samego języka, samej formy, co daje efekt swego rodzaju hermetyzmu, niezrozumiałości, jednak odnoszę wrażenie, że to konieczny etap na drodze poetyckiej autora, który może przynieść nie szkody, ale korzyści, kiedy osiągnie kolejną płaszczyznę balansu i porozumienia pomiędzy trudną do wyrażenia treścią egzystencjalną oraz metafizyczną, a naturalnym, artystycznym zamiłowaniem do rzeźbienia w języku i uporczywym oraz mozolnym próbowaniem jego możliwości.
Na uwagę zwraca jeszcze uwagę swoisty konserwatyzm wierszy Psonki (nie idący w parze konserwatyzmem formalnym). Mówiąc konserwatyzm, mam na uwadze przywiązanie podmiotu lirycznego do wartości tradycyjnych, jak rodzina, Bóg, miłość, przyjaźń, tradycyjnych, polskich świąt Wszystkich Świętych, Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy.
Wiersze te nie są cukierkowe ani sentymentalne, ale emanują dużym ciepłem wynikającym właśnie z owego przywiązania do tego, co domowe, tradycyjne, rodzinne, uświęcone starą tradycją.
Osobny akapit trzeba poświęcić ogromnemu przywiązaniu podmiotu do wiary chrześcijańskiej, jest to temat chyba najistotniejszy w tych wierszach, który można nazwać tematem przewodnim: mianowicie wiara w Boga i wynikające z niej implikacje dla języka poetyckiego.
Zapraszam zatem do wspólnej podróży do ciekawego, bardzo oryginalnego i własnego świata wierszy Marka Psonki.

Nie będę na razie tych wierszy upubliczniał, tutaj zdałem jedynie sprawę, że mi się bardzo podobają, są dla mnie bardzo ciekawe, nie ma ich nigdzie w internecie, ale można je poczytać w poprzednich numerach dwumiesięcznika Arcana. Zdaję tutaj relację ze swojego gustu literackiego. Zdaję sobie również sprawę, że moje wybory nie muszą się podobać wszystkim, więcej powiem: są tacy wydawcy, którym w ogóle się nie podobają moje wybory literackie.
Wieczór poezji Marka Psonki odbył się wczoraj w Domu Kultury Podgórze o godzinie 18.00.
Na swoim wieczorze Marek Psonka zaprezentował się bardzo dobrze. Przede wszystkim znać było człowieka inteligentnego, wrażliwego, oczytanego, dla którego życie jest przede wszystkim intelektualnym poszukiwaniem, wyrażającym się zarówno w dogłębnym, poważnym oraz skrupulatnym studiowaniu filozofii na Uniwersytecie Papieskim w Krakowie, jak i w sposobie pisania wierszy, gęstych od znaczeń, zawierających bardzo wiele skondensowanej treści obrazowej oraz myślowej (ale o tym już zdaje się pisałem powyżej).
Na wieczorze był promotor mojej pracy doktorskiej. Słowo wstępne do wierszy Marka Psonki wygłosiłem ja, słowo podsumowujące prof. Bogusław Żurakowski. Obecni byli członkowie Koła Młodych przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich, z którymi później poszliśmy wypić piwo do pobliskiego kina Kika, które jest zarazem barem, dodam barem, często goszczących nas po imprezach w Podgórzu. Podgórze, moje Podgórze, szczególnie je umiłowałem, nie tylko ze względu na wspaniały, tamtejszy Dom Kultury, ale również ze względu na basen na Koronie, na którym pracuje najmądrzejszy człowiek, jakiego znam, Kuba, z którym od czasu do czasu gram w szachy w moim małym mieszkaniu niedaleko Hali Targowej.
W kinie Kika prof. Żurakowski wygłosił ciekawy wykład o początkach państwa polskiego i o geniuszu Mieszka I. Wszyscy słuchaliśmy wykładu profesora z zainteresowaniem, z iskrzącymi się fascynacją oczami, jak również z podziwem i głęboką admiracją oraz atencją dla ogromnej, wielkiej, przepastnej jak najgłębsza studnia wiedzy profesora.
Marek był ze swoją małżonką. Niestety, wskutek obowiązków rodzinnych wobec malutkiej, rocznej córeczki, Zosi, zmuszeni byli opuścić nasz stolik wcześniej. Myślę, że żona Marka może być dumna ze swojego męża, na jej dumie wzrasta również i duma Marka.

Dzisiaj widzieliśmy Austerię Kawalerowicza według prozy Juliana Strykowskiego o tym samym tytule. Film ten jest potwierdzeniem tego, o czym mówiłem na samym początku, religijność jest nicą przewodnią ludzkiego życia. System nakazów, zakazów, przeżywanie swojej wiary, również możliwość zmysłowości jest tutaj rodzajem swoistego, metafizycznego epicentrum i jądra, które daje moim zdaniem możliwość późniejszym, religijnym wyborom. Innymi słowy, bez namiętności nie ma religijności, religijna asceza jest rewersem zmysłowej namiętności - ten sam rdzeń, jak mniemam, tkwi w pasji świętości, co w pasji namiętności, ten sam, co nie znaczy taki, który nie uległ przemianom oraz metamorfozom, czasem tak dogłębnym i radykalnym, że możliwość istoty jakby uległa swoistemu zatraceniu, do tego stopnia, że ascezę poczytywano jako totalne i zupełne przeciwieństwo zmysłowości. W filmie Austeria nie jest to pokazane dosłownie, funkcjonuje bardziej jako metafora, to znaczy na przykład przez taniec i śpiew Chasydów można przybliżyć się do Najwyższego, innymi słowy, Najwyższego należy wielbić całym sobą, nie tylko duszą, ale również ciałem, które tańczy i śpiewa.
Osobną sprawą jest kwestia erotyki w tym filmie, bardzo ciekawie potraktowanej. Erotyka działa tam w ukryciu, poprzez ukrycie zmysłowość erotyczna zostaje naznaczona szczególnym piętnem tajemnicy, która może być traktowana synonimicznie do zjawiska miłości, więcej: tajemnica erotyczna funkcjonuje w tym filmie jako szczególna i swoista możliwość miłości, ale dodam, że nigdy nie dochodząca do swojej realizacji, spełnienia, zatrzymująca się w potencjalności. Czyż jest bowiem inna możliwość, kiedy kołowrotek żywota przetnie nagły wybuch wojny? Austeria pokazuje przygodność, ułomność, kalectwo, jak również nieustającą potencjalność żywota ludzkiego poprzez ukazanie człowieka jako bytu przede wszystkim historycznego albo nieuchronnie historią naznaczonego, co ma decydujący wpływ na jego przygodność, kruchość, możliwość stabilności. Dzieje to historia przemian, metamorfoz, ciągłego zdarzania się i wymiany, w trakcie których istnieją momenty dłuższej albo krótszej stabilizacji, ale już sama nieuchronność śmierci czyni człowieka istotą przede wszystkim żyjącą w ciągłej potencji, ciągłym stawaniu się. Tak naprawdę, jak wydaje się, to właśnie owa ciągła możliwość potencjalności sprawia, że byt jest w stanie stawić czoło śmierci, przynajmniej w trakcie owego wydarzania się czy też zdarzania się życia. W Austerii ponadto pokazana jest śmierć dziewczyny ubranej w białą sukienkę właśnie jako potencjalność, śmierć jakby nie dochodzi do swojego skutku, finału, można powiedzieć, że śmierć tam w pewnym sensie nie istnieje, pomimo tego, że jest wszędzie i każdego może w każdym momencie dotknąć.
Niemniej śmierć tam niejako gaszona jest przez taniec Chasydów, przez śpiew, przez ekstazę modlitwy, a w sensie bardziej potocznym, śmierć jest eliminowana tam przez erotyzm. Czy właśnie bowiem Eros nie jest najpoważniejszym przeciwnikiem Tanatosa, tutaj, na ziemi? Czyż Eros nie gwarantuje ciągłości mimo wszystko, mimo zerwania?
W Austerii ponadto, Eros nie istnieje tylko w powszedniej miłości zmysłowej, ale mam wrażenie, przedostaje się również do obrzędów religijnych, jako siła witalna, która obrzęd od środka ożywia, sprawia, że tajemnica obrzędu przybiera na sile. Dlaczego przybiera na sile? Właśnie poprzez ową wartość czy siłę witalną reprezentowaną przez Erosa. Weźmy pod uwagę śmierć dziewczyny Asi, śmierć dziewczyny w białej sukience, zabitej przez obce wojska. Otóż, jeśli można tak powiedzieć, śmierć ta zawiera w sobie istotny walor czy siłę erotyczną, erotyczność jakby w tej śmierci zamieszkuje, kiedy dziewczyna zostaje przykryta białym prześcieradłem a przy wezgłowiu położono jej dwa palące się lichtarze. Otóż śmierć ta istnieje właśnie w ciągłej możliwości, ciągłej potencjalności, ona tak naprawdę nie wydarzyła się, ponieważ specyficzna obrzędowość funeralna, w której mieszka Eros, zapewniła tej śmierci nic innego jak właśnie życie. Dziewczyna do końca filmu przebywa wśród żywych, nawet, kiedy jak mówi karczmarz, grany przez Franciszka Pieczkę, gdzieś sobie poszła, to zostaje, bo jest częścią spraw żywych.
Bieguny życia i śmierci to bieguny tej opowieści. Na jej końcu dominuje śmierć. Metafizyka staje się rodzajem teatru, obrzęd zyskuje na teatralności, kiedy karczmarz Tag trzyma zwoje księgi, jego twarz jest śmiertelnie blada, biała, jest pomalowana, sztuczna, czyli w pewnym sensie nierzeczywista.
Szyfr transcendencji w tym filmie to szyfr obrzędowości, teatralności. Poprzez wewnętrzną strukturę obrzędu (właśnie wewnętrzną, bo w Austerii jest pokazana przede wszystkim wewnętrzna struktura obrzędu, poprzez jego widzialne oznaki, dekoracje, które niczym innym są podyktowane jak ukrytym, wewnętrznym imperatywem wewnętrznej struktury obrzędu), otóż własnie poprzez nią, dociera się do tego, co metafizyczne i transcendentne, rzekłbym nawet pozaświatowe.
Jest bowiem w Austerii pozaświatowość, którą reprezentuje karczmarz Tag, rodzaj przekroczeniu, ale odbywającego się przede wszystkim w skupieniu (interpretacja rabiniczna) i niedoświatowość, reprezentowana przez zmarłą dziewczynkę w bieli, będąca oznaką potencjalności śmierci (interpretacja anarchiczna, może chrześcijańska?). Pozaświatowość reprezentuje również cadyk, ale o ile karczmarz Tag był tejże pozaświatowości wykonawcą i narzędziem (byt Taga powinien być przede wszystkim interpretowany w oparciu o Heideggerowską interpretację narzędziowości), o tyle cadyk jest kimś, kto jest w środku, w samym, białym, pozaświatowym środku, jest eteryczny, ale równocześnie wskazuje kierunek. Nie ma ucieczki od ziemi. Cadyk jest zjawiskowy, ale to on przecież wskazuje kierunek, w jakim podążać ma to, co ziemskie.
Piersi powabnej Ukrainki, karczmarz grany przez genialnego Franciszka Pieczkę, niesłychana zmysłowość, ociekająca zdrowiem, życiem i pragnieniem. A przez to wszystko przenika zniszczenie, wojna, mord i rzezie, śmierć. Chasydzi tańczą w rzece, chasydzi w rzece giną, rzeka spływa krwią, barwi się na czerwono. A przedtem modlą się o poranek. Wiara w poranek jest tym, co prawdziwie pozwala przetrwać ciemność nocy. Modlę się o pokój ziemski w szarości mojego popołudnia.















poniedziałek, 16 marca 2015

Noc na Podkarpaciu

Czytam teraz Iłłakowiczównę. Myślę o tym, czym jest poezja. Zapewne pojedynczą i nagłą dostawą świetlistej energii duchowej, nie więcej. Ewelinka śpi. Wczoraj wiele łez wylałem w środku w tym swoim czarnym swetrze, z papierosem, okularami, szkłami, dymem, parą. Iłłakowiczówna podoba mi się bardzo, ponieważ jest bardzo kobieca, w jej pisaniu, w jej opisach jest ciągły nawrót do przeszłości kresowej, do tego kraju przeciętego światłem, do tych dolin nadrzecznych, do tych drzew, które kołyszą się nad wodami, cichą szemrzą liście drzew nad cichymi, czystymi strumieniami, gdzie można było umyć ręce, albo nieco się schłodzić. Świat. Na bok zostawiam kwestę ateizmu, on jest domniemany, ateizmem jest po prostu brak uczestnictwa w życiu rozumianym, jako ciągła, naprzemienna wymiana pokoleń, młode zastępuje stare, nowe wypiera to, co było kiedyś, rodzą się dzieci, dojrzewają, zajmują później miejsce swoich rodziców. Więc to jest prawdziwa wiara: wiara w Pana Boga niczym innym jest jak pokorną wiarą w życie i to, że jest ono mimo wszystko sensownie urządzone od pokoleń, choć przecież można się zżymać, niektórzy się zżymają, żyją nieco inaczej, mają pewno trochę racji, ale stary, sprawdzalny archetyp rodzinny, który zwie się cudem narodzin nowego człowieka, jest od pokoleń niepodrabialny i dla niego, jak sądzę, jest potrzeba i konieczność żyć.
Wczoraj dyskusje o śmierci, o życiu po śmierci. Wiele rzeczy po prostu odbijało się od mojego ucha, zapewne mam czasem nieco kamienne ucho, jak wielu, wieloletnich wychowanków Akademii, którzy swoje terminowanie w literaturze pojętej bardzo szeroko, właśnie z nią związali: los ich jest potwierdzeniem starych, łatwych do zobaczenia prawd: uśmiechają się i ożywiają jedynie wtedy, kiedy słyszą coś znanego, rzecz, która ich swoim językowym kształtem nie zainteresuje, po prostu nie ma prawa bytu, choćby przez najsympatyczniejsze i najbardziej inteligentne usta była wymówiona.
Beata, czarna Beatka, z wykształcenia filozof, matka siedmioletniego synka, dziennikarka, z nieśmiałego (aż nazbyt nieśmiałego, bo przechodzącego w rozbujaną pychę), hobby, pisarka. Nic od niej do mnie nie trafiło, dlatego sądzę, że może być dobrą pisarską, nie skażoną przez nadmierną erudycję, świadomość i wiedzę, które owszem, umożliwiają spokojne i ciekawe życie, ale jakże przy tym generalizują niepotrzebnie najbłahsze i najzwyczajniejsze doznania życia, zamieniając je w intelektualne arcydzieło, zamiast w zgrabną opowieść z wieloma słowami, upstrzoną od czasu do czasu interesującym i trafiającym w sedno detalem, odpowiedzią na fałszywie zobaczone okrucieństwo świata, które niczym innym się staje w tym cudzie jednorazowej przemowy, jak zwykłą prostotą szczerego serca, które jest wierne i oddane. To mogą zobaczyć tylko ludzie otwarci na zwykłą dobroć, prostotę i szczerość. Nadmiernie arystokratyczni mężowie pióra, mieszkańcy niedosiężnych, wysoko położonych wież z ponurego marmuru, nie zobaczą niczego prócz urażonego czubka własnego nosa, fałszywie pojętej dumy, która zabrania im zniżyć się w rejon pospólstwa, ogolonych głów, kwadratowych karków, łańcuchów na szyi, które przecież tutaj, na Podkarpaciu, nikomu niczego złego nie chcą wyrządzić, szukają dobrej, ładnej żony, chcą przekonać świat, że są mu potrzebni, stąd ich pewna nadmierność, która może być wynikiem rozpaczliwego poszukiwania, ale jakże tu nie rozpaczać, skoro ścieżka, którą wytyczyli ojcowie jest momentami tak trudna i tak zarazem prosta, że niemożliwa do wiernego powtórzenia. Moment próby staje się zatem niekiedy momentem błędu, cóż.
Materia świata: alkohol i papierosy, szynka, chleb, herbata, filmy dokumentalne, historyczne, materia świata. Przeżycie mistyczne: msza święta w klasztorze Kapucynów w Rozwadowie, ksiądz Kapucyn w fioletowym ornacie, starszy, siwy, potem podnosił kielich, potem wypijał wino z białymi okruszkami opłatka, potem spijał to wino i te okruszki, potem wycierał chustą kielich, białą chustą (veraikon), odciśnięty ślad świętej Weroniki. Weroniko, gdzie jesteś, co robisz? Wczoraj do Ewelinki, zły, młody człowiek, starszy ode mnie, nie robiłem niczego, czytałem salę, alkohol, papierosy, nawet się nie męczyłem, rzeczywistość nie jest w żadnym wypadku kłamstwem, cóż jednak mam poradzić na to, że Kapucyn we fioletowym ornacie był nierzeczywisty jak ten klasztor w Rozwadowie, jak ten Kapucyn, który chodził o kulach z nogą owiniętą bandażem, jakąż on musiał mieć pokutę, jego pokutą, czy to nazwać pokutą, ale to: codzienne całowanie ran Chrystusa przez płatki róży jak święta Rita. Dzisiaj piłem wódkę, alkohol się we mnie wlewał, jestem padnięty, jestem zmęczony, piję już drugi dzień z rzędu, do tego palę, martwię się o Ewelinkę i że ona, idealnie kwadratowe skwery, otóż życie w swojej płaskości przypomina właśnie kwadrat, doskonałe jest kulą, czyżby? Może okręgiem? To przypomina cykl, otóż życie może przypominać cykl, w tym sensie nie jest całkiem linearne, powracamy cały czas, jak te małpoludy, gdyby nie ingerencja Boga..., ale co ja wiem. Poszukiwanie światła. To jedyne możliwe zadanie w ten dzień, jutro niedzielę mam wolną od krakowskiego Kościoła, tutaj ten mistycyzm kapucyński, Rozwadowski, ten Kapucyn kulał, miał kule, miał obandażowaną nogę, on jest bratem, przecież on jest bratem i on w tych kwiatach i fiołkach kapucyńskich, niestrudzona, nieustająca modlitwa do Matki Bożej Nieustającej Pomocy, codziennie gorliwie odmawiany różaniec, wiersz, jak i sztuka potrzebują światła, w świetle spotkać można Pana Boga, w świetle, ciemności i dymie, boję się, trochę martwię się o Ewelinkę, idealnie kwadratowe skwery pośrodku tej jesiennej zimy, pośrodku tej wiosny, która zaczyna się, wczorajsza noc na Podkarpaciu i dzisiejszy dzień, jakbym przebywał w zupełnie innej czasoprzestrzeni, przecież za każdym razem prawie tak samo ją oswajam i prawie tak samo do niej podchodzę, mam jest majestat, to Ewelinka, do niej pasuje to stwierdzenie, dziewczyny ze Stalowej Woli i Rozwadowa, mam jej majestat. 
Iłłakowiczówna: jako pisarka przeżyła wojnę, a poeta nie musi nic przeżyć, wystarczy, że będzie czytał, a jak jeszcze coś przeżyje, to tym lepiej, może będzie wielkim poetą.
A Beatka? Wiedziała, próbowała coś wiedzieć, nic nie wiedziała, myślałem, że wymyka mi się jak węgorz, ale to na jej, a nie moje życzenia, po prostu ona nie miała ochoty dostąpić, wolała się wymykać, wolała być węgorzem, trzymać się swojej czarnej ziemi i syna, a także życia.
Tutaj w Krakowie życie jest nieco bardziej rzeczywiste. Leniwość, ospałość, podstawowe lęki o życie i dalszy los, trochę strachu, nieco nadziei, trochę ciemności, porcja światła. Lektura książki o poezji Iłłakowiczównej, zwrócenie uwagi na dłuższy fragment o poznaniu mistycznym. Intuicja: czy poprzez fiołki można poznać Pana Boga? Myślę, że w klasztorze, w Rozwadowie jest to możliwe, takie fiołkowe poznanie, przez fioletowe kwiaty, ach rzeczywistość! Dumnie brzmi to słowo i znaczy dopiero wtedy, kiedy zagrożony zostaje nasz spokój życia duchowo-cielesno-artystycznego, spokojnego, nie troszczącego się o przyszłość, o niewiele zabiegającego prócz ciepłego kąta i dobrej, również ciepłej strawy.

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 43

  Dostaję tak po jajach, kiedy tylko słówko powiem o Bogu… Kto wie, może od samego Boga… Tak zwany rozwój, oparty na przyroście wiedzy, dopr...