poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Mój Profesor. Wspomnienie o śp. prof. Bogusławie Żurakowskim

Był zawsze Profesorem. Dla mnie. Żadnym tam "Bogusiem". Poznałem go w 2011 roku, kiedy wydałem tomik "Odpoczynek po niczym" w krakowskim wydawnictwie Miniatura. Przyszedłem na zebranie Koła Młodych do kawiarni literackiej na ulicę Kanoniczą 7. Profesor siedział za stołem. Dookoła niego młodzi poeci, byłem bardzo speszony. To był mój drugi rok studiów doktoranckich, właśnie byłem w trakcie otwierania przewodu doktorskiego. Ta jaskinia poezji była dla mnie wyzwaniem. Potem okazało się, że była głębokim wyznaniem. 
Poproszono mnie o przeczytanie moich wierszy. Dukałem coś, zająkując się co chwilę. Nie widziałem wtedy miny Profesora, ale mogę sobie wyobrazić, że siedział zasłuchany, bardzo uważny. Wszystkim poświęcał należytą uwagę, wszystkich słuchał w sposób niezwykle skupiony, przymykając oczy, jego twarz przybierała wtedy wyraz głębokiej zadumy, jakby rozmyślał nad czymś bardzo ważnym. 
Skończyłem czytać wiersze. I potem usłyszałem to, co potem wiele razy, bardzo wiele razy towarzyszyło mi, dopóki Profesor nie stracił sił pod koniec życia. Niezwykle mądry i trafny monolog Starca, biblijnego Patriarchy, w którym zazębiały się wątki, dygresje, motywy, miały wiele odnóg, odgałęzień, konarów, a wszystkie zbliżały się do jednego korzenia, jak do źródła. Tym źródłem była czystość, dobroć i piękno. 
Zapamiętałem sobie to źródło. Po spotkaniu Koła Młodych odbyłem jeszcze z Profesorem długą rozmowę o Martinie Buberze i sprawie chasydów, jak również o filozofii dialogu Bubera, pod kątem otwierania mojego przewodu doktorskiego; jego cenne uwagi niezmiernie mi się przydały, jak się później okazało. 
Tak to się zaczęło. Moja fascynacja zaczęła przybierać na sile. Pojawiałem się na każdym spotkaniu Koła Młodych i słuchałem długich, barwnych, wielowątkowych i niezmiernie bogatych monologów Profesora. 
Nie przyznałem mu się, że oprócz wierszy, jeszcze uprawiam coś. Zalążki krytyki literackiej wtedy wychodziły ze mnie bardzo nieśmiało. Tak jak proza, której prawie nie pisałem. Kiedyś Profesor przeczytał mój szkic krytycznoliteracki i chciał ze mną przejść na ty, nie odważyłem się. To w końcu był Profesor, a ja terminowałem wciąż. 
I naprawdę nie wiem, jak to się stało, że kiedyś trafiliśmy do gospody Hulaj Dusza w Krakowie. 
Chodził z nami początkowo Józef Baran, lecz później zostałem już tylko z Profesorem. 
Niezmiennie zamawialiśmy kaczkę. Przy czym Profesor jadł na pierwsze żurek, a ja zupę pomidorową. 
Długo debatowaliśmy. Przede wszystkim o sprawach Koła Młodych. Tam redagowaliśmy Almanach Koła, "Sfera 3". Właśnie tam: w gospodzie Hulaj Dusza. 
Bardzo wiele się od niego dowiedziałem. O Wojaczku, Stachurze, Leopoldzie Buczkowskim. 
Był skarbnicą wiedzy, żywą jej przechowalnią. Emanował spokojem, harmonią, dobrocią, głęboką mądrością, w której wyrażała się, jak czysta, źródlana rzeka, niezmiernie obfita i bogata ilość lektur Profesora. Jego zasób wiedzy był porażający a nawet przerażający. 
I naprawdę nie wiem, co o nim napisać. O jego gołębim sercu, zrozumieniu dla wszystkich, choć bardzo nie lubił postmodernizmu, przyznawał mi to wielokrotnie, umiłowaniu prawdy, czystości, dobra, piękna. O jego niezwykłym wyczuciu spraw duchowych i głębokiej pokorze wobec Sacrum. 
Prowadziłem z nim jeszcze spotkanie, dotyczące Edwarda Stachury w Antykwariacie Abecadło. Mówił ciekawie i zajmująco, choć wtedy już nieco niedomagał, nieustannie musiał zażywać leki na cukrzycę. 
Mieliśmy jechać do Instytutu Mikołowskiego, w którym Profesor miał opowiadać o Wojaczku, ale tej chwili ani ja ani on nie doczekaliśmy. 
Za to na spotkanie z Maciejem Meleckim, dyrektorem Instytutu Mikołowskiego, przyszedł Profesor, ponieważ odbyło się ono w Krakowie, ale już wtedy był bardzo schorowany, słaby, niedomagający, mało co nie zasłabł i nie spadł z krzesła w kawiarni, do której poszliśmy po spotkaniu. Podtrzymała wtedy Profesora niezwykle silna kobieta, Agnieszka Żuchowska - Arendt, była Przewodnicząca Koła Młodych. 
Profesor powierzył mi opiekę nad Kołem Młodych. Staram się godnie go zastępować, choć równocześnie wiem, jak dużo mi brakuje, aby dorównać takiej Postaci. 
Pamiętam długie godziny rozmów przez telefon, spacery po Plantach, kiedyś znalazłem go na ławeczce na Plantach, jak drzemał, ale okazało się, że wtedy myślał o mnie właśnie i mnie przywołał, wywabił z mojej pieczary, z mojego głębokiego snu. 
Ubrany na biało, w elegancką marynarkę, odwiedził mnie w szpitalu psychiatrycznym na ulicy Kopernika. Będę mu za to wdzięczny do końca mojego życia. 
Potem jakby między nami trochę się urwało. Ja byłem zajęty swoją chorobą, on z kolei swoimi chorobami.
Pod koniec życia odwiedziłem go w szpitalu wojskowym, w czasie pandemii. Przyniosłem mu wodę, chrupki kukurydziane, które bardzo lubił, jakieś gazety, czasopisma, które namiętnie czytał. Pomimo zakazu odwiedzin, pielęgniarka przymknęło oko i pozwoliła mi chwilę porozmawiać z Profesorem. 
Na odchodnym, kiedy wychodziłem, krzyknął do mnie lekko, "pozdrów Piotra". Chodziło o Ojca Piotra Lamprechta, Augustianina, młodego poetę, z którym wtedy przyszedłem w odwiedziny do Profesora. 
Ze względów bezpieczeństwa Piotr musiał na mnie poczekać na zewnątrz. 
Nie wiem, czy odchodził spokojny o los swoich podopiecznych. Bardzo mu na sercu leżał los Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, którego był wieloletnim prezesem, tak jak niezmiernie zależało mu na rozwoju młodych talentów w Kole Młodych, działającym przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich. 
Jego śmierć nie wydaje mi się do końca realna i definitywna. On ciągle moim zdaniem jest wśród nas, choć w innej postaci, zresztą czasem z nim rozmawiam, czasem podpowiada mi, co robić w danej sytuacji, radzę się go. 
Obok mnie, w czasie Mszy żałobnej za Profesora, stała Gertruda Drelicharz, obecna, rewelacyjna Przewodnicząca Koła Młodych. Myślę, że oboje nie dowierzaliśmy temu, że to już, że to nie do końca realne, tak jak nie do końca realna była śmierć Profesora i trumna, która miała spłonąć wraz z ciałem. 
Zapamiętam go na zawsze uśmiechniętego, pogodnego, w czarnej, eleganckiej marynarce, miłego dla wszystkich, świetnego rozmówcę, kompana do kaczki i do kufla piwa, po który już później, w tych ostatnich dniach, kiedy go sporadycznie widywałem, nie mogłem sięgać. 
Był jeszcze na spotkaniu, które prowadziłem z Jarosławem Burgiełem, poetą z Koła Młodych, promocji jego bardzo interesującego tomiku pt. "Szukając kresu pustyni". Był Profesor niezmordowany, to były chyba jedne z jego ostatnich chwil na Kanoniczej 7, w siedzibie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
To był dla mnie zawsze Profesor, nie żaden tam Boguś. I tak już zostanie Panie Profesorze, pewnie je Pan Profesor teraz kaczkę ze Stachurą i popija kompotem z najlepszych owoców. Zatem nie przeszkadzam w obiedzie i do zobaczenia! 






Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 43

  Dostaję tak po jajach, kiedy tylko słówko powiem o Bogu… Kto wie, może od samego Boga… Tak zwany rozwój, oparty na przyroście wiedzy, dopr...