wtorek, 29 lipca 2014

Szukanie rytmu.

Dwie rzeczy w czasie się zbiegły. Na początek wklejam fragment z wczoraj o naszym, tarnowskim grabie. A potem przystąpię do rozważań dzisiejszych.

Grab.
Siła moja z Boga płynie. Dzisiaj byłem w Kościele na mszy świętej. Czemu ksiądz zdziwił się, że tak licznie przyszliśmy? Wierni, my wierni? Przecież msza święta co niedzielę to obowiązek. A ksiądz mądrze mówił, że również dar. To ważne. Ważny jeszcze jest grab w domu w Tarnowie, o którym opowiadał mnie mój tata. Ten rozłożysty, potężny, zielony, stuletni grab, który zawsze chronił nasz dom w Tarnowie przed złem, nieszczęściem, biedą. Teraz grab osłania mojego tatę przed prażącym słońcem, kiedy wygodnie leży na balkonie czytając książkę i paląc papierosa. Leży w cieniu rozłożystego, cienistego, zielonego, stuletniego graba. Dzisiaj w głębokiej nocy, na stoliczku nocnym gazeta codzienna, jakże przypomniała mi mój dom i zwyczaj kupowania gazet, mnóstwa gazet przez mojego tatę. Gazeta do śniadania, do obiadu, do kolacji. Ja również wtórowałem tacie w tym czytaniu przy posiłkach. Mama siedziała wówczas bez gazety, przy zupie, ale rychło dołączyła do nas w tym zwyczaju powszechnym siedzenia przy wspólnym stole, jedzenia rosołu w niedzielę i czytania świątecznej gazety, gazety weekendowej później i tak dalej. Siłą rzeczy, choć od polityki zawsze stroniłem jak mały, nastroszony borsuk, orientowałem się przynajmniej na poziomie elementarnym i przyzwoitym, choć moimi ulubionymi działami były zawsze kulturalny i religijny, mniej polityczny. Zmieniała się Polska, zmieniały się partie, ale grab, ten grab stuletni zielony, cienisty, wciąż ochraniał nasz dom w Tarnowie przed złem, nieszczęściem, biedą. Dzisiaj, w ten czas, kiedy nasza rodzina jest rozproszona po świecie, grab musiał szczególnie zewrzeć swoje grabie szyki, szczególnie się postarać i wybuchnął zielonością, cienistością, całą swoją stuletnią potęgą i ochrania mocno nasz dom, jak chyba nigdy do tej pory. Zwłaszcza, że w nieodległych państwach wybuchają strzały, szykują działa, giną niewinni ludzie, a świat milczy albo jest nieporadny jak dziecko.
Głupi świat, głupia Europa, coraz głupsza i coraz słabsza. To właśnie dlatego grab musi chronić i wybuchać szczególną potęgą, to właśnie dlatego nasz tarnowski grab musi nas z powrotem pozbierać w całość, całość wypełnioną Bogiem, niedzielnym rosołem, czytaniem gazet, całość, która siebie się nie boi i siebie się nie wstydzi. Grab chroni nasz dom.

Chciałbym ogarnąć całość, to mnie teraz istotnie nurtuje. Ta całość jest moim kosmosem wewnętrznym. Przy czym jest równocześnie zewnętrznością. Uwewnętrznioną zewnętrznością. Widzę kolory, widzę wiele barw, widzę sceny i obrazy. Na przykład dziewczęta w białych sukienkach, nad rzeką, które śmieją się i pryskają wodą siebie nawzajem, a potem jedna podchodzi z witką, gałęzią do takiego wioskowego Jasia i go smyrga po nosie, na to ten wstaje podniecony i goni ją, ale zupełnie udawanie, zupełnie bez przekonania, nie chce jej, ale chce przede wszystkim zaprezentować swoją samczą siłę, więc wychodzi na drzewo, potem schodzi, nie, zeskakuje z tego drzewa jednym, sprawnym susem i panience owej w białej sukience pokazuje równiutki rząd białych, lśniących zębów, które przegryzają z chrzęstem soczyste, świeże jabłko, świeżo zerwane z sadu, tak jak woda jest świeża i krystaliczna, tak zęby tego młodzieńca i jabłko które między zębami spoczywa tchną soczystością, świeżością, zielonością, jabłkowatością. Więc interesuje mnie to, co dzieje się w mojej świadomości. A tam, Panie, zupełne pomięszanie i wymięszanie elementów wszelakich, nie ma tam porządku w sensie zewnętrznym, ale istnieje, tak, istnieje, ukryty, głęboki i żelazny porządek wewnętrzny, który spaja te wszystkie moje elementy w jedną całość, nie mówię celowo jednorodną, ale właśnie: jedną, w swojej podzielności i rozproszeniu, jedną, skonsolidowaną, własną, moją, moją i jednocześnie świata i Wszechświata, tak jakbym za świat i Wszechświat szczególnie odpowiadał. Czyż nie jestem bowiem odpowiedzialny szczególnie za świat i Wszechświat? Czyż nie jest tak, że wiele a może nawet wszystko ode mnie zależy, czyż moja prywatność nie jest drogą dojścia do wielkiej, nieskończonej kosmiczności i czy to właśnie nie kosmiczność sama dyktuje mi te rytmy moje codzienne, rytmy jesienne, niedalekie przecież jesienne rytmy, kiedy będę podziwiał liście niedaleko miejsca, w którym mieszkam, kiedy Biblioteka Osiedlowa będzie szczególnie kwitła jesiennie, jak białe albatrosy nad morzem wielkim, błękitnym, głębokim. Jest bowiem we mnie jesień, szaruga, deszcz, powolne umieranie, odchodzenie, mamrotanie, leżenie bezsilnie w łóżku, albo też nie bezsilnie, tylko aktywnie, przemykając między kolejnymi stronami ksiąg jak mały, brązowy wróbelek i jednocześnie szary gołąb. Szary gołąb znaczenia i brązowy wróbelek bycia. Tak się toczy to i owo, zawieszony między jesienią a zimą, ciepłem przemijania a lodowatością jasności. Dekadentyzm oraz prawda, którą trzeba wykłuwać w boju. Nihilizm, przemijanie, śmierć, rozpacz, rozpasanie, taniec, oraz te białe, rycerskie, pewne etosu i miejmy nadzieję, że nie udawanej szlachetności prawdy, że koniecznie trzeba polec w boju, najlepiej za sprawę ogólną, bohaterską. I ten rytm jesienny, spokój, kiedy odwiedzam moją babkę i patrzę na jej mrówki, które jedzą szyneczkę i chlebek, i sikorki i ogród na dole, tak też nie ma podziału moi drodzy, nie ma tak naprawdę podziału, czemu, pytacie? Bo ciepło miesza się z zimnem i życie to jest tego ciepła i zimna w odpowiednich proporcjach wymięszanie i wymieszanie, bo też biel rycerska musi się zmieszać odpowiednio z jesiennością knajp, w których piję swoją rytualną kawę, a potem wódkę i palę papierosa, żeby się rozgrzać. I bez banałów proszę, że życie i filozofia, ach, dajcie spokój, Jerofiejew dlatego był genialny, że tyle pił i że tyle filozofował, u niego wódka i filozofia to jedno, podobnie jak u mnie życie i filozofia to jedno, inaczej: życie, literatura, filozofia, nie ma przepaści, wszystko zmieszane i zmięszane jak w jakimś magicznym kotle pełnym ziół.
Więc pewnie. Są we mnie lęki, drobne, coraz drobniejsze, dominuje potrzeba zapisania tego, utrwalenia, a nawet nie zapisania, tylko właśnie utrwalenia, tak, ja potrzebuję utrwalić, żeby, żebym nie zniknął całkiem, a przecież mnie nie ma, istnieje tylko moja świadomość, rozproszona, tak, rozproszona, jedna, podzielona, niepodzielna.
Zdaję lekturę ze świata. To wszystko, co robię, w zasadzie wszystko co robię jest zdawaniem lektury. Moje wizyty i rozmaite incydenty w biurze, odwiedziny tam i ówdzie, otóż, dzieje się we mnie i przede mną nieustający teatr świata, teatr księgi.
Bardzo dużo, wciąż niezwykle dużo się dzieje. Ogarnąć to można w kilku akapitach, rozwinąć w wiele, bardzo wiele pojedynczych książek. Księga wciąż się pisze, nie ma przerwy, księga jest pisana nieustająco, na jej kartach rozgrywają się poszczególne dramaty. Tragizm ludzkiego życia. Tragizm śmierci. Jabłko, które toczy się po drodze w przegniłej jesieni wśród jesiennych, mokrych od deszczu, zgniłych liści.
Panny w białych sukniach wciąż pryskają się wodą z rzeczki i wciąż się śmieją perliście. Jasiek leży na trawie i gryzie źdźbło słomy. Słońce w górze, leje się żar. Perlisty śmiech, gradobicie, chmury, panny schroniły się pod grabem. A potem kamienica w małym mieście. Rodzina. Ojciec, mama, syn. Jak to się stało, że tam akurat są? I jak to się stało, że ja akurat jestem tutaj? Pod grabem, daleko od deszczu, bliżej być może niepojętej tajemnicy ciała. Pada deszcz. Jutro niedziela. Czas iść na nabożeństwo.

czwartek, 17 lipca 2014

Nieskończoność. Przygoda ze "Świadomością" Piotra Matywieckiego

Książka Piotra Matywieckiego "Świadomość" jest pisana, jak widzę, z trzech pozycji: poety, filozofa oraz literaturoznawcy. Pobrzmiewają tutaj mocno Heraklit oraz Heidegger, znalazłoby się pewnie kilku innych.
Dla mnie jest to książka, którą można zawrzeć w sformułowaniu: poezja-filozofia. Tę książkę napisał filozof, który jest lepszy od poety, ale czuje jak poeta. Książkę tę trzeba czytać bardzo uważnie i jednocześnie nie można tracić z oczu całości. Skupiłem się na pojedynczych olśnieniach. Tam jest wiele ważnych rzeczy. Jedna, dla mnie najważniejsza: że narrator-opowiadacz kopie w głąb. Po prostu kopie głęboko we własną egzystencję. Przy czym kopał literacko na przykład Schulz, Matywiecki robi coś innego: wydobywa czystą esencję kopania, nie interesuje go kolor łopaty, może trochę ziemia i jej barwa, ale nie świat chyba, bo ze świata wydobywa czystą esencją bytu. Robi to, co powinien był zrobić Heidegger, gdyby w pewnej chwili nie przekreślił Husserla. Matywiecki to jest taki Heidegger o kilka lat później, o epokę później, który pozostaje równocześnie wierny mistrzowi i własnej zasadzie tworzenia i myślenia, twórczego myślenia o świecie, rzeczywistości, Wszechświecie. Blog nie jest dobry do rozważań doktoranckich, więc tutaj je pominę, bo to, co tutaj piszę nie jest w ogóle naukowe, ale jest zdawaniem relacji ze swojego, wielkiego zaciekawienia tą książką.
Najważniejsza lekcja to lekcja logosu duszy, który jest niezgłębiony, niewyczerpany i nieskończony.
Więc chodzi o to głównie, o rodzaj drobnej, istotnej dla mnie intuicji: że dla eseju filozoficzno-poetyckiego "Świadomość" ważne są kategorie przekroczenia i nieskończoności. Ważne jest oczywiście także uwikłanie w skończoność i wynikająca stąd, niewyczerpalna, życiodajna sprzeczność, którą możemy nazwać Panem Bogiem. Pan Bóg, jak pisze narrartor-opowiadacz-poeta-mistyk-kabalista, powstał, kiedy złączone zostały w jedno świat i istnienie. Przedtem Bóg, to znaczy zanim stał się Świadomością, istniał jako przepaść albo oddzielenie, przerwa między światem a istnieniem. Otóż świat i istnienie to nie było jedno, pisze filozof i to jest bardzo trudne do wyobrażenia, zwłaszcza dla tych, którzy za Leibnizem mówią, że raczej coś istnieje niż nic. A tu się ukazuje, że poprzez sprzeczność, paradoks i niemożliwość dochodzimy do pełni, tajemnicy, całości. Bo świadomość to jest jedność ze światem aż do możliwości zatracenia się (kiedy pracując na przykład, jak ja teraz, zapominamy o sobie, a najważniejsza jest treść naszej pracy). To, co czynię, to jak kombinowanie góralską ciupagą przy subtelnym języku wyrafinowanych intelektualnie dam. Trudno oddać  całe bogactwo i zniuansowanie tej książeczki. Weźmy pod uwagę taki fragmencik, dotykający prymarnej dla poety i poezji kwestii rytmu, genialnie przez Matywieckiego zdefiniowanej:

"Taki rezonans wprawia umysł w rytm, który staje się rytmem zachwytu i pełni. To jest rytm wprawiający świadomość w doznanie nierytmizowanej ciągłości, zatem rytm niewyobrażalnie sprzeczny: dzielący ciągłość rytm absolutnej nieciągłości, tak absolutnej, że aż niezróżnicowanej, niezmiennej. Takie przeżycia dają nam arcydzieła muzyki. I właśnie w tym rytmie chodzi do ekstatycznego zatracenia się świadomości w "nieświadomości świadomości". 

Jadąc do Ewelinki, najpierw w radio słuchałem Bacha a potem Bizeta, a potem ledwo uprosiłem kierowcę, żeby się zatrzymał, bo nie wysiadłem na odpowiednim przystanku w Stalowej Woli, pojechałbym het, do Niska, zapominając o sobie i jednocześnie silnie i dozgonnie a nawet pozstzgonnie siebie i nie siebie posiadając. Wydaje mi się, że ta wewnętrzna i jednocześnie zewnętrzna arytmia świadomości (u Matywieckiego, jak u każdego, porządnego Heideggerysty wnętrze jest równocześnie zewnętrznem, a wewnętrzna nieskończoność mikrokosmosu prowadzi do lokującego się w niewyczerpalnych głębiach Wszechświata Logosu kosmicznego), otóż wydaje mi się, że to zdialektyzowanie własnej egzystencji, prowadzi do traktowania na zasadzie zestawienia, problemów świadomości i tożsamości. Zestawienia, przy oczywistym zastrzeżeniu, że to nie to samo, a tylko gdzieś się zbiega czy przecina. Więc problem "bycia u siebie", bycia swojego, jak również problem realności bądź nierealności własnego "ja", otóż problem, który mnie osobiście porządnie nurtuje, zestawiłem jakoś po swojemu oraz intuicyjnie z zagadnieniem, o którym pisze Matywiecki i doszedłem do różnego rodzaju olśnień pojedynczych. Ale nie będę teraz o tym pisał. Napomknę jedynie o drobnej kwestii, którą poeta-filozof pięknie nazwał "otworzystością". Otóż właśnie ta otworzystość na świat, owocująca czasem ziarnem i owocowaniem słowa w ziemi, jest też warunkiem odczuwania siebie jako siebie, a to znaczy nic innego, jak bycia częścią większej całości. Przy czym bycie częścią całości oznacza, jak pięknie zauważa Matywiecki, również graniczenie z innymi bytami, a owo graniczenie owocuje zderzeniem z materią świata, z bytem, a z tego zderzenia bierze początek rzecz niesłychanie ważna oraz istotna, czyli zdarzenie. Więc nie chodzi tylko o poczciwą mniej lub bardziej Pleromę, o taki naiwny panteizm, ale o coś konkretnego i przy tym bardzo ważnego; to, że ja się zderzam,  to, że ja graniczę i że ten problem granicy również jest problematyczny. Królestwo Niebieskie, jak zdążyłem wyczytać z tego, jak je definiuje Matywiecki, to jest brak granic, czyli doskonała przeźroczystość. Ale właśnie nie o czystą transparentność zdaje się chodzić jemu, tylko o rzecz bardziej konkretną, to znaczy ja mogę przenikać ku drugiemu nie przez zlikwidowanie granicy, ale mam wrażenie, d z i ę k i tej granicy istnieniu. Chodzi mi o jedną, ważną rzecz, dzięki której ta książka jest tak bardzo ważna i odkrywcza: o jednoczesne wydobycie czystej esencji, istoty świata i Wszechświata i o nieodchodzenie od konkretu, ziemi, widzialności, dzięki czemu zdawanie świadectwa z tejże istoty przeżywania jest tak przekonujące i wiarygodne. Jest w tej książce konkret filozoficzny, literaturoznawczy oraz poetycki, co czyni to cieniutkie dzieło tak ciekawym (dla mnie przynajmniej), bo ja się w tej książeczce jakoś przeglądałem, odkrywałem, przede wszystkim problem bycia jednocześnie w sobie i na zewnątrz siebie i, o tempora o mores, na chwilę wziąłem pod uwagę możliwość przekroczenia własnej skończoności i powziąłem myśl o nietraktowaniu śmierci jako nieusuwalnej ostateczności, ale jako możliwość dalszego, podziemnego (i równocześnie niebiańskiego, tak, powiem to), owocowania, co skutkuje nie innym efektem, jak życiem właśnie, czyli wartością, która wprost wyrasta ze śmierci i śmierć obejmuje. 

"Tak świadomość całościuje się-nieśmiertelnie, ale bez straty swojego końca, swojej śmierci. W chwili śmierci jest się nieśmiertelnie świadomym, jest się świadomością daną raz-na zawsze. Jest się życiem". 

Miałem problem z definicją zmartwychwstania Chrystusa jako dążenia ku "wieczystemu stanowi śmierci". Dalej mi się ten problem rozjaśnił, kiedy śmierć Matywiecki zestawia z życiem. Generalniej język tego niezwykle ciekawego dzieła filozoficznego jest miejscami tautologiczny, ciemny, Heraklitejski i Heideggerowski z ducha, przy czym bardzo piękny, bo nie sposób powiedzieć, że ta ciemność jedynie zaciemnia. Nie. Ciemność u Matywieckiego przede wszystkim wskazuje na ukryty w jej otchłaniach wewnętrznych, nieskończony, kosmiczny Logos. W głębokich, otchłannych temperaturach świadomości spoczywa sobie spokojnie tajemnica. Bo też o tajemnicę autor również się dopomina, o przywrócenie tajemnicy należnego jej miejsca w głębi. Świadomość u Matywieckiego jest rozpięta między pierwotność a nawet taki rodzaj przedpierwotności, kiedy nie istniało jeszcze nic, jedynie przerwa między bytem a istnieniem. Więc z jednej strony tam jest silnie zawarta intuicja genezyjska, a z drugiej jest przyszłość, eschatologia. Dusza, czyli współcześnie świadomość, definiowana przez Matywieckiego, a wcześniej przez Heraklita, nie ma bowiem granic, jest nieskończona, posiada także nieskończoną ilość możliwości, przy tym jakby nie mieści się w czasie, rozsadza czas, jest poza czasem. Dodać trzeba, że główny cel egzystencji, czyli poznanie Logosu Duszy, "jest nigdy nie kończącym się procesem", jak pisze Janina Gajda, omawiając filozofię Heraklita, którą z kolei Matywiecki wymienia wśród swoich pomocy naukowych, jako ważną część swojego naukowego spichlerzyka.
Trudno sobie wyobrazić w kontekście apokatastazę, podejrzewam, że ten rodzaj apokatastazy, który przyjdzie bądź przyjść może nie powinien być rozpatrywany w oderwaniu od technologii i różnych dziedzin nauki.  To jest bowiem taka książka, która może być inspiracją nie tylko dla filozofa, literaturoznawcy czy poety, ale mam wrażenie, również dla fizyków, matematyków, kosmologów,psychologów, w końcu informatyków. Świadomość z książki Matywieckiego może stanowić inspirację dla tych, którzy bytują i budują coś w wirtualnej sieci, nie mówiąc już o badaniach nad nieśmiertelnością, kiedy świadomość być może kiedyś zostanie przeniesiona na twardy dysk. Nie mówiąc już o Królestwie Niebieskim powszechnej transparentności, kiedy jako byty wirtualne, będziemy dla siebie doskonale przeźroczyści. Tym samym pojawia się pytanie, gdzie tutaj dusza, czyli konkret, osobność naszej pojedynczości, gdzie granica? Nie wiem, czy błądzę, czy nie, ale mam wrażenie, że wraz ze zniesieniem granicy, znosimy również duszą nieśmiertelną, a tym samym tajemnicę.
Być może współczesna hermeneutyka w tym kierunku, bardziej empirycznym powinna pójść? Jako duszoznawca nie wiem, czy bym chciał, ale z drugiej strony wydaje mi się to bardzo ciekawe. Jednak: do nieśmiertelności tak, ale z naszymi umarłymi, do nieśmiertelności tak, ale z zastrzeżeniem, że pojedynczo i osobno, inaczej wszystko gdzieś się w jakiejś plazmoidalnej powszechności nieuchronnie roztopi i rozpłynie. Czyli: nieśmiertelność tak, ale z życiem, taki wniosek wyciągnąłem z lektury poetycko filozoficznego dzieła Piotra Matywieckiego "Świadomość".

A u Ewelinki w domu wciąż się jednoczę ze światem. Dzisiaj była burza. Dzieci bawiły się jeżdżąc w kółko na wózku dookoła stołu. Scena trochę jak z Kantora. Niesłychanie spiętrzona epifania przemijalności, pomieszanie czasów, straszna burza na zewnątrz, woda lecąca ciurkiem z dachu na taras. Ciemność w pokoju, zapalona świeczka, transcendencja i niebywale precyzyjny chaos, oznaki czułości i delikatności. Istniejemy. Choć to wcale nie jest takie pewne.

sobota, 5 lipca 2014

Wizyta Kuby.

Od wielu już lat gram z Kubą w szachy. Nie pamiętam, kiedy zaczęliśmy. Pewnie było to jeszcze, kiedy byłem na studiach II stopnia, albo nawet pierwszego. Nieuchronnie dzieje mojej przyjaźni szachowej z Kubą wiążą się z dziejami mojego dojrzewania intelektualnego. Pamiętam, że kiedy przychodziłem na basen, na którym Kuba pracował, czytałem zawsze jakąś książkę związaną ze studiami, do dzisiaj pamiętam lekturę o powinowactwach między romantyzmem a szaleństwem, którą czytałem w kolejce po bilety. Zresztą do dzisiaj chodzę na basen, na którym pracuje Kuba zawsze z książką w plecaku. Lubię sobie po pływaniu iść do bufetu, zamówić kawkę i poczytać to czy tamto. Ostatnio biorę wyłącznie książki obcojęzyczne. Dlaczego, pytacie? Albowiem, kiedy czytam książki napisane po polsku, albo przetłumaczone na polski, zawsze kusi mnie, aby coś zaznaczać ołówkiem, dopisać komentarz na marginesie, notować fragmenty, które szczególnie mnie zauroczyły i na mnie wpłynęły. Do książki obcojęzycznej, napisanej czy to po angielsku, czy po francusku, nie potrzebuję ołówka, czytam jak leci, byleby gdzieś tam obco dźwięczało, fraza nieznana, a celna.
Idąc dalej jednak i nie tracąc przerwanego wątku. Otóż Kuba po pierwsze kojarzy mi się z basenem, po drugie z Podgórzem, po trzecie z Podgórskim Domem Kultury, a po czwarte z moją codziennością, czyli tym, co czytam, tym, co jem, moimi przejażdżkami rowerowymi do Tyńca czy do klasztoru Kamedułów, obecnością na mszy świętej co niedzielę itp. Innymi słowy, tworzenie mojego świata przez Kubę jest nieuchronne, wnika gdzieś przenikliwie i podskórnie w ukrytą tkankę mojego świata, mojej codzienności, rzeźbiąc ją wytrwale jak rzeźbiarz-mocarz. Otóż, jeszcze więcej, Kuba jest kopalnią historii, nie w tym znaczeniu, że ma ich nieprzebrane bogactwo, choć pewnie ma, ale w tym znaczeniu, że sam jest chodzącą historią, chodzącą literaturą, chodzącym, bardzo ciekawym i jakby gotowym i skończonym, zapisanym światem.
Kuba przynosi ze sobą, w moje skromne progi, raz na dwa czy trzy miesiące, ducha niezwykle ciekawej i zajmującej opowieści. Grając w szachy, jakoś zapętlam się i zaplatam w tę opowieść, mając na uwadze również skwerek na ulicy Daszyńskiego, ławki, na których siedzą staruszki i opowiadają sobie różne historie, sklep warzywny i alkoholowy u Warzechów, te liście letnie nieopodal mojej klatki, które wnet zamienią się w liście jesienne, bibliotekę osiedlową nieopodal mojej klatki, która również jest przecież poddawana tym nieuchronnym, a pięknym, Schulzowskim manipulacjom na suchym ciele jesiennego popołudnia, bo przecież wiemy, ja wiem, że jesień już zaczyna się w lecie, że moje życie wakacyjne w lecie, w tym lecie, wypatruje przedłużenia i nieśmiałej równoległości, w tym, co jesienne. I nie chcę tutaj prawić banałów, że przemijamy, choć przecież ten banał nasuwa się niemal na język jak prawda objawiona, nie chcę tutaj takich truizmów prawić, choć przecież, przecież mieszkam blisko Hali Targowej w Krakowie przeszło 11 lat i niejedna tutaj mnie spotkała przygoda i niejedni goście odwiedzali te moje/nasze teraz, bo jeszcze Piślowe, skromne progi, niejedno się działo światło, niejedna zachodziła i wschodziła ciemność, niejeden żółty jak bania księżyc witałem z mojego małego, przytulnego balkonika, na którym często kiedyś(bo teraz już mniej niestety), paliłem papieroski i wrzucałem potem do wspólnego, korytarzowego słoiczka.
Tak. Kuba jest nieuchronną częścią tych rytmów czasowych, tego lata, tej jesieni, wiosny, zimy.
W szachy graliśmy niespełna pół godziny, ograłem Kubę tym razem.

Jesień mój doktorat
napisany i nieukończony
życie kromki chleba na parapecie
okruszki codzienności gołębie i wróble i sikorki
polityka która mnie nie zajmuje a której jestem świadom
moi wrogowie i moi przyjaciele moi pochlebcy
i moi
wszystko to razem pomieszczone w spiżarni mojej babki w Tarnowie
tam z tamtej spiżarni wylewa się wszystko ogórki i słońce
moja mama w stroju Cyganki jeszcze dziecko

wczoraj świętowałem narodziny dziecka mojego kolegi
był bardzo przejęty
został ojcem

co ja świętuję dzisiaj?
pewnie trochę samotności trochę braku
pewnie to że nie ma Piśla bo jest poza mieszkaniem
pewnie skwer świętuję i ptaszki i piaskownicę
pewnie świętuję samą swoją obecność bo cóż mam więcej i co więcej mi zostało?
pewnie świętuję swoją chroniczną niezaradność
pewnie świętuję to że inni śmieją się ze mnie
pewnie świętuję to że inni na siłę to i tamto
pewnie świętuję to że mieszczę w sobie czas
pewnie świętuję wizytę Kuby choć czy umiem ją świętować?
chciałbym świętować jasność a wychodzi mi szarość
chciałbym świętować jasność a wychodzi mi szarość

pokój mam bardzo schludny posprzątany
książki na półkach i na biurku
jedną grubszą właśnie przed chwilą skończyłem
była o Polsce ale czy Polska jest tutaj?
Bóg gdzieś blisko był potem się oddalił siedzi gdzieś
kwiatek w doniczce zielony
jestem tutaj policzony do najmarniejszych

drobne szare nitki pajęczyn
śpiew skwerów i ulic letnim wieczorem

czwartek, 3 lipca 2014

Świetlisty Bunin. Impresja po lekturze zbioru opowiadań "Niegdyś".

Skończyłem czytać Bunina, opowiadania „Niegdyś”. Bardzo piękne, w ogóle nie ckliwe, ani nie sentymentalne, tam jest przeszłość, tradycja, trochę nostalgii podane bardzo uczciwie, przy tym swojsko, ja myślę, że Bunin mógł się uśmiechnąć, kiedy pijak sobie beknął albo pierdnął, jak ja się śmiałem dzisiaj, w tym krakowskim słońcu.
Tam, u Bunina, dużo zieleni, słońca, światła, dużo rozmaitych prac w polu, na roli, przy czym tam jest również targ, brązowe konie, wiosenna biel, handlarze, tam jest flakon wody kolońskiej, dużo natury, „senne pszczoły”, tam jest figurka i obrazek Matki Boskiej, tam jest nieprzerwany potok życia. Oczywiście to jedynie wybrane elementy, które sobie pozaznaczałem. Odniosłem wielką korzyść z tej lektury, powiem lepiej i ściślej: przede wszystkim z tej lektury wyniosłem wielką, nie tylko artystyczną (choć pewnie przede wszystkim), ale również moralną wartość. Chodzi o to , że ja się czegoś od Bunina nauczyłem, tej kreski malarskiej, ja się w Buninie odnalazłem właśnie przez tę malarską kreskę, Bunin jest tak naprawdę wielkim malarzem rosyjskiej prowincji, ale to za mało. Bo Bunin maluje przede wszystkim w kolorach metafizycznych, złotego, płynnego, sennego miodu pszczół, które zapylają kwiaty. Mnie się wydaje, że sen z jednej strony i pszczeli miód i ta zieleń i słońce i dużo pola gospodarskiego i dużo wolnej przestrzeni na tym polu i chłopi pracujący w polu i zwykli ludzie przy czynnościach gospodarskich, mnie się wydaje, że tam gdzieś wydarza się główny Bunin, ten malarz codziennej, rosyjskiej prowincji, ten malarz codzienności, głęboki malarz codzienności. Bunin jest malarzem i jednocześnie metafizykiem codzienności, przenika jej tkankę, ale właśnie na sposób metafizyczny, Bunin jest na antypodach nihilizmu, niszczenia, chociaż przecież w tych jego opowiadaniach sporo jest nostalgii, sporo jest też umierania, śmierci, którą mimo wszystko da się obłaskawić. Jak? Przez obrzęd, ściślej: wiejski obrządek. Baby gromadzące się przy zmarłym w czarnych chustach, ksiądz trzymający krzyż i hostię, Biblia przy łóżku umierającego, to wszystko są pewne emblematy śmierci, a raczej tego, co śmierć czyni ludzką, zwyczajną, po prostu oswojoną. Mówi się teraz często o „skandalu śmierci”, nic bardziej aporetycznego i sprzecznego, oksymoronicznego, słowo śmierć i słowo skandal wzajemnie się znoszą i wykluczają. Śmierć jest częścią życia u Bunina i z życia śmierć się bierze, ma źródło swoje w życiu, więc śmierć jest życiem tam i życie jest tam śmiercią, co by nie powiedzieć. A przede wszystkim, co trzeba koniecznie dodać, Bunin jest wielkim apologetą życia, przede wszystkim sławi uroki życia na wsi, za co ja go bardzo cenię, życie wiejskie jest wspaniałe i to nie ma nic wspólnego z naiwnym, snobistycznym często powrotem do natury. Chodzi o to, że wieś bardzo często sprzyja rozmyślaniom, medytacjom, kontemplacji chwil, przepływającego czasu, łapaniu tego czasu tak jak się łapie wróble, wrony, sikorki.
Więc Bunin jest też poetą rosyjskiego domu, ile tam, w tych opowiadaniach jest elementów domowych właśnie, ile czasu poświęca Bunin kontemplowaniu i wręcz rozkoszowaniu się urokami domowymi, tymi lampami, świecami naftowymi, stołem, obrusami, haftem i koronką, lichtarzami, narzutami, kanapami, sekretarzami. To przecież cały ja z moich wierszy, mniej lub bardziej udanych, ale przepraszam za tę dygresję. Idąc dalej, Bunin jest także poetą codzienności, on się po prostu światem zachwyca. I tutaj intuicja, świat Bunina to nie jest Nietzscheańska makieta, powierzchnia która jedynie samą siebie tłumaczy, czyli powierzchnię tłumaczy li tylko przez powierzchnię, ale świat Bunina, co ważne, ożywia i wręcz stwarza Duch Boży, który przenika wszystkie jego elementy, zarówno widzialne jak i niewidzialne, przy czym trzeba dodać i zauważyć, że u Bunina to, co widzialne z tym, co niewidzialne jest zrośnięte organicznie, po prostu senne pszczoły nad herbatą z miodem lipowym, ot co, to jest cała, niesamowita i niesamowicie głęboka metafizyka dnia codziennego, niesamowita metafizyka niewyczerpalnej głębi świata. Celowo używam tutaj słowa świat a nie słowa powierzchnia, świat jest bowiem słowem o wiele bardziej metafizycznym niż słowo powierzchnia, ponieważ powierzchnia odsyła od razu do czegoś, co nie jest stworzone, czegoś, co powstało samoistnie, czyli rodzaju przypadkowej, teatralnej makiety, niczego więcej. Natomiast świat, jak to się już utarło, odsyła do procesu stwarzania, tworzenia, długiego i żmudnego procesu stwarzania, jak te senne pszczoły nad herbatą z cytryną na werandzie pełnej dymu, białych pajęczyn, babiego lata. Więc stworzenie świata dzieje się przede wszystkim w metafizycznym, odwiecznym teraz, stworzenie świata zawsze implikuje pierwiastek ducha, który świat przenika i nadaje mu właściwy sens oraz kształt. Chodzi o to po prostu, że nie ma świata bez przenikającego ten świat ducha, jeżeli mówimy o świecie prawdziwym, trzeba dodać o przenikającym go duchu, mam nadzieję, że to jasno wyraziłem. U Bunina ten duch jest zawarty właśnie w elementach bardzo małych, drobnych, zwykłych drobiazgach codzienności, jak imbryk z herbatą, jak weranda, jak łóżko, słońce, zieleń, trawy, prace w polu. Tam właśnie najgłębiej przejawia się Boży Duch. Boży Duch przejawia się bowiem najpełniej w życiu, czyli w tym, co żywe. A przede wszystkim Duch Boży przejawia się w zwykłych ludziach, którzy zwyczajnie cieszą się z tego powodu, że żyją i to jest już naprawdę głęboko Boża postawa, a Bunin jest naprawdę głębokim chrześcijaninem, kiedy tę postawę postanawia utrwalić.
Chcę jeszcze napisać, że Bunin lubi to, co ja, czyli staruszki i staruszków. Tam ci staruszkowie są przedstawieni w sposób niebywale czuły, chce się z nimi zasiąść przed domem i posłuchać ich opowieści z kubkiem herbaty w dłoni, patrząc na kopcącą się fajkę opowiadającego dziwne i cudowne opowieści staruszka.
Ja się w Buninie bez reszty zakochałem. To genialny pisarz, przede wszystkim językowo, na bok odkładam te moje, ideowe treści, ale trzeba docenić przede wszystkim nieprawdopodobny, językowy kunszt, kunszt mistrzowskiej frazy. Ogromne wyczucie szczegółu, wrażliwość na konkret, wspomniana przeze mnie wybitna wrażliwość malarska, tworzą z Iwana Bunina, jednego z najciekawszych i najgłębszych malarzy rosyjskiej prowincji XX wieku, jacy kiedykolwiek się pojawili na kartach historii literatury. Bunin nie jest rosyjskim Faulknerem, bo mam wrażenie, że jest od Faulknera lepszy. Naszym, polskim Buninem, jest, i tutaj przyklaskuję Maciejowi Urbanowskiemu, Kazimierz Orłoś.
I niech tak na razie pozostanie.







sobota, 21 czerwca 2014

Modlitwa za Arras.

Staruszek laptop zapadł w głęboką śpiączkę. Jego dusza zapewne ożyje w sobotę. Chciałem w chwili jego uśpienia, może nawet śmierci, napisać, że przeczytałem „Mszę za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego. Przede wszystkim zwrócił moją uwagę język tej krótkiej powieści. Niekiedy, a może nie niekiedy: bardzo często przypominał mi język Celine’a. Zarówno z Celine’a „Podróży do kresu nocy”, ale może przede wszystkim ze „Śmierci na kredyt”, bardzo pięknej, żywej i czarnej powieści autobiograficznej Celine’a. „Msza za miasto Arras” to również rodzaj czarnej modlitwy, próbującej dotrzeć do ukrytego jądra rzeczy. Jądro jest również ciemne. Tym jądrem jest przede wszystkim śmierć. Ale śmierć napisana i przemyślana w taki sposób, że jądrem tej śmierci jest również religia. Więc religia i śmierć, o tych dwóch rzeczach chyba przede wszystkim opowiada „Msza za miasto Arras”. Religia jest tam także ciemnością, chrześcijanie rzezają Żydów i Żydzi rzezają chrześcijan, w zasadzie można powiedzieć, że religia tam przynosi śmierć, a szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest ocalenie swojego życia, które jednak również jako takie nie posiada sensu: a może posiada? Może istnieje tylko sens wyższy, czyli zabijanie Żydów, zabijanie chrześcijan, nieustające rzezie w imię wiary, może wiara i religia traktowane w „Mszy za miasto Arras” śmiertelnie serio są odpowiedzią na pustkę i ból życia? Szczypiorski jednak mówi nie: w religii (w ciemnym jej jądrze), jak i w wierze jak i w zabijaniu z tak zwanych „wyższych pobudek”, sens nie istnieje, wszędzie bowiem przewija się ta sama pustka, pustka mantryczna rzeklibyśmy, bo widoczna w języku „W imię Ojca i Syna i Ducha świętego amen”, to nieustannie powracająca w powieści fraza, która tworzy wrażenie mantry, albo też modlitwy, może bowiem książkę Szczypiorskiego da się potraktować jako formę modlitwy? Ciemnej modlitwy z głębin ciemnego serca, o co prosi Boga narrator powieści? Trudno powiedzieć, może prosi go przede wszystkim o ocalenie z rzezi i pogromu. Mnie się wydaje, że tę prozę można nazwać poetycką prozą ciemności. „Msza za miasto Arras” w całości jest ujawnieniem ciemności, a przecież słowo „ujawnienie” nosi w sobie słowo „jawny”, jak i słowo „jawa”, więc generalnie chodzi o taką ciemność, która istnieje w ujawnieniu, nie wiem, czy jasnym ujawnieniu, ujawnienie może być również ciemne i takim zapewne jest w przypadku „Mszy za miasto Arras”, ale chodzi głównie o fakt nie jasności, nie mylić jasności z jawnością, ale chodzi o fakt jawności, czyli że ciemność w „Mszy za miasto Arras” jest jawnością, jest jawna, to jest ciemność ujawniona, czyli ciemność jawna. Więc w „Mszy za miasto Arras” chodzi o pewne, kluczowe dla człowieka sprawy. Przede wszystkim na wskazanie wiary i religii jako na ciemny rdzeń człowieczeństwa i najważniejszą rzecz w człowieku, rzecz, która z jednej strony jest pierwotna, lecz z drugiej przeszła przez różne transformacje i wynaturzenia kulturowe oraz polityczne. Oraz druga rzecz w tej opowieści jest bardzo ważna: mianowicie patrzenie na ten ciemny rdzeń w sposób jawny, albo jeszcze lepiej: ujawniony.
W powieści Szczypiorskiego chodzi bowiem głównie o język. Szczypiorski jest jak Odojewski, Haupt, trochę Buczkowski, Kuśniewicz, może nieco ma z Schulza, generalnie podobny typ „kresowej” wrażliwości na język jest tam zawarty, a gdy mówię słowo „kresowy”, to mam na myśli nie tylko kulturowy tygiel, w którym kotłują się wiary, światopoglądy, religie, języki, lecz także to, co z tego tygla się wyłania, czyli esencja, sama, najczystsza esencja języka, która przeszła przez te wszystkie konfrontacje, pola, walki, tarcia i ścierania, chodzi mi o głównie o to, że u Szczypiorskiego mamy do czynienia z samą esencją języka, z czymś czystym i pierwotnym. Najciekawsze jest u Szczypiorskiego to, że to, co czyste i pierwotne jest również ciemne, z tym, że w wypadku ciemności tej nie sposób użyć słowa: skalany, innymi słowy ciemność u Szczypiorskiego nie jest zmazą, ale czymś czystym, białym. Więc jest bardzo dobrze pisarsko i poetycko wygrany ten dualizm: ciemności i czystości. Chodzi o to, że ciemność w „Mszy za miasto Arras” jest biała, ta powieść oddycha, na jednym pewnie pisana strumieniu (bo to jest strumień świadomości, ale to oczywistość), oddycha bielą i czystością. Więc jest u Szczypiorskiego coś takiego, co znajdziemy u Celana, kiedy Celan używa metafory: „czarne mleko poranka pijemy cię nocą, pijemy za dnia”. Więc Szczypiorski robi to samo w „Mszy za miasto Arras”, co Celan w „Fudze śmierci”, czyli łączy kontrasty: ciemność i biel. Z tym, że to łączenie to jest nie jakieś tam zestawianie oksymoroniczne, żeby ukazać pułapki i sprzeczności człowieczej kondycji. Nie o takie banały tutaj chodzi. Chodzi  bowiem o ukazanie, że ciemność jest bielą a biel jest ciemnością, że ciemność jest czystością, a czystość jest ciemnością. I że w rzezaniu się z powodów religijnych, tak jak w mordowaniu się na tle rasowym, właśnie te dwa porządki się mieszają. Przy czym znowu, choć od historii i polityki nie da się abstrahować, znowuż to nie one wydają mi się najważniejsze w „Mszy za miasto Arras”, choć przecież niewątpliwie są to rzeczy podstawowe, podstawowe, ale nie prymarne. Pierwszeństwo ma chyba bowiem pewna antropologiczna konsekwencja, a mówiąc nieco mniej brzydko, pewna poetycka konsekwencja, która skutkuje przyrostem wiedzy o człowieku. Chodzi mianowicie o przezwyciężenie porządków dualnych (wszelakich i nie będę ich tutaj wymieniał, bo to też oczywistości), i ukazanie, czy lepiej: ujawnienie ich przenikania na wielu płaszczyznach: religijnej, kulturowej, społecznej, w końcu na tej najbardziej jednostkowej i intymnej: płaszczyźnie indywidualnej wiary. Ta ostatnia płaszczyzna jest w „Mszy za miasto Arras” ukazana najpiękniej: to znaczy człowiek, jednostka, ktoś niewymienialny, niepodrabialny i powiedzmy ogranie, oryginalny, ktoś, kto ucieka z miasta Arras, ktoś, kto wybiera emigrację zewnętrzną (zewnętrzność jest wewnętrznością w tej książce i vice versa).
Powracając do pewnych rzeczy i wątków: po pierwsze kontekst Celine’a i bardzo podobna melodia języka, melodia, która nie brzydząc się jednoznaczności, brnie w wieloznaczność, która staje się równocześnie rodzajem poetyckiej jednoznaczności w znaczeniu suwerennego wyboru takiego a nie innego języka opowiadania o świecie. Celine również poprzez swoją poetycką subtelność, niuanse, smaczki wewnątrz samego języka, rozśpiewanie wewnątrz tej ciemno-jasnej melodii języka. No i również poprzez rodzaj ciepła, bo powieść Szczypiorskie go to nie jest tylko zimny, krystaliczny sztylet języka (jak u Celana), ale to jest również język, który chce pokazać rodzaj ciepła czy swojskości świata, pokazuje go gdzieś między tą główną melodią czy mantrą, pokazuje go delikatnie i nienachalnie, ale jednak ukazuje, nie omija tego aspektu ciepła.
Po drugie jest ta filozofia czy antropologia, która jest przede wszystkim poezją, czyli nie tyle łączenie przeciwieństw, co bycie przeciwieństwem w jedności, albo jedności jako przeciwieństwa, czyli ukazanie tego przenikania się przeciwstawnych porządków nie na zasadzie oksymoronu, ale zmiennej, można powiedzieć kolorowej mozaiki, trochę kalejdoskopu.
I po trzecie ten Celan: z tym, że „Msza za miasto Arras” jest mądrzejsza niż Celan w aspekcie mniej totalitarnego podejścia do języka. Nie język jest najważniejszy u Szczypiorskiego, ale człowiek, który z tego języka się wyłania.
Te trzy rzeczy chciałbym zapamiętać, kiedy pomyślę o „Mszy za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego, choć wiem, że to mało. I jeszcze czwarta, dla mnie najważniejsza. Że jest ta książka, ten monolog, czy strumień pamięci rodzajem modlitwy za poległych. Jest też rodzajem modlitwy skierowanej nie tylko do człowieka jak myślę, lecz także do Boga ukrytego w tym ciemnym, chłodnym jądrze człowieczeństwa, o którym pisałem na początku.
Więc trop najważniejszy dla mnie poetycko (i antropologicznie), który się z tych wyznań lekturowych wyłania to trop literatury jako modlitwy. Poezji jako modlitwy. Rzecz niesłychanie mi bliska, bo nie ma większej intymności człowieka i Boga aniżeli właśnie w modlitwie i poprzez modlitwę. Ten ciemny i chłodny strumień modlitwy, bardzo piękny i konsekwentny, będzie dla mnie ważną lekturą i znakiem, że literatura nie wyczerpuje się w języku, ale jest bytem dialogicznym, szukającym potwierdzenia w Bogu i człowieku.
To najważniejsza lekcja, lekcja modlitwy jaką wyniosłem z lektury „Mszy za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego.
 

niedziela, 15 czerwca 2014

Opowieści z dziupli. Głębsze dzieciństwo.

Jak tu zacząć wspominanie Tarnowa? Pewnie od tego, że jako maleńki, biały, bielutki, bieluchny i strasznie mały chłopiec leżałem w wózeczku na balkonie i filozofowałem. A prababka Janka brała mnie na ręce i tuliła. Pewnie zapomniałem o tym, że druga babka Janka wciąż w moich snach stoi przy piecu kaflowym i grzeje plecy. Musi się grzać, nawet nie wiecie, jakie to jest ważne, kiedy jest człowiekowi ciepło i ma, co jeść. Ja tego nigdy nie doceniałem, nawet wtedy, kiedy usiłowałem doceniać albo owo docenianie udawałem. Pamiętam, z takim człowiekiem rozmawiałem, na pierwszym roku studiów, nie szła mi rozmowa z tym człowiekiem, byłem zdenerwowany, spięty, ale pomyślałem sobie taką rzecz: najważniejsze to mieć, co jeść, mieć, gdzie mieszkać i pić co wieczór ciepłą herbatę z cytryną. A potem to ja poznałem wielu takich, niedobrych ludzi na moich studiach, a potem jeszcze innych ludzi ja poznałem i do dzisiaj ci niedobrzy ludzie mnie prześladują, tak jak tamten, pierwszy, napotkany człowiek mnie prześladował, bo jestem pewien, że on nie wiedział, że najważniejsze to mieć dach nad głową, ciepłe jedzenie, skarpety, bambosze, kalesony. Ja bardzo wielu niedobrych ludzi spotkałem ci ja na swojej drodze i bardzo też niedobre, toksyczne baby ci ja spotkałem na swojej drodze, ale spotkałem ci ja przepięknych ludzi na swojej drodze i piękne, dobre kobiety z białym sercem synogarlicy, która wzbija się w powietrze w jasnym słońcu nad arką.
Więc tak. Na podwórku to stał ci trzepak. Ten trzepak metalowy, szary do dzisiaj stoi. Ale z nikim się pod tym trzepakiem nie bawiłem. Nawet nie straszyłem kotów. Tylko dokuczaliśmy z Dziudzią takiemu starszemu gościowi, co ciągle palił papierosy i żył bardzo długo: ty dziadu stary, ty dziadu, a on się na nas wściekał. Albo ci ja przykleiłem do włosów gumę naszej koleżance z sąsiedztwa, czego teraz bym nie zrobił, bo uznaję takie gesty za niepotrzebne. Może zatem dlatego, że tak psociłem i byłem niedobry dla moich rówieśnic i rówieśników (jednego tak ośmieszyłem podle, że tańcząc z nim sambę, wylądowała pupa jego nieśmiało w koszu na śmiecie). Taki ci ja byłem niedobry. Do dzisiaj mam tę nienawiść do ludzi sporą, ogromną olbrzymią, kiedy są dla mnie niedobrzy i równocześnie przeolbrzymią czułość, zmiłowanie, wyrozumienie i troskliwość, kiedy są dla mnie dobrzy, czyli kiedy mnie chwalą i podziwiają. Jestem bowiem bezwzględny dla tych, którzy mnie łają i ganią i niezwykle pobłażliwy i kochający dla tych, którzy mnie chwalą, głaszczą i podziwiają. Taki ci już jestem, ale chwalić Boga wcale może taki nie jestem, tylko tak siebie opisuję, a to może co innego? Choć przecież prawda zawsze jest z ciała i krwi, czasem jest z głębokiej czerni ziemi, czasem z zieleni drzew, kiedy jest poetycko i przez firanki do pokoju wpada słońce. A właśnie z tymi, którzy mnie ganią, to ja się nie umiem porozumieć, albo nie chcę ci ja z nimi rozmawiać, a z tymi, którzy mnie chwalą, to chcę ci ja ciągle rozmawiać i ciągle z nimi przebywać i pić z nimi wódkę anyżówkę do białego rana, a potem przez cały następny dzień pić z nimi piwo, żeby potem, następnego dnia, cały dzień przespać pijąc nieustannie kefir i zsiadłe mleko dla regeneracji ciała i duszy. Więc. Więc niewątpliwie poeci. Nienawidzę tej kasty, jest straszna, okropna, wykolejona, wygnałbym ich w siną dal albo zepchnął do najgłębszych podziemi. Jest to kasta do głębi i ze wszechmiar niezrównoważona psychicznie i emocjonalnie i ja naprawdę nie wiem, jaka jest ich misja na ziemi, jakie powołanie, co oni tutaj chcą zrobić swoim nieustającym piciem, pisaniem, narzekaniem, płakaniem, pierdzeniem w stołek, mędrkowaniem, pseudo intelektualnymi wynurzeniami, jak również dobrymi, czasem bardzo dobrymi wierszami, czasem wierszami przyzwoitymi, czasem niezłymi, a czasem oszałamiająco dobrymi. Więc mnie się wydaje tak tylko nieśmiało, żeby nie zwracać uwagi na poetów, przynajmniej niektórych, bo jak się spotka porządnego poetę, co pije herbatę z cytryną i grzeje plecy przy piecu kaflowym, to na niego trzeba zwrócić uwagę, porozmawiać z nim, przypochlebić się mu i podlizać, bo to przeważnie poeta sukcesu (przeważnie spektakularny sukces literacki osiągają poeci pijący herbatę a nie ci, którzy żłopią tę przeklętą wódę, czy piją to prostackie, przeklęte piwsko). Więc z takim poetą trzeba się przyjaźnić, chodzić na jego spotkania, dzwonić do niego z okazji świąt i okrągłych rocznic, bo to poeta poważny i uznany, który może przynieść korzyść. Natomiast nie należy zaznajamiać się i kolegować z innymi poetami, którzy nic innego nie robią oprócz tego, że piją,łkają, wrażliwi są i pięknie piszą, otóż z takimi poetami nie należy się kolegować i wręcz powiem, że należy takich poetów unikać, zmykać przed nimi, gdzie pieprz rośnie. Na swojej drodze spotkałem kilku poetów i najbardziej właśnie nienawidziłem lewicujących, niby wrażliwych na cudzą ułomność poetów lewicy, którzy podszywają się jedynie pod miłosierdzie, a tak naprawdę niemiłosiernie kpią z tych, których niby ochraniają, czyli wiadomo z kogo.Otóż takich poetów ci ja nie znosiłem i było mi z nimi nie po drodze i uznałem ci ja ich za niedobrych ludzi i do dzisiaj tę nienawiść do nich i niechęć do nich noszę w sercu. I spotkałem ci ja na swojej drodze kilku ludzi prawicy i uważam, że oni mogą być również niewiarygodnymi wprost bałwanami, bufonami, zgredami, zarozumialcami, i żywię jak najbardziej ambiwalentne uczucia do ludzi prawicy, chociaż bliżej mi do ludzi prawicy niż do lewicujących, niby wrażliwych poetów lewicy, ale nie mogę wykluczyć, że również ludzie prawicy są zdolni mnie wyprowadzić z równowagi przez swoją olbrzymie zadufanie i bufonadę, jakby to do nich wyłącznie należał przywilej pisania arcydzieł. Aczkolwiek uważam, że jeśli mowa o prawdziwym pisarzu, to mowa przede wszystkim o pisarzu reakcyjnym i ortodoksyjnie, wręcz hermetycznie katolickim, który na nikim nie zostawia suchej nitki. I jeśli mowa o prawdziwym pisarzu, to o takim mowa, który jest przede wszystkim solistą, nie śpiewa w żadnym chórze, w tym, może nawet przede wszystkim w chórze akademickim.
A jeśli chodzi o moje dzieciństwo, to szczęśliwe ci ja miałem dzieciństwo. Teraz to ja sobie, ja ci ja sobie nie wyobrażam takiego dzieciństwa, że mógłbym ci ja znowu, w Tarnowie, przeżyć powtórnie takie dzieciństwo, choć przecież wszystko jest możliwe, nawet, kiedy wczoraj zostałem wysłany na górniczą emeryturę przez poetkę ze Śląska. Więc miałem wspaniałe, wręcz cudowne dzieciństwo, bo pamiętam, że było mi dobrze w swoim dzieciństwie jak w białym, przytulnym kokonie, wypełnionym delikatnymi nitkami pajęczyn i babiego lata, ale z drugiej strony, kiedy patrzę na swoją dzieciństwo teraz, jako starzec, widzę, że miałem ci ja z drugiej strony bardzo samotne dzieciństwo, chociaż przecież dokazywałem ciągle z kolegami, pamiętam ci ja przecież, że jako jedynak od urodzenia, byłem ci ja zaprogramowany, jeśli nie na solistę, to na samotnika. Więc sam ze sobą bawiłem się ciągle i tak mi już zostało. Najłatwiej jest opowiedzieć swoje życie, trochę trudniej jest opowiedzieć cudze życie, a mnie się wydaje, że o wiele lepiej opowiedzieć cudze życie niż własne życie opowiedzieć, bo co za sztuka opowiedzieć własne życie. Więc ja lubię czytać o cudzym życiu, ja ci ja na przykład ks. Twardowskiego „Autobiografię” ostatnio przeczytałem i uważam ja ci ja zupełnie, najzupełniej, że to jest bardzo ciekawa i bardzo piękna książka. I myślę ci ja, że takim o wiele jeszcze bardziej pięknym procesem jest zgłębianie cudzego życia, wgryzanie się w cudze życie, kiedy jest się na przykład historykiem literatury albo pisarzem, albo psychoterapeutą czy księdzem. Myślę, że życie, które opowiada o cudzym życiu jest ciekawsze, aniżeli takie życie, które jedynie o sobie samym potrafi opowiadać, bo cóż to za sztuka? Owszem, można o sobie opowiadać zajmująco, ale myślę ja ci ja, że ja ci ja już tę sztukę jeżeli nie utraciłem, to mocno nadszarpnąłem w związku z pewną nadwyżką obiektywizacji, obiektywizacji, która stała się nieuchronną częścią mojego wieloletniego studiowania, które sprawiło, że z powodów najpierw przyziemnych i pragmatycznych, z powodu konieczności dostosowania się do wymogów studiowania, musiałem ci ja uznać wyższość cudzego życia nad swoim.
I długo, bardzo długo przeciw temu, mniej lub bardziej buntowałem się, dopóki nie poddałem się i nie zacząłem pisać wierszy, nawet wtedy, kiedy o sobie, to o innych ludziach, bo ja nie pamiętam, czy ja ci ja kiedykolwiek napisałem wiersz o sobie, nawet kiedy ten wiersz bowiem tylko mnie dotyczy, to w dalszym ciągu nie jest on o mnie, ale zupełnie o czymś innym, czego ja tutaj na razie nie podejmuję się nazwać, bo to by zepsuło, całkowicie zepsuło całą zabawę. Ale właśnie ów problem, problem jakże szlachetny i ważny, życia cudzego mnie nurtuje istotnie. Nie mówię tutaj o wulgarnym przeniesieniu i zaczytywaniu się albo w autobiografiach albo w poradnikach czy pismach o celebrytkach i celebrytach, czy nie mówię już tutaj o zwykłym podsłuchiwaniu sąsiadki albo sąsiada, albo całej rodziny, albo sąsiadki, która gra w brydża ze swoimi kompanami, staruchami i staruszkami, nie, o tym nie mówię, a nawet, kiedy mówię o tym, to w ogóle nie to mam na myśli i mówię o czymś całkowicie innym.
Więc jeśli już pisać, to przede wszystkim o cudzym życiu, innym życiu, nie swoim życiu, po co pisać o swoim życiu?
Przecież to, co mamy naprawdę pod ręką, to jest pisanie tylko o swoim życiu. I jednocześnie, to co naprawdę ważne w tym życiu, mam wrażenie, nie do końca mną jest, o ile coś takiego jak „ja” w ogóle istnieje, ale pewną, bardzo istotną interakcją ze światem, bo, by tak rzec, bez tejże ze światem interakcji, nie ma mowy o życiu, a bardziej jest mowa o śmierci, bo śmierć to jest nic innego jak brak interakcji ze światem. Więc nawet, kiedy piszę o zdarzeniach, które się mnie przytrafiły, uruchamiam tutaj nie „siebie”, nie „sobą”, ale dziwnym, choć przyznam, czasem ciekawy moment interakcji ze światem, w którym coś się mniej lub bardziej jasno klaruje, moje życie, ale nie ja.
Wszystko to piszę tylko po to, aby usprawiedliwić mój nieokiełznany narcyzm, bo kiedy tak sobie czy to truchtem czy galopem, wchodzę w zaczarowany czy odczarowany obszar mojego dzieciństwa, to nie o dzieciństwo znowu pytam, ale o perspektywę, która na dzieciństwo pozwala mi spojrzeć jakoś tak albo jakoś inaczej.
Więc tak. Moja perspektywa znowu nie należy do mnie, ale jest wypadkową rozmaitych czynności i energii kosmicznych, na które mam znikomy wpływ. Więcej powiem, jestem coraz bardziej istotnie przekonany, że krajobraz mojego świata (zarówno wewnętrznego jak i zewnętrznego), dość mocno odstaje od pozostałych krajobrazów światowych, zewnętrznych i wewnętrznych. Co nie znaczy, że nie da się ze mną porozmawiać, bo się da, nie jestem aż tak obłąkany, natomiast problematyczna byłaby ze mną korespondencja we wszelkiej formie, włączam w to rozmaite czaty, rozmowy na forach literackich, w których mój awatar musiałby się nieudolnie dostosować do awatara cudzego, co w wielu przypadkach byłoby po prostu żenujące i nieprawdziwe, dlatego unikam ci wszelkich form korespondencji, bo wtedy jasno widzę, że to do niczego nie prowadzi oprócz klęski zupełnej i kompletnej katastrofy, że ja w tym wymyślonym „ja”, to nie ja jestem, nie sobą, i ten ja cudzy, którego stwarzam, zupełnie jest nieprzekonujący i dla mnie i dla innych moich respondentów jak myślę. Więc wolę tutaj sobie, w cichości, przy herbacie malinowej, ten dialog ze sobą prowadzić ważny mniej lub bardziej, dialog, którego celem jest przyłapanie siebie na gorącym uczynku, próba odnalezienia pogrzebanego pod zwojami i fałdami czasu, minionego i pradawnego „ja”, „siebie”, „sobą”, aby postmodernistom udowodnić, że istota jest, żyje i ma się całkiem dobrze, że jestem jednością ducha, ciała, duszy, że żyję i myślę podobnie jak myślałem, choć przecież...
Na dzisiaj koniec. I nie obchodzi mnie pierwsze wspomnienie, może żadne wspomnienia mnie nie obchodzą, zadaję sobie teraz gruntowne i ważne pytanie, co mnie naprawdę obchodzi, ale na dzisiaj koniec. Idźcie spać. I poczytajcie wcześniej dzieciom do snu moje bajki, bo Wam nie mówiłem jeszcze, ale przyśniła mi się piękna opowieść o dziejach pradawnych pszczół, opowieść dla dzieci, młodzieży, dorosłych i starców, dzieło totalne, ale już dość. Idźcie spać. I dzieciom swoim do snu opowiedzcie bajki, niech się kołderką przykryją, niech głowę do podusi przyłożą i niech sobie zasną słodko, te królewny i królewicze.



poniedziałek, 2 czerwca 2014

Rozsypane okruszki dla wróbelków. Mała uwaga o Hrabalu wokół "Zbyt głośnej samotności".

Przeczytałem po raz drugi czy trzeci Hrabala "Zbyt głośną samotność". Kiedyś usłyszałem na zajęciach z antyku (prawda, że miłe?), zdanie, że to najlepsza powieść Hrabala. Nie wiem. "Obsługiwałem angielskiego króla" jest jaśniejsze, tam jak się kąpią dzieci, to się faktycznie kąpią w słońcu, natomiast w "Zbyt głośnej" to słońce jakby za chmurą, niby dzieciaki kąpią się w lecie, a jednak jest pochmurno, może za chwilę zacznie padać deszcz. No ten Hrabal. Tischner dobrze napisał, że ów pisarz czeski to jest głęboki rewelator nieistnienia, kiedy napisał, że bohaterowie Hrabala nie są z krwi i kości, ale to zjawy, fantomy, postacie nierealne. Bardzo dobra intuicja Tischnera, bo przecież podejście do materii świata narratora powieści autora "Pociągów pod specjalnym nadzorem" jest właśnie nierealne, z pogranicza snu i jawy, albo inaczej: jest to świat przeniknięty tak na wskroś i znakomicie, świat tak znakomicie zinterpretowany i przy pomocy metafory spenetrowany, świat tak mocno jak żółta, ciężka od wody gąbka, nasączony językiem, że nie tyle mówimy tutaj o alternatywnym świecie, autonomicznym świecie, pozorze świata itp, ale mówimy tutaj, bądź powinniśmy mówić o najprawdziwszym z prawdziwych światów, co prawda stworzonym od początku do końca w jedynym i nie dającym się podrobić języku, ale właśnie: świecie prawdziwym, ponieważ do głębi zinterpretowanym i przenikniętym przy pomocy metafory. Bo dla Hrabala świat to teren zmagania się metafor, które, jak to w wypadku prawdziwej poezji, nie oddalają od świata, ale tak mocno, tak niebywale i cholernie silnie doń przybliżają, że w zasadzie ciężko jest znieść tegoż świata materii tchnienie i oddech, ciężko jest przejść do porządku dziennego nad tegoż świata ukrytym duchem, który przecież, w chwilach zwiększonej grozy, kiedy rana pisarza zostanie otwarta, blizna napoczęta i nadwyrężona, nie daje się tak łatwo znieść i oswoić, dlatego ów wylew światowej materii, który niczym innym jest jak procesem pisania (czyli stwarzania, to jest nazywania adekwatnego tego, co jest), jest również swoistym i niezwykle oryginalnym, lecz także nieuchronnie potrzebnym rodzajem ochronnego pancerza przed tego świata ukrytymi, głębinnymi i otchłannymi kłami, które szarpią, kiedy niebezpieczny dryf znosi pisarza w stronę głębin. A dotarcie do światowych głębin jest dla Hrabala niczym innym jak bardzo starannym, skrupulatnym i pieczołowitym wyrażeniem tego, co znajduje się na powierzchni, czyli między innymi barw, rzeczy, elementów krajobrazu itp, czyli innymi słowy dla Hrabala skupienie się na powierzchni (i tylko na niej) jest nie tylko sposobem obrony na głębiny niemiłe kąsanie i tarcie, ale jest również sposobem na tejże głębiny adekwatne wyrażenie, aby ona naprawdę głęboka była i się stała wreszcie (poprzez powierzchnię). Właściwe patrzenie na dylemat głębinno-powierzchniowy poprzez nieusuwalne jednoczenie tych dwóch sfer w pisarskim akcie, jest przecież niczym innym jak gestem dobrego lekarza (choć Hrabal był prawnikiem z wykształcenia), który nie tylko siebie przed zniszczeniem przez głębię chroni, skutecznie wyciszając jej pomruki dając pole śpiewowi światowości świata, ale chroni również tego, kto czyta dając mu właśnie ten ów swój świat (prawdziwy świat), poczuć i ocalić przed ciemnością nicości. Ciemność nicości staje się w tym momencie niestraszna, kiedy świat, ten świat zewnętrzny, już w całości, na wskroś, w głąb i w poprzek, językiem, czyli aktem nieustannego stwarzania i nazywania, wysycimy i damy mu odpocząć w tym wysyceniu, nasyceniu i nienasyceniu zarazem, odpocząć poprzez nadmiar, który równocześnie jest umiarem, czyli innymi słowy, odpoczynek od nicości zawierałby się w optymalnym napięciu między słowem a światem (choć to pewnie niestety banał).  Więc u Hrabala nienasycony światem język po to jest budowany (i stwarzany, bo akt budowania jest jednoczesny u tego pisarza z aktem stwarzania, te czynności nie występują linearnie, jedna po drugiej, lecz jednocześnie), żeby świat wysycić, siebie wysycić, wysycić wszystko, nie pozostawiając miejsca na przerwę czy oddech (bo jest to pisanie na jednym oddechu), czyli już nic nie pozostawiając po pisarskim akcie, jedynie pustkę, spustoszenie, depresję, cienie i zjawy. To jest cena, jaką płaci się za heroiczny gest ocalenia świata w języku-utrata świata.
Nie chce mi się pisać tym dobrze oswojonym, krytycznoliterackim językiem, że u Hrabala pięknie jest i malarsko, a jednocześnie czuć powiew świętości, że błyszczą się żółte kreski, że dzieci kąpią się i widać ich gołe brzuszki, że naucza nas mistrz Lao-Cy o tym, że życie jest wyjściem, a śmierć jest wejściem, że Chrystus jest widziany zza książek, które niczym ksero, wydawane są spod pisarskiej matrycy, skąd bohater-narrator, jakby wbrew sobie, pracując w drukarni, jest wykształcony, a jednocześnie obłąkany, możemy domniemywać, skoro widzi Syna Bożego tam i ówdzie, a nie tylko Jego, bo także widzi Archanioła Gabriela i gdzieś tam na niebie, w nitkach latawca, wyczuwa Ducha Świętego. Natomiast "Cyganka łamała chleb, tak jakoś, jakby przyjmowała świętą Eucharystię, łamała, a następnie zbierała okruszki ze spódnicy i wrzucała je sakralnie w ogień". I znów, tyle tropów antropologicznych, trop ognia, który odnawia, misterium Wielkiego Przeistoczenia, stare zostaje zastąpione przez nowe, "progressum ad originem" przez "regressem ad futurum", Lao-Cy przez Chrystusa. Ale Hrabal nie profanuje religii, traktuje ją śmiertelnie poważnie jako podskórnego, ukrytego Ducha Świata, który umożliwia wszystko: okruszki, słoneczniki, motory, fioletowe skarpetki, Cyganki, kwiaty, piwo, dziewczęta. Duch Święty zdaje się być warunkiem tego, aby pan Hopla "stał za dziewczęciem, trzymał je za biodra, a głowę zanurzał od tyłu w dziewczęcych włosach, które z lubością wąchał", więc materialność, sensualność oraz erotyczność świata nie wyczerpują się na samej powierzchni, choć jako samodzielna fluktuacja powierzchni samej, są przedstawione, ale funkcjonują przez to, że przenika je nieuchronnie wartość głęboka, oceaniczna, czarna, ale konieczna. To już zresztą odkrył zdaje się tak naprawdę Nietzsche, że "ludzie naskórkowi są naprawdę głębocy". Więc ten Hrabal jest, owszem Nietscheanistą, nihilistą, dekadentem, który równocześnie śpiewa jasną i żywą pieśń Ewangelii i w tym samym momencie zanurza ją w czarnym słońcu nicości.
Materia i to, co pod nią istnieją u Hrabala w jednym, bardzo mocnym uchwycie, możemy jedynie domyślać się jak jest to wykańczające dla psychicznej higieny (i jednocześnie dobroczynne dla pisarstwa) i dlaczego wybrał Hrabal to, co wybrał, ten doktor praw wybrał bowiem śmierć samobójczą, rzucił się z okna na lekko melancholijne podwórze z trzepakiem, pełne wróbli i gołębi.
Automat, rzeczny wylew, nieustanne stukanie w klawisze maszyny, chroniczna depresja, zbawienie w brunatnym piwie, koty w Kersku, mordowane koty w Kersku, gdzie mieszkał Hrabal, a wyraz swojej rozpaczy z powodu konieczności tych rytualnych mordów na swoich ukochanych kotach dał w "Auteczku".
Pisarz prawdziwy, taki, który nigdy nie da się podrobić, choć wielu pewnie próbowało i próbuje, pisarz, który dał wyraz "prawdziwej" naturze i ukrytej strukturze świata, pisarz, który przez oceaniczne, czarne fale głębinnej nicości nie dał się pożreć i który świat ocalił i jednocześnie zniszczył go, utracił, zostało pogorzelisko.
A czemu doktor Hrabal nie zszedł po prostu do tych wróbelków na podwórku z zielonym trzepakiem i nie usiadł w swojej niebiesko-białej piżamie i szlafroku i nie drobił dla nich ziarenek i okruszków i nie wołał: cip, cip, cip, cip, jakby siebie stwarzając w tym cip cip, swój język, język-Hrabal, jakby jeszcze raz, w  swojej starości, był nierzeczywisty naprawdę, jakby to nie on mówił, ale to cip, cip i jego dłonie, które rozrzucają ziarenka. Jak sztuka. Rozsypane okruszki dla wróbelków.

niedziela, 25 maja 2014

Szarlotka mojej babci

Przeczytałem opowieść Teresy Tomsi w najnowszej "Wyspie", dotyczącej dzieciństwa poetki i to mnie jakoś zachęca do podjęcia próby opisu swoich, wczesnych lat. Moja pamięć sięga do domu babci w Krakowie i do zapachu i smaku szarlotki. Więc ten smak szarlotki babcinej będę zawsze pamiętał. Krzesła, obrazy, figurki, stary stół, lampa z abażurem, kanapa, pisma dla pań, zapach domowego obiadu, opalany węglem piec, wszystko to jakoś we mnie się kołata, kotłuje. Jestem bowiem skarbnicą tamtych zapachów, smaków, barw, czasem dźwięków, ale cóż powiedzieć czy nie powiedzieć, dźwięków bezszelestnych, bo to cisza w tym momencie jest najważniejsza, cisza, z której dobyć się może odważny głos z przeszłości. Tamta zieleń. Nie do podrobienia. Wychodziłem na balkon, mały chłopaczek, albo siedziałem na krześle, czytałem książkę, Umberto Eco, "Imię róży", pierwsze wtajemniczenia oraz inicjacje w słowo pisane, więc atmosferę powieści oczywiście czułem, ale dodatkowo ona była wzmagana przez to, co widziałem z balkonu, co czułem siedząc w tym pokoju babcinym, pokoju, który pamiętał przeszłość, zamglonym nieco, ze starymi, trochę białymi, trochę szarymi firankami, przydymionymi kurzem (przeszłości?), czymś, co tam zostało, co się nieśmiało gdzieniegdzie pałętało, te drobiny przeszłości, małe muszki i wieczorem komary, coś niewyrażalnego, które przeczuwam teraz, ale przecież wtedy, mały chłopaczek ostrzyżony na jeża, cały byłem, tak, cały byłem, chodzącą niewyrażalnością, ja się z niewyrażalności składałem, niewyrażalność mną była, ja tą niewyrażalnością oddychałem w sposób naturalny, dopiero teraz, kiedy osiągnąłem wiek dojrzały, ja niewyrażalność psuję i niszczę, pisząc o niej, kładą się szare i ciemne cienie na cały ten problem niewyrażalności, która przecież już nie ta sama, bo wyrażona. Mam w pamięci tamte obrazy, obrazy moim zdaniem cudowne, poetyckie, ale przecież nie mogę o nich napisać, bo czasem zapominam języka w gębie, choćby w tej gębie było niebo, niebo szarlotkowe, niebo kruche i jabłkowe, ach kruszonka, kruszonka, ciepłe jabłuszka, kompocik, dużo zieleni za oknem, nie, o nie, nie straciłem się w tamtej przeszłości, może dojrzałem nieco (przejrzałem?), może odrobinę większy jestem i szerszy, pewnie trochę mniej wrażliwy niż dawniej, ale przecież wciąż, do jasnej, ciasnej, mocium panie, tamtym jestem człowiekiem, bo gdzieś rdzeń we mnie zachowany, nie zginął, choć fluktuował po obrzeżach i marginesach czasu, dalej jest, dalej tkwi i nieuchronnie tkwić będzie, aż po następne jesienie, lata, wiosny, zimy, tak. Teraz boję się bardzo lata, lato mnie przeraża, bo wiem, że zbyt biedny jestem aktualnie, żeby zażyć plaży, nieba, morza, rozkosznego, leniwego letargu wśród fal, roztopienia się w doskonałym bezbrzeżu morza, plaży, fal, zachodzącego słońca, tej całej przyjemności (plasir du texte), bo przyjemność tekstu jest przyjemnością życia, życie przecież ważniejsze niż tekst, życie bez tekstu obywa się wcale dobrze, choć, czy istnieje życie czyste? Człowiek to przecież byt aktywny, spełnia się w tym, kim jest, więc albo spełnia się w fartuchu kucharza, kelnera, majstra bądź ciągle pod krawatem, ciągle w marynarce, nawet, kiedy nagi jest (ach!), kiedy nagi tors obnaża cielesny, garnitur ma stale zapięty i przypięty, czerwony, w zielone grochy krawat (wzmianka zainspirowana świetnym szkicem Wojciecha Ligęzy o plaży i plażowaniu). A o tomie próz krytycznoliterackich, tudzież tomie próz o życiu, codzienności, Grzegórzkach, Hali Targowej, tak mi bliskiej, bo sąsiedzkiej i prawie mojej, jeszcze pewnie napiszę, jeszcze pewnie napiszę esej taki czy owaki, krytycznoliteracki mniej lub bardziej o tomie pięknych, subtelnych, dowcipnych, skrzących się delikatnym humorem i ciepłą autoironią próz Wojciecha Ligęzy zatytułowanych "Pod kreską".
Wracając jednak do mojej babci, idziemy do niej dzisiaj z Ewelinką na obiad. Wiecie, po wczorajszym wieczorze Maćka Frońskiego, niesłychanie wspaniałym, bo melancholijnym (łagodnie?), gdzie czuć było delikatną nutkę nostalgii i przemijalności (niektóre kwiaty w Ogrodzie Botanicznym usychają nawet na wiosnę), poszliśmy, hen, na Kazimierz, w górę, ku tarasowi na dachu albo i nie na dachu, w każdym razie wysoko, gdzie rozlewane było wino, gdzie byli Karol Maliszewski i Krzysztof Kleszcz i zdążyliśmy z poetą młodym, zapowiadającym się właściwie na końcówkę, no ale załapaliśmy się jeszcze na kilka świetnych wierszy Maliszewskiego dla dzieci, to cudne naprawdę były wiersze, bardzo kunsztowne i z dużą miłością pisane, kiedy Karol rozkwitnął w pełni jako poeta, kiedy pisał te wiersze dla swoich dzieci, możemy domyśleć się, że dla swoich wnuczek i wnuczków, czyż tak? Więc ten taras, wino białe, wiersze, papierosy, potem moje papierosy, moje palenie, złamałem zakaz, zapaliłem po ośmiu dniach, ale przecież do piwa czy kawusi to nie grzech, jak to mówi poeta bardzo dobry, Krzysztof Grzebiliszewski, że do kawusi, czy piwa kawałek, odrobina dymku, to nie grzech. Ależ tak, czy wiecie Państwo, że wstałem dzisiaj szczęśliwy niezmiernie, nasączony poezją od środka jak gąbka, że po prostu radość ze mnie parowała, wylewała się jak ten dym, skraplała się, prawie płakałem ze szczęścia w środku, łzy we mnie płynęły, łzy szczęścia wiosennego, majowego, patrzyłem na Ewelinkę, patrzyłem na ten maj, na chwilę ucichły myśli o moim jeszcze nie poprawionym, nie przepisanym porządnie doktoracie, na chwilę po prostu poezja, spełnienie w niespełnieniu, albo niespełnienie w spełnieniu, długie, zielone, wiosenne maje, przecież moja jest ta wiosna poniekąd, moja, ale nie tylko, bo i do mojej babci należy i do jej balkonu, ogrodu, kompociku, szarlotki, ciepłych, miłych nozdrzom posiłków, zieleń, szarlotka, herbatka, kompocik i oczywiście ciasto, na deser ciasto, już nie szarlotka, nie ta mityczna szarlotka, ale ciasto inne, ciasto wzięte ze współczesności, która przecież nie istniałaby, nie miałaby prawa istnieć, gdyby nie mit, przeszłość, tradycja, cała ta (nie)istniejąca przeszłość, która wchodzi w przestrzeń aktualnego i z nią się brata, brata się z jej cieniem.
Jestem całkowicie i zupełnie ogarnięty przez aktualność, która jest równocześnie tym, co minione, jestem całkowicie i zupełnie ogarniony przez tę wiosną która krucha jest i ciepła i soczysta i mokra jak jabłka z szarlotki mojej babci. Jestem równocześnie kruchy, nasączony wiosną i zielenią, majem, liśćmi, trochę zmęczony, poezją przewiercony zupełnie, jakby na granicy niewidzialnego, jakby jednego nogą w baśniowej krainie obłąkania, pięknego obłąkania, ale wciąż przecież trzymający się ziemi, jakoś tej ziemi smakujący, jakoś w tę ziemię wchodzący, wschodzący jednocześnie tym, co istnieje silnie, mocno, intensywnie, a przecież to coś jakby jednocześnie nie istnieje, ledwie jest, słabo jest, a przecież jest tak niezmiernie mocne, tak subtelnie i zdecydowanie zawłaszczające, że przepadam. I składam dłonie do modlitwy w tę niedzielę, tę niedzielę babciną, szarlotkową, wiosenną, zieloną. Składam dłonie do modlitwy i nie mogę nasycić się mokrym miąższem szczęścia i kruchą skałą ziemi, Panie.

środa, 21 maja 2014

Mój stary przypis do "Książki twarzy" Marka Bieńczyka

Więc tak. Piękne słońce za oknem, maj. Dzisiaj obiad z dziadkiem. Wczoraj telefon do babci a przedtem rozmowa z mamą. Później rozmowa z tatą o tajemnicach fachu antykwarycznego. Więc tak. Rodzinna wspólnota mojego, prywatnego widnokręgu. Kiedyś (chyba z rok albo dwa lata temu), napisałem taki szkic o "Książce twarzy" Marka Bieńczyka. Czuję się zaszczycony, że "Teksty Drugie" w ogóle się tym tekstem zajęły recenzując go, nawet negatywnie, bo przecież z nimi przegrać to jak wygrać, że sparafrazuję nieśmiertelną frazę z "Misia". Jeszcze mam w odwodzie dwa teksty dla "Tekstów Drugich", z czego jeden już został opublikowany w innym piśmie krakowskim, więc chyba nie można drugi raz, a drugi, całkiem nowy, świeży i o wiele bardziej moim zdaniem "naukawy" niż ten o Bieńczyku, czeka sobie również spokojnie na recenzje. A co mi tam. Chciałbym, swoją drogę poczytać, co oni mi tam napiszą. Bo też tekst mój o "Kamieniu na kamieniu", tekst doktoratowy, jeżeli nie znajdzie sobie na łamach żadnego pisma miejsca, to tutaj, w tej spiżarni i spichlerzu literackim, przeze mnie stworzonym najrychlej i najpewniej skończy, ale nie przesądzajmy sprawy, patrzmy czule i odważnie w przyszłość, przeszłości przy tym nie przekreślając, przeszłość dowartościowując, tym samym patrząc, jak biegły drogi mojej powikłanej myśli literaturoznawczej, jakie były tejże wygibasy i rozgałęzienia, rozwidlenia, jak to ewoluowało naiwnie i dalej się z mozołem wykluwa i na świat z tego jaja intelektualnego chce wyjrzeć i w piórka ptasie się oblec i wzbić się hen, w powietrze. Na razie kura sobie ciężko idzie po podwórku i dogląda od czasu do czasu tego jaja intelektualnego, tego mojego, czule hołubionego jaja, z którego coś tam, coś tam, wykluwa się, jakiś język i tak bez końca wykluwać się może przed wzlotem. Więc zapraszam do lektury szkicu mojego o "Książce twarzy" Bieńczyka, ten tutaj, przeze mnie założony notatnik lekturowy, albo spichlerz czy literacka spiżarnia, niechaj swoją rolę dobrze spełnia. Z czasem może jakieś konfitury, ogórki, czy ciasteczka, czy soki z prawdziwych malin w tej spiżarni będzie można brać, ale na razie, niech się napełnia, wysyca, wykluwa, wypełnia, niech rośnie. Aż moja babka nie wyczaruje czegoś, aż nie zalęgną się w spiżarni mole ( ale to temat na całkiem inną opowieść).

Dualny świat Księgi Marka Bieńczyka

Marka Bieńczyka poznałem przede wszystkim jako autora znakomitych książek o melancholii („Oczy Durera, „Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty”). Dał mi się poznać również jako autor przenikliwego studium o Zygmuncie Krasińskim „Czarny człowiek”.
Autora postrzegam przede wszystkim jako filozofa literatury, zbliżonego mniej więcej do obszarów Michała Pawła Markowskiego z zastrzeżeniem jednak, że Bieńczyk jawi mi się bardziej jako artysta filozof, a Markowski jako filozof naukowiec z pewną domieszką artyzmu.
W życiu każdego pisarza „na dorobku” przychodzi moment, kiedy czas spisać swoistą summę tego, co było do tej pory, swego rodzaju intelektualną autobiografię.
„Książkę twarzy” Marka Bieńczyka traktuję właśnie jako podsumowanie dotychczasowej drogi badawczo artystycznej. Podsumowanie nie tylko drogi intelektualnej, ale również życiowej, ponieważ w ostatniej książce autora „Melancholii” dochodzą do głosu, niespotykane wcześniej akcenty autobiograficzne.
Dałem się porwać specyficznej narracji pisarza. Dałem się porwać i oderwać się nie mogłem. Za pierwszym razem, po pierwszym sięgnięciu i przeczytaniu pierwszej strony książka odrzuciła mnie. Początek wydał mi się dość banalny. Z czasem jednak zaczął dojrzewać we mnie głód banału, dajmy na to lektury lżejszej i sięgnąłem raz jeszcze po „Książkę twarzy”.
To, co mnie szczególnie uwiodło w tej dziwnej narracji Bieńczyka, można nazwać za Barthesem „przyjemnością tekstu” (plasir du texte). Bo też najnowsze dzieło autora „Kronik wina” czyta się bardzo dobrze.
Ta książka, można powiedzieć, jest o wszystkim. To jest swego rodzaju antyczna silva rerum, rodzaj kolażu rozmaitych dziedzin życia, pochodzących z popkultury i literatury wysokiej.
Niech nas nie zwodzi jednak postmodernistyczna heterogeniczność i plazmoidalność tekstowej tkaniny. Rzecz jest w istocie utkana misternie, dokładnie, z troską o tak nie lubianą przez postmodernistów całość. Pozorna fragmentaryczność esejów Bieńczyka, mariaż wielu, z pozoru nieprzystających do siebie dziedzin, posiada jednak istotne spoiwo, któremu na imię język. Bo też język to najważniejszy bohater „Książki twarzy”. Język, który określa doświadczenie egzystencjalne oraz intelektualne, który spaja na zasadzie harmonijnego uzgodnienia pozornie sprzeczne dwa światy: literatury oraz życia. Zagadnienie jest istotne i można powiedzieć paradygmatyczne. Odwieczna dychotomia życia i literatury i rzekome przewagi, które jedna z tych dziedzin ma nad drugą to problem, który w sposób istotny nurtował również i Markowskiego. W rzeczy samej nurtuje on wszystkich przyjaciół tekstu, czyli ludzi, dla których możliwości jakie daje literatura jest sposobem na podołanie wymaganiom płynącym ze strony życia. Ale też właśnie, nie o życie zdaje się Bieńczykowi chodzić, lecz o egzystencję (to rozróżnienie podaję znów za Markowskim). Bo też życie to nieuformowany bezkształt, forma bez struktury, której nie daje się uchwycić. Wszelkie tęsknoty intelektualistów za bezpośrednim doznaniem życia, doświadczeniem hit et nunc spalają niestety na panewce, kiedy pojawia się tekstowe zapośredniczenie, czyli refleksja nad życiem, które bezkształt zamienia w kształt, bezformiu nadaje filozoficzną oraz artystyczną strukturę. Znana jest tęsknota Witkacego za doznaniem jedności w wielości (intelektualna, a zatem z życiem jako takim nie mająca wiele wspólnego). Pewnego wyłomu chciał dokonać Bergson poprzez stworzenie filozofii intuicjonizmu, gdzie, dzięki naturalnej intuicji, możemy pochwycić życie na gorącym uczynku, doznać go bezpośrednio. Również postulat Miłoszowej epifanii ma tutaj wiele do dodania przy zastrzeżeniu jednak, że życie przyłapane na wydarzającej się chwili pojmowanej jako błysk i olśnienie traci swoją moc, gdy zamienia się w skończoną, wielokroć literacko doskonałą formę poematu.
Ta dychotomia literatury i życia będzie odwieczna jak się zdaje i tak też, z ducha poststrukturalistyczny Bieńczyk sięgnął niebanalnie i z jemu tylko znaną swadą w „przestrzeń dzieł wiecznych”.
Język jest bohaterem tej opowieści, oczywiście. Bohater to ktoś na kim skupiamy uwagę.
Barwność, sensualność, a przy tym żywość języka Marka Bieńczyka przywodzi na myśl najlepszą tradycję eseju, wzór francuski Michała z Montaigne. Na gruncie polskim można snuć porównania z twórczością Jerzego Stempowskiego, ale również z Andrzejem Bobkowskim, przy zastrzeżeniu jednak wydatnych różnic.
Bobkowski nie znosił filozofii (podaję za Maciejem Urbanowskim, w ostatniej książce krytyka o Bobkowskim „Szczęście pod wulkanem” jest to wyraźnie powiedziane). Bobkowski był pisarzem, który filozofię pewnie czytał, ale nie przejmował się nią w ten sposób, aby przysłoniła mu naturalny urok życia. Bobkowski nie myślał chyba pojęciami. Raczej chłonął naturalną fakturę zewnętrznego świata na zasadzie bezpośredniego doznania, autentycznego wrażenia, niezafałszowanego przez niebezpieczny czasem język abstrakcji.
Inaczej Bieńczyk. Ten filozofię chłonie i czuje tak jak Bobkowski chłonął i czuł świat. Dla Bobkowskiego świat był światem i tyle. Trzeba było w nim mieszkać, żyć, pracować, a literatura, choć istotnym, była dodatkiem, ale też dopełnieniem, ukoronowaniem drogi życia. Odwrotnie jest u Bieńczyka. Czytając „Książkę twarzy” miałem wrażenie, że najważniejszy jest nie świat, ale tekst, który świat niejako umożliwia. W tym sensie wszystko, za Derridą, radykalnym rewolucjonistą, powtórzmy, jest tekstem i nie ma nic na zewnątrz tekstu (il n'y a pas de-hors texte). W tym sensie nie istnieje życie pojmowane jako fakt, który można doznać na zasadzie bezpośredniego dotknięcia jego zewnętrznej faktury (jak u Bobkowskiego). Życie wydarza się przede wszystkim jako rodzaj przymusu nieustającej obserwacji ze strony Innego, który jest językiem. Innymi słowy życie dla Bieńczyka jest egzystencją, czyli rodzajem doświadczenia wyłącznie językowego.
W „Książce twarzy” wyrazem tak pojętego doświadczenia jest opisana relacja z ojcem. Zresztą opisana jest pięknie (i nieżyciowo). Narrator od młodego wieku oglądał z ojcem piłkę nożną w telewizji, chodził na mecze Gwardii i Legii. Piłka nożna była wtedy jednym z najbardziej istotnych punktów odniesienia. Ojciec i syn byli złączeni emocjonalnie i egzystencjalnie (niestety) właśnie poprzez doświadczenie piłki nożnej. O czym mógł rozmawiać dorosły już narrator ze swoim ojcem, który schorowany i umierający leży w łóżku? O piłce rzecz jasna. Że Legia spadła, że Gwardia nie wygrała żadnego meczu od wielu lat. „O niczym innym już nie umiemy rozmawiać?” pyta ojciec.
„Nie umieliśmy, nie umiałem. Nie umiałem, nie zawsze chciałem. Rzeczywistość wydawała mi się gorsza niż świat nierealny” odpowiada sam sobie narrator. W zasadzie ten fragment może posłużyć jako esencjalny dla interpretacji „Książki twarzy”. Jest w nim zawarte olbrzymie niebezpieczeństwo, choć nie podane w formie przestrogi, kiedy świat tekstu, świat językowy stanie się jedynym, możliwym punktem odniesienia w rozmowie. Giną wtedy ludzie. I chyba sam język wtedy ginie, stając się martwym, pilnującym dokładnie swoich granic. Jego niewyczerpalność jest tylko pozorna, stanowi rodzaj iluzji, fasady, która zasłania to, co jest, czyli życie pojmowane jako bezpośrednia interakcja ze światem i drugim człowiekiem. Dodajmy, oparta na dialogu i możliwości porozumienia obu stron, w której nie dochodzi do zawłaszczenia relacji przez jeden, monadyczny, osobny i jakby totalny monolog tworzący pojęciowe fikcje i podporządkowujący tym fikcjom świat życia.
„Książka twarzy” opowiada o niemożliwości życia innego niż w języku i poprzez język. Język stwarza świat, powołuje do życia wszystko, w tym również niemożliwość i nierozstrzygalność.
Kiedy czytamy opowieść o Kazimierzu Górskim, widzimy charakterystykę postaci trenera, który prostotę łączył z intuicją. Dobrze oddaje to Bieńczyk w swoim eseju rysując postać trochę Szwejkowską, która na świat patrzyła zdrowymi oczami; nie były to oczy intelektualisty, ale człowieka, któremu podoba się swoje zajęcie bez pretensji do bycia autorytetem w innej dziedzinie. Ale portret Górskiego jest już pisany przez intelektualistę, stąd odnosi się wrażenie sporego dystansu między narratorem a bohaterem jego opowieści. Narrator patrzy z góry, z ironią i rodzajem wyższości na wykreowaną przez siebie postać, przy czym nie jest to postawa pozbawiona czułości i sympatii; kreacja odbywa się raczej na zasadzie współodczuwającego mimetyzmu, o którym wspominał przytaczany później Roland Barthes, kiedy mówił o sztuce pisania powieści.
Zaznaczyć bowiem należy, że Kazimierz Górski jest również konstruktem językowym (podobnie jak ojciec narratora „Książki twarzy”). Polski trener żyje przede wszystkim w języku i poprzez język. „No mi si wydaji, że jak Legia nie strzeli drugiej bramki, to nie strzeli i trzecij”, powiada w eseju „Naszym przyjacielem jest”, jego bohater, Kazimierz Górski. Bieńczyk skupia się głównie na językowej charakterystyce nieśmiertelnych aforyzmów trenera. Ma do nich stosunek na poły poważny, na poły ironiczny, kiedy pisze na przykład: „Dla słuchaczy jest w tych gnomach coś z języka Pytii, pozornie prostego, lecz kryjącego w sobie głębię, tajemnicę; kiedy Pytia twierdzi, że po dniu zapada noc, sens jej słów jest mniej oczywisty niż mogłoby się wydawać”. Dla Bieńczyka trener Górski to postać przede wszystkim literacka, choć żyjąca przecież realnie w poprzedniej epoce.
I tak jest z innymi bohaterami tych szkiców, którzy przecież nie zostali wymyśleni przez Bieńczyka, choć jednak. Poznajemy tenisistę Agassiego, trenera reprezentacji Polski Leo Beenhakera, którzy dostają podwójne życie: jedno znane z telewizji, drugie to wykreowane, wymyślone przez narratora „Książki twarzy”.
Do tej pory, w trakcie tej relacji, można było ulec złudzeniu, że język jako bohater a zarazem spoiwo opowieści Bieńczyka stwarza coś w rodzaju monolitu, powołuje do życia poznawczy monizm. Heterogeniczność wywodu jest pozorna, w istocie chodzi tylko o to, co językowe i tekstowe. Otóż i tak i nie.
Warto myślę zwrócić uwagę na wyłaniający się z najnowszej książki autora „Czarnego człowieka” dualizm. Dotyczy on tego, co przynależy życiu pojmowanym jako literatura i literaturze pojmowanej jako życie. Tę gnomiczną sentencję rzecz jasna wyjaśnię i rozwinę.
Nie przekonuje mnie Bieńczyk jako pisarz, kiedy pisze o swoim latach dziecinnych, relacji z ojcem, z przyjaciółmi, grze w piłkę, spływach kajakowych. Jego opowieść wtedy staje się, by tak rzec, nadmiernie i trochę nachalnie literacka. Chodzi myślę o swego rodzaju nadświadomość literacką, która uniemożliwia wejście w kontakt bezpośredni ze swoim życiem. Sprawa dotyczy chyba w ogóle, szerzej filozofów literatury, bądź literaturoznawców, dla których podstawowym i prymarnym punktem odniesienia jest Inny zawarty w tekstach literackich. Kiedy Michał Paweł Markowski pisał felietony na tak zwane „życiowe tematy”, wyraźnie czegoś mi w nich brakowało. Chyba nie brakowało mi życia, ono tam było zawarte, brakowało mi literatury.
„Szkice piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego to świetna literatura, która opowiada o życiu, ściślej, o osobnym, jedynym i niepowtarzalnym widzeniu świata. Siła „Szkiców piórkiem” bierze się z niezwykle interesującego sposobu przyglądaniu się życiu jako zjawisku, którego doznajemy bezpośrednio, emocjonalnie, sensualnie.
„Książkę twarzy” Bieńczyka natomiast można nazwać swego rodzaju autobiografią czy dziennikiem intelektualisty, w którym główny nacisk położony jest na to, co literackie (czyli życiowe, bo życie staje się w takim wypadku tekstem do przepisania). U Bieńczyka nie ma tak naprawdę dychotomii na to, co literackie i nieliterackie. Każdy temat jest literacki, bo wszystko jest częścią literaturę, a żyjąc żyjemy „na miarę literatury”. „Książka twarzy” zatem opowiada przede wszystkim o literaturze, jej przedmiotem namysłu jest literatura i basta.
„Szkice piórkiem” natomiast to książka, której przedmiotem jest życie. Tyle tytułem różnic między tym, który jest literaturą (Bieńczyk), a tym, który literaturę powołuje do życia (Bobkowski).
Dualizm Księgi Bieńczyka najlepiej uwidacznia się w dychotomicznej strukturze dzieła, to jest podziału na to, co przynależne życiu osobistemu (opis relacji z ojcem, granie w piłkę w dzieciństwie, wycieczki kajakowe) a tym, co należy już ściśle do dziedziny literatury. Otóż własne życie, o którym pisze Bieńczyk, jest zbyt literackie można powiedzieć, tym samym brakuje mu życia, czyli żywej, bezpośredniej obserwacji, jak u Bobkowskiego na przykład. Życie u Bieńczyka tylko udaje literaturę. Co innego, gdy Bieńczyk pisze o innych pisarzach (Hugo, Mickiewicz, Krasiński, Słowacki, Barthes). Wtedy autor, można powiedzieć, staje się naprawdę pisarzem. Bieńczykowi potrzebny jest Inny zawarty w dziele literackim, aby mógł wypowiedzieć siebie poprzez doświadczenie literackie innych pisarzy. Bieńczyk wtedy pisze literaturę innymi słowy, kiedy komentuje literaturę innych. Literatura u Bieńczyka, ta prawdziwa, gdzie język jest najbardziej żywy, przykuwający uwagę, to nic innego jak komentarz do literatury innych pisarzy.
Dlatego nie widzę możliwości napisania prawdziwej powieści u pisarza takiego jak Bieńczyk.
Może on, owszem, pisać powieść w sensie hermeneutycznym oraz intertekstualnym, to znaczy wieść rozmowę z dziełami innych pisarzy. Tak powstaje pod jego piórem, gatunek być może nowy, rodzaj powieści intelektualnej. Ale stworzenie autonomicznego, fikcyjnego świata opartego na wyobraźniowym zmyśleniu wraz z obecną tam strukturą fabularną, precyzyjną formalnie, to zdaje się nie wchodzi w grę w przypadku autora „Nowych kronik wina”.
Przypadek Bieńczyka jest bowiem poniekąd przypadkiem Barthesa (autor zresztą sam świetnie literacko wciela się w autora „Fragmentów dyskursu miłosnego” zapożyczając u Barthesa formę fragmentu i aforyzmu, tworząc własny dyskurs miłosny, oparty głównie na fascynacjach związanych z polską literaturę (Mickiewicz, Słowacki, Krasiński).
Jak stwierdza przytaczany przez Bieńczyka Barthes: „w obecnym stanie moja świadomość mówi, że nie uda mi się i że nie mogę napisać powieści”. Jak pisze Bieńczyk, Barthes wyjaśnia, że: „brakuje mu owej wielkiej imaginacji, umiejętności tworzenia wielkiego kłamstwa; brakuje mu wyobraźni fabularnej, która polega na umiejętności kreacji innego”. Jak pisze z kolei Barthes: „napisać powieść to stworzyć Innego” i dalej: „nazywam powieścią dzieło, w którym dochodzi do przekroczenia egoizmu, lecz nie w stronę arogancji, lecz współodczuwania z innym, współodczuwania w zasadzie mimetycznego”. Barthes miał taką powieść napisać po śmierci matki, z którą był głęboko emocjonalnie związany. Jednak jak zauważa Bieńczyk: „w istocie następuje jakieś załamanie w projekcie, że między żałobą a dojściem do świata i stworzeniem Innego(co jest warunkiem powstania powieści), żłobi się nieprzebyty rów”.
Istota Księgi bowiem, jak zauważa Bieńczyk, „leżała w jej niemożliwości, a nie w jej realizacji”.
Autor „Książki twarzy” również nie mógłby pewnie napisać powieści o swoim zmarłym ojcu. Byt ojca jest bowiem w sensie ścisłym językowy, ojciec jest tylko literaturą, brakuje tam czegoś, co nie byłoby językiem, a obserwacją, a przez to właśnie uzyskało wartość literacką (jak u Bobkowskiego).
Dlatego też najbardziej znakomite fragmenty „Książki twarzy” poświęcone są właśnie literaturze.
To jak Bieńczyk wchodzi w żywy kontakt z cieniami przeszłości, zasługuje na uwagę, a nawet podziw. Podobny chyba jeszcze stosunek do literackiej tradycji ma na gruncie polskim, przywoływany zresztą przez autora „Czarnego człowieka” Jarosław Marek Rymkiewicz.
Pięknie na przykład zarysowana jest paralela w „Książce twarzy” między umieraniem Viktora Hugo a umieraniem Adama Mickiewicza. To pierwsze, w aurze publicznej, spotykało się z powszechną, społeczną uwagą było faktem, który obserwował cały, ówczesny Paryż. Umieranie Mickiewicza natomiast, samotne, pozbawione należnych fanfar, odbywające się wielkim cierpieniu i udręce. Anonimowe.
W tym też sensie Bieńczyk ożywia niejako literaturę poprzez opis pisarzy jako „ludzi żywych”.
Nieprzypadkowa jest przecież analogia z Boyem (również zresztą przytaczanym jako tłumacz Prousta), który podobny rodzaj literackiej gry uprawiał w swoich pismach. Pod piórem Boya widzieliśmy nagle żywego Przybyszewskiego („Stacha”) i żywego Wyspiańskiego. Ten pierwszy, birbant, hulaka, geniusz, któremu jednak doskwierało wieczne niespełnienie. Ten drugi, stroniący od alkoholu introwertyk ze głęboko niebieskimi, matowymi oczami, które błyszczały żywym, stalowym blaskiem, podpierający framugę chałupy na weselu Lucjana Rydla w krakowskich Bronowicach, którego poezja była żywym, bezbłędnym i genialnym rytmem, rytmem dodajmy bardzo polskim.
Przepraszam za tę wycieczkę w kierunku Boya, a tym samym w polską secesję, ale wydaje mi się, że nieprzypadkowe byłoby zestawienie Bieńczyka i Boya. Być może Bieńczyk to taki nasz współczesny Boy? Od Boya jednak, co dodać należy, różni Bieńczyka świetny, bezbłędny warsztat literaturoznawczy. W tym też sensie jego pisanie nie wyczerpuje się tylko w anegdocie, ale stanowi pretekst do pogłębionych, literaturoznawczych rozmyślań. Tak też chyba powstaje esej, łącząc to, co życiowe, przypadkowe, incydentalne z pewną strukturą intelektualną, dzięki której przypadek zamienia się w konieczność uzyskując językowy kształt.
Ostatnie części „Książki twarzy”, poświęcone Barhesowi, są chyba najciekawsze z literaturoznawczego punktu widzenia. Bieńczyk chyba najlepiej czuje się w obszarach poststrukturalnych, gdzie opozycja tekst-życie traci na znaczeniu na korzyść wszędobylstwa „tekstowego świata”. Przy czym zauważyć i zaznaczyć trzeba, że w tekście pisanie Bieńczyka się nie wyczerpuje; tekst to również egzystencja. Szkic o Rolandzie Barcie nie byłby tak dobry i przejmujący, gdyby nie zarysowany w nim aspekt egzystencjalny. Roland Barthes stał się pod piórem autora „Melancholii” nie tylko geniuszem literaturoznawstwa, strukturalizmu, filozofem, który komentuje dzieła literackie. Barthes jest również żywym człowiekiem, głęboko związanym z matką, w którego pisarstwie to, co egzystencjalne i to, co strukturalne istnieje jakoś, w dziwnej koincydencji.
Na koniec tych rozmyślań chciałem jeszcze raz przedstawić i pogłębić problem: Bieńczyk jako pisarz. Czy Bieńczyk jest pisarzem? Nie jest, kiedy pisze o swoim życiu, wtedy jakby brakuje mu języka, albo powiedzmy inaczej: nie jest to ten język, który by pasował do specyfiki Bieńczykowego doświadczenia i percypowania. Podobnie rzecz się miała z felietonami Michała Pawła Markowskiego zamieszczanymi w „Tygodniu Powszechnym” na ostatniej stronie pisma.
Tam również owa reguła, być może nie sprawdzająca się we wszystkich przypadkach, że filozof literatury niekoniecznie jest dobrym pisarzem, zdała się jednak w przypadku Markowskiego sprawdzać.
Bieńczyk najlepiej i najbardziej przekonująco brzmi, jeszcze raz powtórzę, kiedy pisze o literaturze innych pisarzy, albo o innych badaczach literatury, cierpiących na tę samą niemożność stworzenia „żywej” literatury.
Bo też dla autora „Książki twarzy” nie ma przepaści pomiędzy tekstem a życiem. Smakowanie wybornego, starego wina jest podobne do sposobu odbioru fraz klasyków, starych, mistrzów i filozofów. Tym samym bordeux podobnie smakuje jak gnomiczna filozofia Heideggera czy epifaniczna poezja Miłosza. Ten sam rodzaj intelektualnego sybarytyzmu towarzyszy Bieńczykowi, kiedy robi głęboką analizę wiersza, powieści, utworu i kiedy pije swoje ulubione wino.
Literatura jest dla niego punktem wyjścia i dojścia, być może nie ma w niej miejsca na nietekstowe przeżywanie świata. To jest z jednej strony fascynujące, a z drugiej nużące, świeża obserwacja, impuls, nagła myśl, błysk, olśnienie (będące naturalnym surowcem literatury jak u Bobkowskiego), ginie gdzieś na rzecz wszędobylstwa literackości.
„Książkę twarzy” traktuję jako powieść intelektualną, której przedmiotem jest sama literatura, namysł nad nią, ale również wejście z nią w żywy, bezpośredni, sensualny kontakt.
Może być ona również nazwana rodzajem powieści totalnej (niemodnej w epoce fragmentu). Jej pozorna fragmentaryczność bowiem maskuje modernistyczną tęsknotę za ogarnięciem całości swojego doświadczenia. Zatem totalność, nieskończoność z jednej strony, a z drugiej fragmentaryczność, niemożliwość i nierozstrzygalność to dwa bieguny modernistycznego z ducha (postmodernistycznego?) dualizmu, który widać w „Książce twarzy”.
Tak. Myślę, że w najnowszej książce Marka Bieńczyka zawarta jest tęsknota za dziełem totalnym i nieskończonym, la literature et le infini.
Zresztą sama struktura i układ esejów nasuwają myśl o przemyślanej, domkniętej kompozycji.
Wątki poruszane na początku powracają w późniejszych partiach (na przykład dziecinna fascynacja Indianami i poruszenie tego samego tematu w dziale „Geografica”, gdzie mowa jest o ludności rdzennej Kanady).
Również ilość poruszanych zagadnień, szeroki wachlarz tematyczny (obecność tematów takich jak sport, geografia, przekład, obraz, zmysły) przywodzi na myśl wspomniane przeze mnie na początku silva rerum, swoisty tekstowy oraz intelektualny kolaż z różnych dziedzin ludzkiego doświadczenia.
W życiu jest jak w literaturze. Chodzi o język, który pozwala dojść do głosu Innemu.
Życie bez języka byłoby pozbawione drugiego, głębszego dna. Życie w samym tylko języku pokazuje natomiast bezpośrednie doświadczenie życia jako niemożliwości. Marek Bieńczyk pokazał w swojej dualnej Księdze ponowoczesności, że możliwe jest wytrwanie w tej niemożliwości.








wtorek, 13 maja 2014

Obłęd w dziupli. Na marginesie pisarstwa Roberta Walsera.

Temat obłędu zawsze był mi bliski. Wariatów lubię i cenię. Sam poniekąd nim jestem, jeżeli uznam, że to nie ja tworzę świat swój i myśl swoją, ale jestem przez ten świat i myśl swoją stwarzany. Moja myślowa żegluga, mój myślowy dryf jest następujący. Najpierw cogito ergo sum, później dubito ergo sum, by następnie uznać trafność sądu Nietzschego, że jestem własnym konstruktem myślowym. Więc myśl wariata jest rozbita, oderwana od tego, kto myśli. Ciekawe to, kiedy biorę do ręki dwie książki Roberta Walsera, pisarza, który sporą część życia spędził w ośrodku psychiatrycznym,  "Rodzeństwo Tanner" oraz "Willa pod Gwiazdą wieczorną". Zupełnie tam nie widzę żadnego rozbicia. Wręcz przeciwnie: fraza jest zdyscyplinowana, siebie pewna, a pod nią płynie nurt głęboki, który ją spaja, ukryta struktura, żelazo i moc. 
Walsera pożyczyłem z biblioteki osiedlowej. Czytałem przez święta Wielkiej Nocy. Jak zwykle, czytałem jednocześnie wnikliwie i nieuważnie. Lubię "Rodzeństwo Tanner", bo mnie się ta książka kojarzy ze swojskością życia. Dużo w niej słońca, małych cudów życia, drobiazgów, takich jak na przykład porcelanowe filiżanki. 
Walser to dla mnie pisarz poniekąd „babciny”, miły jak kubek fajansowy i porcelanowe figurki. Z drugiej strony jest to pisarz „ciężki”, dbający szczególnie o język, przywiązujący wagę do wewnętrznej logiki opowieści. „Willa pod Gwiazdą Wieczorną” to z kolei opowieść nieco impresyjna i nieco poetycka, przy czym znowu trzeba stwierdzić: Walserem kieruje nie rytm poety, ale rytm prozaika. Stąd struktura jego opowieści powinna być rozpatrywana jako oparta na tym, co zewnętrzne a nie wewnętrzne. Wewnętrzną strukturę, strukturę głęboko filozoficzno-poetycką posiadają niektóre, wybitne prace naukowe. Na przykład praca Joanny Tokarskiej Bakir „Obraz osobliwy”, o religijności ludowej bądź też praca Andrzeja Zawadzkiego „Literatura a myśl słaba” o słabej ontologii Gianniego Vattimo i Constantina Noiki, bądź też inne prace, choćby Heideggera, pierwszy tom rozprawy o Nietzschem, bo drugi jest już nie do strawienia. Wspomnieć tutaj również muszę o pracach Macieja Urbanowskiego, mojego promotora, którego „Romans z Polską” czytam obecnie.
Więc mnie się wydaje, że to, co się dzieje u Walsera to jest zewnętrzność pięknie opisana poprzez silny promień światła wewnętrzności. Więc Walser to jest tego rodzaju prozaik, który do pewnego stopnia jest formalistą, a pod pewnym kątem jest poetą oraz impresjonistą. Wydaje mi się, że z tego napięcia między dyscypliną formalną prozaika (zewnętrzność), a ukrytym promieniem świetlnym poety (wewnętrzność), bierze się istotna siła tego pisarstwa. Z tym, że jak mówię: „nie urwało mi jaj” to pisarstwo, że tak powiem, istotnie nie przewierciło, były momenty większego zachwytu, ale generalnie ja się chciałem z nim zapoznać poprzez legendę psychiatryczną Roberta Walsera, który podczas spaceru po alejkach sanatorium, nagle, najzwyczajniej w świecie umarł. Walser urodził się w 15 kwietnia 1878 roku w Biel (kanon Bern), w niemieckiej Szwajcarii, jak podaje autorka posłowia do „Willi pod Gwiazdą Wieczorną”, Teresa Jętkiewicz. Od 1913 roku mniej więcej, borykał się z depresją i innymi problemami psychicznymi. W 1929 roku, jak podaje Jętkiewicz, „choroba nerwowa wybucha w bardzo ostrej formie, pisarz popełnia zamach samobójczy, zostaje jednak uratowany i umieszczony w sanatorium w Waldau koło Berna”. Tam stopniowo odzyskuje siły, jednak w 1933 roku, choroba znów nawraca i Walser znów trafia do sanatorium, gdzie już jest do śmierci. Zmarł w dzień Bożego Narodzenia, 25 grudnia 1956 roku.
Te wiadomości biograficzne, myślę, istotne, przytaczam za Teresą Jętkiewicz. Dodać można i trzeba, że pisarstwo Walsera wpłynęło istotnie na Kafkę, Kafka uważał Walsera, jak pisze Jętkiewicz, „za swojego mistrza i poprzednika”.
Wszystko to bardzo ciekawe w kontekście biograficznej legendy outsidera, buntownika i dziwaka.Walser przez kobiety traktowany był raczej czule i z wyrozumieniem, jako marzyciel i niegroźny dziwak, a nie „prawdziwy mężczyzna”, który kobiecie i rodzinie potrafiłby zapewnić utrzymanie. Imał się różnych, przygodnych, mniej lub bardziej poważnych zajęć, niemniej to właśnie konsekwentne trzymanie się ścieżki, którą otworzyła przed nim literatura, spowodowało, że przetrwał jako pisarz, dodajmy, jeden z najciekawszych i największych pisarzy języka niemieckiego.
Długo by można pisać o powinowactwach obłędu i literatury. Zaczął kiedyś Cesare Lombroso, pisząc „Geniusz i obłąkanie”. W literaturze polskiej najbardziej przejmujące świadectwo to wielka, trzytomowa powieść Krzysztonia „Obłęd”. Dodajmy, że nie do reszty „egzystencjalna”, bo jednak silnie przesiąknięta ówczesną atmosferą czasów komunistycznych, powieść, która jakby jest apolityczną, bardzo ostrą reakcją, bo prowadzącą do psychozy głównego bohatera, na bieżącą sytuacją polityczną, mówię „apolityczną”, a przecież jednak w dużym stopniu jest ona polityczna, kiedy pomyślimy o tym, jak ówczesny system tłamsił wrażliwość i wzmagał reakcje lękowe i paranoidalne.
Więc Walser to jeszcze jeden z tych „Galerników wrażliwości”, o których pisała Maria Janion w słynnej, gdańskiej serii „Transgresje”, które obok „Galerników” wydały jeszcze „Maski”, „Osoby” oraz "Dzieci". I wszystko to niezwykle ciekawe i niezwykle bogate z antropologicznego punktu widzenia, kiedy spojrzymy na literaturę przede wszystkim jako na swoistą manifestację egzystencji, ale tego rodzaju, która nawet wtedy, kiedy lokuje się na marginesie oficjalnego dyskursu, potrafi swoim spojrzeniem uniwersalizującym objąć pewną całość. Mówię bowiem Walser, a myślę szaleństwo, jako temat antropologicznie (i medycznie) jeszcze nie do końca zbadany, jako obszar tajemniczy i zagadkowy, w którym ujawnia się coś bardzo delikatnego i kruchego w człowieku, jego olbrzymia, potencjalna wrażliwość, która nagle, kiedy pęka, wybucha niekontrolowanym wylewem omamów, przywidzeń, majaków, chorobowych złud, fantomów, masek, które od twarzy odklejają się.
Nie przylega bowiem w szaleństwie język do ciała w sensie ścisłym, a nawet więcej powiem: język ten całkowicie się od ciała (czyli rozumu), odkleja. Sytuacje, które to odcięcie mogą wywołać to nade wszystkie sytuacje podwyższonego stresu i ryzyka, których krucha i delikatna psychika danej osoby, danego artysty, nie może całkowicie udźwignąć uciekając od tego, co rzeczywiste w świat (nie)rzeczywisty, całkowicie wymyślony, w którym na chwilę lepiej jest i bezpieczniej, jednak to bezpieczeństwo i to „lepiej”, jest pozorne, rana bowiem jeszcze szerzej otwiera się i z niej wylewa się, wycieka, jasna, krystaliczna jak dusza wariata, a jednocześnie z gruntu chora, woda obłędu.
Walser jednak pisał wtedy, mniemamy (wiemy to), kiedy był zdrowy, silny, życie z niego wylewało się na papier. W chwilach bowiem dłuższej bądź krótszej remisji osoba psychicznie chora, może niekiedy przenosić góry, burzyć świątynie i w trzy dni je odbudowywać, innymi słowy ziarnko zostaje zasiane, a z tego ziarnka zielone wyrastają i czerwone, wiosenne pędy, pędy umajone, które świat czynią bliższym i bardziej swojskim, szczególnie na wiosnę i szczególnie w jesieni. Wiosna bowiem i jesień, dwie intensywne pory duszy. Ale i lato i zima. Ulubioną porą roku Walsera chyba jest zima i jesień, pory, w których życie jako takie zamiera, chowa się do swojej skorupy kamiennej i drewnianej, cicho odbywa swój post zimowy i swój post jesienny, śpi sobie jak brązowy niedźwiedź w swojej norze. Więc umarła pora, zima, podczas której biały, żywy śnieg na polu a w domowym wnętrzu pali się cicho i przytulnie kominek, buzuje wesoło ogień, bohaterowie Walsera ogrzewają się przy tym ogniu i przeciw zimie, jak również w głębokiej jedności z zimą, piją ciepłą herbatę z rumem.
Więc wariat, osoba skromna prawdziwie, pokorna, cicha, potrzebująca nade wszystko struktur bezpiecznych, gdzie swoje szaleństwo mogłaby oswajać w cichości, mogłaby dajmy na to, robić na drutach (jeśli to kobieta cierpi psychicznie) albo rąbać drewno (jeśli to mężczyzna psychicznie niedomaga), bądź też, jak wielu wariatów literatury, bezpieczeństwo znaleźć w swojej dziupli wymarzonej, wymyślonej, gdzieś na obrzeżach państw, systemów, politycznych struktur i po prostu cicho marzyć, pisać, dumać, pić kawę, papierosa palić, a nade wszystko czytać, czytać, czytać. Tajemnicze księgi, księgi tajemnicze tajemnicą piękna z Biblioteki Osiedlowej pożyczać, aby cykl odnawialny, jak zwykle się odnowił, aby powróciło całe, tajemnicze piękno świata, kiedy o kolejnej, pożyczonej z Biblioteki Osiedlowej książce, wariat, ten Don Kichot i Sancho Pansa w jednym, ten obłąkaniec swojej dziupli, będzie pisał.
Więc mnie się wydaje, że Walser to jest pisarz niezwykle istotny dla „szalonego” paradygmatu literatury, który przecież jest tak obszerny i wielki, że nie ma potrzeby o nim pisać, bo, co tu nie powiedzieć, wśród artystów, wycieczki w wymiary „inne” były częste i często kończyły się również dla literatury fiaskiem, bo jak Krzysztoń pisał „nie sposób pisać w obłędzie”. Co innego natomiast, gdy mowa o pisarzu o obłęd „wzbogaconym”, który do świata żywych powrócił i świadectwo swojej podróży daje. Jak Krzysztoń właśnie, który na ruinach i zgliszczach tego, co wybuchło wielkim płomieniem i wypaliło się, pozostawiając popioły, zaczął budować ogromne gmachy literackie. Ziarno obumarłe zaczęło znowu żyć.
Tak też wydaje mi się, że choroba dla niektórych pisarzy jest wręcz do pisania potrzebna, trzeba traktować ją jako zagadkowy dar od losu czy Boga.
Tym akcentem z nadziei zakończę na dzisiaj.
Trzeba czytać Walsera, bo Walser to pisarz dobry na te czasy, zarówno jako signum jak i rodzaj antidotum.









Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 70

Wczoraj pokonałem Skazę, ocaliłem córkę, w Narni w końcu zapanuje pokój. Albowiem? Albowiem nasze matki są naszymi żonami, nasze żony są nas...