sobota, 29 marca 2014

Polski Proust. Włodzimierz Odojewski, "Wyspa ocalenia".

Wydana w 1964 roku przez wydawnictwo Czytelnik. Rzucił mi się w oczy pęd frazy, galop, językowy strumień świadomości po pierwsze. A po drugie bogactwo tej prozy przejawiające się w umiłowaniu szczegółu dnia codziennego. Poza tym przywiązanie do wartości rodziny. To wszystko sprawia, że „Wyspę ocalenia” Odojewskiego uważam za arcydzieło polskiej prozy poetyckiej. Najważniejszym zagadnieniem filozoficznym moim zdaniem, które interesuje Odojewskiego, jest zagadnienie czasu. W zasadzie cała ta powieść jest relacją ze strumienia pamięci, który z kolei zaplątany jest w sferę czasu. Bohater tej książki jest zasadniczo bohaterem Proustowskim. Przecież i on smakuje herbatę u swojej babci, i on kocha opowieści swojego dziadka, i on także zachwyca się drobnymi elementami piękna świata: jak koncert wróbelków przed zmierzchem. Tak, ale to jest także, może przede wszystkim powieść historyczna, albo z ciągłym odniesieniem do historii,  to jest powieść opowiadająca o bratobójczych walkach polsko-ukraińskich.
Ale żeby napisać znakomitą powieść historyczną, trzeba dać sprawiedliwość Historii i historii.
Kiedyś już pisałem o tym rozróżnieniu. Historia to jest uwikłanie jednostki w grę polityczną, której ona przeważnie jest niezawinioną ofiarą, natomiast historia to jest nic innego jak pojedynczy los, na który składają się miłość, cielesność, sensualność, zachwyt, codzienność. Więc tak jak w każdej dobrej literaturze, która odwołuje się do Historii, historia, ta mała, jest zdecydowanie ważniejsza, ponieważ to właśnie poprzez codzienność rozstrzyga się nasz poszczególny, pojedynczy los.
Historia tworzy zewnętrzne ramy strukturalne tego losu, czyli albo daje gwarancję bezpiecznego rozwoju, albo przynosi wojnę.
Natomiast historia jest od tego, żeby badać uważnie świat zastany i miniony. Poszczególny los rozstrzyga się bowiem u Odojewskiego zawsze (także w „Wyspie ocalenia”), poprzez dwie kategorie: pamięci i czasu. Pamięć, która myśli obrazami, odpryskami, fragmentami i za pomocą meandrów i zakrętasów, bocznych odnóg, przywołuje czas miniony. To oczywiście ma wpływ na poczucie tożsamości głównego bohatera, która przecież też jest rozchwiana, niepewna, labilna.
W zasadzie możemy powiedzieć, że główny bohater tej powieści, Piotr Czerestwienski, jest poetą, jego sylwetka psychiczna jest sylwetką psychiczną poety, jego jaźń jest jaźnią twórczą. Piotr bowiem ciągle marzy, w zasadzie możemy powiedzieć, że śni na jawie. I owa senność, tak świetnie oddana w narracji, ów trop mistyczno-romantyczny, o którym kiedyś pisała Maria Janion w kontekście prozy Odojewskiego, jest bardzo dobrze zestawiony (ale nie na zasadzie opozycji, tylko przenikania), z tropem wojennym, politycznym i historycznym. W zasadzie możemy powiedzieć, że te rzezie ukraińskie mają w tle tego rodzaju atmosferę: duszną senność, ciemność opuszczonego domu, dławiący dym z papierosa i przeszywającą, bolesną samotność, która najbardziej lęka się o samą siebie, czy przetrwa, czy uda jej się uniknąć okrutnej śmierci.
Niesłychana jest również fraza Odojewskiego, właśnie dokładnie oddająca to, co jest jej przedmiotem: ona również jest hipnotyczna, senna, transowa, wciągająca, niebywale konsekwentna w swoim języku, który przecież płynie jednocześnie rwąco i leniwie: jak szara rzeka, która niesie ze sobą trochę brudu, ale przecież w swych najgłębszych głębiach jest krystalicznie czysta, źródlana.
Kiedy czytałem „Wyspę ocalenia”, nie mogłem oderwać się od tego znakomitego języka i jednocześnie, w poczuciu pewnej senności, zapadałem się w fotel. Tutaj doszedłem do paradoksu tej wielkiej literatury, którą powołał do życia Włodzimierz Odojewski. Otóż wydaje mi się, że ta literatura nie jest przecież przeźroczysta, język jak najbardziej zwraca na siebie uwagę i to język jest tutaj najważniejszy, w zasadzie poza niego nie ma wyjścia, choć za nim przecież stoją: świat, przeżycia, emocje, doświadczenia, zmysły, intelekt, a więc nie tylko język, a przede wszystkim człowiek, jako jego twórca i ten, który nad nim panuje. Ale jednocześnie, ten język, tak genialnie sprytny, nie jest żadną przeszkodą, ja miałem wrażenie, że ten język Odojewskiego mnie gdzieś zabiera w daleką podróż, że już nie muszę być tutaj, z moimi problemami, rozterkami, ale właśnie tam, z bohaterami powieściowymi, właśnie z tym całym, niesamowitym światem, który powołał do życia pisarz. Jednocześnie kiedy poddawałem się sennym, dymnym oparom tej podróży, zacząłem uważnie przyglądać się swojemu życiu, zaczęły mi do głowy przychodzić różne pomysły, refleksje, ów wewnętrzny napęd, który w ruch wprawia rytmiczny układ zdań autora „Zasypie wszystko, zawieje”, udzielił się również mnie: również i ja dotarłem, niejako otarłem się o to życie wewnątrz mnie ukryte, o to życie wewnętrzne, dzięki któremu i ja mogę pamiętać i ja mogę żyć i ja mogę tworzyć swoją aktualność na swoją miarę, być twórcą swojego życia poprzez relację refleksu, zapośredniczenia swojego życia i widzenia w widzeniu innych pisarzy, innych twórców.
Tutaj dochodzę do kwestii, jak wiele może dać tego rodzaju czytanie i przeżywanie literatury, które nie polega tylko na prostym utożsamieniu się z głównymi bohaterami, przeżywaniu ich przygód jakby były moimi.
Wydaje mi się, że istotne wtajemniczenie w literaturę, polega przede wszystkim na takim przeżywaniu języka danej powieści, jakby to był mój język. Innymi słowy, cudze widzenie jest moim widzeniem, cudzy zapis na chwilę, na tych parę chwil lekturowego aktu, jest moim zapisem, ja też mógłbym tak pisać, po to się utożsamiam z cudzą frazą, bo ona jest moja.
To nie polega tylko na relacji lustrzanej, na relacji odbić, kiedy zimne zwierciadło stanowi pewien archimedesowy, niezmienny punkt, kamienny, zimny, lustrzany. Istotą tej relacji lekturowej jest moje, empatyczne wejście w cudzy świat, będąc bowiem uczestnikiem tego świata, staję się równocześnie jego twórcą, więc do pewnego tylko momentu bariera podmiotowo-przedmiotowa znika. Po lekturze bowiem książki, która wywarła na mnie istotne wrażenie, ja używam swojego języka, który moje doznania opisuje, ja używam swojego, miłosnego języka, ja na swój sposób z danym tekstem romansuję i za każdym razem, można powiedzieć, jestem jednocześnie tym samym i innym kochankiem (jak u Gadamera, przypomnijmy definicję święta, które jest jednocześnie takie samo(w swoim rdzeniu) oraz inne(w okolicznościach historycznych).
Więc moje wniknięcie w dzieło, stara się być wniknięciem w jego istotę, esencję. I tutaj jedna uwaga: u Odojewskiego, co ważne, głębia jest jednocześnie powierzchnią. Więc język, który uważnie bada powierzchnię sensualną świata widzialnego, nie jest rozdzielony arbitralnym szarpnięciem od głębokiego przeżywania tejże powierzchni. Tutaj, mam wrażenie, dokonuje się istotne życie tej prozy. W gruncie rzeczy, dzieje się coś podobnego, co u Leopolda Buczkowskiego, Zygmunta Haupta, a później Wiesława Myśliwskiego: mamy do czynienia z prozą żywą, z mową żywą. I powiem jeszcze, że tego rodzaju żywe pisanie, w zasadzie żywe mówienie, które jest jednocześnie literackie głęboko, jest charakterystyczne dla pisarzy kresowych bądź tych, którzy o kresach piszą, kresami się zajmują. Piłsudski powiedział, że Polska jest jak obwarzanek: najciekawsze rzeczy ma na brzegach. Bo też trzeba przypomnieć casus Schulza, Kuśniewicza, Vincenza, wymienionych już Buczkowskiego i Haupta, także Miłosza, a współcześnie Stasiuka, oni wszyscy gdzieś na rubieżach i obrzeżach. I wiem, że takich przykładów z pewnością jest wiele więcej w literaturze polskiej.
Dodać jeszcze trzeba, że „Wyspa ocalenia”, tak jak i inne powieści pisarza, to jest proza poetycka w sensie głębokim. Czasem jeden szczegół świata przedstawionego wydaje się niesłychanie ważny.
Jak stara wieśniaczka, ubrana w czerń, żebrząca pod Kościołem, który to kadr był przyczynkiem do wywołania refleksji o przemijaniu, czasie, pamięci.
Mnie się wydaje, że wychodząc od szczegółu, ta proza buduje coś w rodzaju żywego, rwącego traktatu poetyckiego o świecie. Filozoficzna ogólność jest tutaj stowarzyszona z uważnym przyglądaniu się światu w jego szczegółach i drobnostkach. Tak jak u Prousta. Wychodzimy od filiżanki herbaty, ciasteczka, a kończymy na filozoficznych rozważaniach o pamięci i czasie.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na psychologię postaci głównego bohatera: ona jest budowana z odłamków, odprysków, śladów i fragmentów pamięciowych, które składają się na jego poetycką tożsamość. Oniryzm tej postaci w tym właśnie między innymi się ujawnia: bohater tkwi na pograniczu snu i jawy, nie wie do końca, gdzie jest i kim jest, stara się odzyskać siebie poprzez powrót do rodzinnego domu, ale tam zastaje rozpad.
Więc w zasadzie jest powieść „Wyspa ocalenia” Odojewskiego relacją z rozpadu pewnego świata, który opierał się na czymś trwałym i niezmiennym.
Teraz jednak, po rozpadzie, po czasie, wszystko zaczyna płynąć i ta rzeka czasu ze sobą wszystko zabiera, trochę niszczy, niewiele oddaje, ale przecież zawsze zostaje pamięć i ślad pamięciowy w postaci literackiego utrwalenia.
Tutaj z kolei widzę podobieństwo z Faulknerem, u którego ten żywioł niszczący czasu stale chyba przeważa. Więc z jednej strony Proust ze swoją nadzieją na ocalenie, a z drugiej Faulkner ze swoją destrukcją. Mnie się wydaje, że Odojewski jest jakoś, po polsku, rozpięty między Prousta a Faulknera, i po polsku specyficzny i  po polsku jedyny, wyjątkowy, genialny.
Czytałem „Wyspę ocalenia” jako wspaniały, poetycki traktat o ludzkim życiu uwikłanym w historyczne zawikłania, traktat, którego filozoficzne spojrzenie na egzystencję człowieka jest esencjalne dla zrozumienia tego, o co w niej naprawdę chodzi. Człowiek jest wypadkową Historii i historii, jawy i snu, realności i fantazmatu, człowiek jest bytem zawieszonym pomiędzy rzeczywistość a złudę.
I tak, niepewny, krocząc między różnymi, sprzecznymi żywiołami, w tym zawikłanym konglomeracie rozmaitych wizji, pojawia się szansa ocalenia i trwania, wspaniała epifania czasu, przezwyciężenie przemijalności poprzez opowieść o przemijalności jako kategorii niemal wieczystej:

Doświadczywszy bezmiernego, niszczącego, a zarazem krzepiącego zalewu czasu, trwałego jak mogą być tylko trwałe: ziemia, powietrze, ogień i woda, czasu niepokonanego i żywiołowego, znajdował w sobie przeświadczenie, że nie należy mu ulec i poddać się jego miotającej w przeszłość i przyszłość fali, lecz ją ujarzmić w jakiś dostępny sobie sposób i spróbować w tę przyszłość, otwierającą przed nim posępne podwoje, świadomie wejść, aby trwać. I trwać”.1

Autonomia wobec czasu jest u Odojewskiego specyficzna: człowiek jest jednocześnie władcą czasu i poddanym. Albowiem czas w „Wyspie ocalenia” został odnaleziony i przezwyciężony w sensie paradoksalnym: poprzez poddanie się jego bezwzględnej sile. Nawet za cenę możliwości porażki(możliwość wygranej jednak również wchodzi w grę). Trwanie jest ważne, nadzieja na to, że trwać się będzie jest jeszcze ważniejsza.



1Włodzimierz Odojewski, „Wyspa ocalenia”, Warszawa 1964, s.261

wtorek, 25 marca 2014

Wolność budowana na piasku. Kobo Abe, "Kobieta z wydm".

Dwoje ludzi, kobieta i mężczyzna uwięzieni głęboko w sobie, na pustyni, pustynia jest płynnością, znakiem równoczesnego współwystępowania trwałości i nietrwałości, pustynia, jest w powieści Kobo Abe, „Kobieta z wydm”, metaforą Kosmosu. Mężczyzna pożądliwie przygląda się kobiecie. Wiemy od Tischnera, a wcześniej od Levinasa, czym różni się pożądanie od pragnienia. Pożądanie pożąda wciąż tego samego, chce szczęśliwego i w miarę nieskomplikowanego powrotu do domu, do siebie, pożądanie tak naprawdę szuka samo siebie, zazębia się w sobie i zakleszcza, pożądanie nie wychodzi poza własną, autoteliczną strukturę, w której byt przegląda się w sobie a nie w drugim bycie. Pożądanie jest ciągłym powrotem tego samego, jest nieustającą powtarzalnością. „Przerażająco doskonała powtarzalność”, mówi w pewnym momencie narrator powieści robiąc obchód domków w wiosce. Pragnienie natomiast jest radykalnym wyjściem poza zamykającą i ograniczającą strukturę pożądania. Pragnienie szuka czegoś radykalnie Innego, pragnienie wychyla się ku temu, co zupełnie nieznane i obce, pragnienie innymi słowy, wciąż szuka nadziei, pożądaniu wydaje się, że nadzieję znalazło, lecz tak naprawdę znalazło jedynie jej pozór, który wydaje się ostatecznością.
Dla pożądania nadzieja jest ciałem. Dla pragnienia nadzieja jest duchem.
Więc tam te dwie, oscylujące, przenikające się i przeciwstawne struktury, w „Kobiecie z wydm” Kobo Abe występują. Mężczyzna patrzy na kobietę pożądliwie, a jednocześnie jej pragnie. W pożądliwości zawiera się brak nadziei na wyzwolenie się z uwięzienia, z pułapki piaskowej, w jakiej się znalazł. W pragnieniu wyraża się chęć zbudowania z kobietą życia w przestrzeni wolności, poza pułapką piaskową, poza sytuacją uwięzienia. „Kobieta z wydm” to właściwie głęboko filozoficzna powieść, można powiedzieć rodzaj przypowieści dotyczącej zagadnień tak fundamentalnych dla ludzkiego życia jak miłość i wolność. W zasadzie, możemy powiedzieć, wczytując się w tekst dzieła, że wolność bez miłości nie jest możliwa. Dopiero uzyskanie wolności, stwarza dogodne warunki dla zaistnienia miłości. Mówią o tym co prawda ostatnie akapity książki, ale jednocześnie otwierają horyzont wątpienia. Główny bohater tak naprawdę nie wyzwolił się nigdy. Pojechał na pustynię, aby szukać owadów, był bowiem z wykształcenia entomologiem, nauczycielem szkolnym. W wyniku nieszczęśliwego zbiegu wypadków, podczas badań terenowych, trafia w piaskową pułapkę, rodzaj dziury w ziemi i tam właśnie spotyka tytułową kobietę z wydm.
Cała powieść dotyczy relacji między kobietą a mężczyzną, ich wzajemnych przybliżeń i oddaleń, mniej lub bardziej dyskretnej seksualności, właśnie służy nakreśleniu sytuacji pożądania, które oprócz siebie samego, niewiele więcej widzi.
Lecz, powtarzam raz jeszcze: pomimo że mężczyźnie udało się wreszcie wyzwolić z piaskowej pułapki, wyjść na zewnątrz, do końca nie uzyskał on wolności.
Mężczyzna od samego początku powieści bowiem, można powiedzieć: tkwił w sytuacji zaginięcia.
I do końca się nie odnalazł, o czym informują zamieszczone już na samym końcu ogłoszenia o uznaniu go za osobę zaginioną nieodwołalnie.
Więc oczywiście sytuacja z ducha Kafkowska. Kobo Abe, japoński Kafka? Być może, nawet wysoce prawdopodobne, ponieważ powieść w całości może być potraktowana jako parabola ludzkiego losu, gdzie dominują negatywne cechy człowieczej kondycji: zagubienie, pożądliwość, zniewolenie, przypadkowość. Piasek jest synonimem przygodności ludzkiego życia. W zasadzie piasek symbolizuje jego nietrwałość, płynność, przypadkowość i absurdalność. Główny bohater, co prawda ma cel na początku, ale ten cel to jakby brak celu. Jest samotnym nauczycielem w szkole średniej, nie posiada żadnej miłości w życiu, jego pasją są owady, ale przecież i ta wygasa, kiedy nie ma potwierdzenia szczególnej mocy: potwierdzenia miłości. Więc główny bohater sam zresztą o sobie mówi, że jest szary, że jest szarym człowiekiem:

Niepotrzebnie otaczał tajemniczością ten swój urlop-celowo nie powiedział żadnemu z kolegów, dokąd się udaje. Nie dość, że wyjechał bez słowa, lecz nawet starał się, by wyjazd miał w sobie coś zagadkowego. Był to najbardziej skuteczny sposób aby rozdrażnić kolegów zszarzałych w szarzyźnie codzienności. Sam należał do szarych, więc ogarniała go niechęć i nienawiść nie do zniesienia, gdy pomyślał, że wszyscy inni ludzie są czerwoni i niebiescy, i zieloni, we wszystkich innych barwach z wyjątkiem szarej.

Owa szarość i nuda egzystencji doprowadziły go właśnie na pustynię. Na pustyni piasek płynie, przelewa się jak żółta, ospała rzeka, w której nie ma wody mogącej ugasić pragnienie spragnionego wędrowca. Piasek jest płynnością, przypadkowością i nieuchwytnością, piasek jest również tajemnicą i zagadką ruchu życia jako nieustającej zmiany z jednej strony, a dążeniem do stabilizacji oraz unieruchomienia z drugiej:

Ten obraz wiecznie ruchomego piasku wywarł na mężczyźnie niesłychanie silne wrażenie. A więc jałowość piasku nie jest spowodowana-jak się zazwyczaj uważa-samą jego suchością. To wynik ciągłego ruchu, który sprawił, że żadna z istot żywych nie mogła się na piasku osiedlić i żyć! I jakże tu porównywać lotny piasek z ponurą egzystencją człowieka , który kurczowo trzyma się jednego miejsca? Piasek nie jest na pewno odpowiednim siedliskiem dla życia. Czy jednak nieruchomość jest absolutnie koniecznym warunkiem istnienia? Czy antagonizmy nie rodzą się właśnie dlatego że staramy się trzymać stałego miejsca? Gdybyśmy zrezygnowali z przywiązania do jednego miejsca i poddali się ruchowi piasku wtedy te antagonizmy stałyby się niemożliwe(...) Wyobrażając sobie piasek w nieustającym ruchu, chwilami ulegał złudzeniu, jakby sam zaczął płynąć razem z nim.

To płynność, zmienność i jednoczesna nieprzewidywalna przewidywalność, która ma miejsce w tej powieści. Przecież bohater tak naprawdę chyba nie chce ucieczki z piaskowego więzienia, które dzieli z kobietą. Nie chce, ponieważ z jednego więzienia, powróciłby do innego. To jednak dwa różne więzienia. To pierwsze, na które trafił „z przypadku”, którego nie przypuszczał, nie jest w zasadzie więzieniem, ale szansą na wyzwolenie. To drugie, do którego tylko pozornie chce się wyzwolić i powrócić, więzienie jego codziennego, nudnego, szarego i aż do bólu przewidywalnego i zamkniętego życia, jest tym właściwym więzieniem. Wszelka ucieczka z dotychczasowego życia, jest dobrą ucieczką, a zaginięcie niczym innym tak naprawdę jest jak głęboko filozoficzną relacją z sytuacji odnalezienia się. Bo główny bohater, zewnętrznie i fizycznie uwięziony, znalazł coś o wiele bardziej cennego: wewnętrzną wolność przejawiającą się w możliwości relacji z drugą osobą, z kobietą, a to już gra o stawkę wysoką: to gra o życie. Owa gra o życie więc niczym innym jest jak grą o obecność drugiej osoby, w tym wypadku kobiety, która mężczyznę utwierdza w istnieniu jak nigdy dotąd. Będąc uwięzionym, mężczyzna tak naprawdę nigdy nie czuł się tak wolnym, jak wtedy, w tej jamie, w tej dziurze, w tej piaskowej pułapce, w tym pozornym jedynie nieporozumieniu.
I oto ze specyficzną definicją wolności w powieści Kobo Abe mamy do czynienia: wolność po pierwsze jest życiem, po drugie jest to życie skierowane ku drugiej osobie, gdzie pożądliwość splata się z pragnieniem, tworząc tak naprawdę ten właściwy i ludzki konglomerat człowieczeństwa, a po trzecie, wolność jest rodzajem zniewolenia, więzienia, zewnętrznej pułapki, w której najlepiej i najbardziej intensywnie dochodzi do głosu doświadczenie życia samego.
Istotne w odkrywaniu wolności, a tym samym życia, jest sposób patrzenia na piasek przez głównego bohatera. Ta percepcja piasku zmienia się wraz z kolejnymi, egzystencjalnymi odsłonami. Na początku piasek był pewną możliwością, ciekawą co prawda, ale jednak pustą.
Potem piasek stanie się utrapieniem, ale też pozornym, bo spod fałd piasku, zaczyna przezierać złoto życia i zaczynają kwitnąć prawdziwe kwiaty i drzewa wydające owoc jak w oazie. Pod koniec postrzeganie piasku stanie się rodzajem świadectwa wewnętrznej wolności uzyskanej przez bohatera, polegającej na zdobyciu dystansu:

Ciągle jeszcze znajdował się na dnie głębokiej jamy, ale zdawało mu się, że wyszedł już na zewnątrz. Oglądając się za siebie, mógł objąć wzrokiem cały krajobraz. Nie można ocenić właściwie mozaiki, dopóki nie spojrzy się na nią z pewnej odległości. Zbliżając się do niej, gubisz się tylko w szczegółach. Wyzwalając się z jednego szczegółu, grzęźniesz w innym. Tak, widocznie to, co oglądał do tej pory, to nie był piach a pojedyncze jego ziarna.

Możemy powiedzieć, że pod koniec mężczyzna wyszedł z siebie, wyszedł z ciasnego gorsetu pożądania na zewnątrz, skąd roztacza się możliwość pragnienia, tym samym horyzont nadziei.
Mężczyzna zrozumiał, że odnalazł prawdziwe życie w sytuacji jedynie pozornego zniewolenia.
Prawdziwe życie, które polega na dzieleniu się swoim byciem i swoją istotą z drugim człowiekiem, prawdziwe życie, które w tym wypadku polegało na znalezieniu miłości, prawdziwe życie, które roztacza przed sobą i tworzy specyficznie pojmowany horyzont pragnienia i nadziei.
Prawdziwe życie, które nie grzęźnie ponadto w pojedynczych obsesjach, ale z dystansu próbuje ogarnąć całość-ale tak, by w tej całości nie zagubić pojedynczych elementów.
Owo właściwe pragnienie jest ciągle podsycanym nie pożądaniem i głodem drugiego ciała, ale głodem duchowym, które wyraża się na końcu powieści w świadectwie prawdziwej wierności i przywiązania do odnalezionej „przypadkowo” kobiety z wydm. 
Więc relacja z zaginięcia jest tak naprawdę relacją z odnalezienia, relacja z zatracenia siebie jest relacją z odkrycia siebie, relacja ze zniewolenia jest relacją z wolności, relacja z pożądania przemienia się w relację z pragnienia.
Mężczyzna odnalazł życie zagubiwszy uprzednio swoje życie uprzednie, dawne. Tutaj warto sięgnąć do św. Pawła i metaforyki chrześcijańskiej, do słynnego sformułowania o śmierci starego człowieka i narodzinach nowego.
Oczywiście, „Kobieta z wydm”, to w pewnym sensie powieść „ponowoczesna” i nihilistyczna, ale na końcu, nad życiem głównego bohatera, wstaje to, co Gianni Vattimo, nazwał „jasnym słońcem nihilizmu”, w wypadku sytuacji powieściowego bohatera zachodzi bowiem autentyczna przemiana, w której uprzednie życie iluzoryczne, zostało zastąpione istotnym życiem prawdziwym, innymi słowy dawna śmierć wymieniła się z życiem, które przynosi owoce.
Wspomnieć jeszcze można przecież o dość oczywistej aluzji do ewangelicznej sytuacji przedstawiającej kuszenie Chrystusa przez Szatana na pustyni. W „Kobiecie z wydm” bohater również stale jest kuszony, stale jest uwodzony, w tym uwodzi sam siebie, owo zmaganie przynosi jednak coś w rodzaju oczyszczenia, uzyskania dystansu i wolności.
Tak przynajmniej ja interpretują ostatnie akapity powieści, bo przecież istnieje możliwość interpretacji przeciwstawnej, że „Kobieta z wydm” to powieść, która od początku do końca dotyczy umierania i absurdalności ludzkiego życia, rzuconego na pustynię, które ma do wyboru jedynie budowanie na piasku: iluzoryczne, pozbawione fundamentu, przygodne i nieistotne. Pozbawione wartości. Kończące się zawsze przegraną.

Poza tym serce jego rozpierało pragnienie, by powiedzieć komuś o swoim odkryciu. I skoro już miał o tym mówić, to na pewno nie znajdzie wdzięczniejszych słuchaczy niż mieszkańcy tej wioski. Jeśli nie dziś, to jutro powie komuś o wszystkim.
A o tym, jak stąd uciec, może równie dobrze pomyśleć kiedy indziej.

Bohater nie chce uciec i ta niemożliwość ucieczki jest właściwą możliwością jego życia. Tak mi się przynajmniej wydaje. Wydaje mi się bowiem, że „Kobieta z wydm” Kobo Abe stwarza możliwość interpretacji odmiennych i wykluczających się, co przecież niczym innym jest jak potencjalnością, którą stwarza wysoka literatura.




sobota, 15 marca 2014

Roztopy

Dzisiaj śledzę te roztopy od początku dnia. Wstałem i patrzę: czajnik nie działa i nie działa lodówka. Wszystko do wyrzucenia. Rano, na kacu, w chłodnym deszczowym dniu, ubrałem się i poszedłem po drożdżówki. Wiał wiatr, dość przenikliwy, więc mocniej się zapiąłem, chyba pod samą szyję. Zjadłem te drożdżówki z herbatą, którą zagotowałem w garczku i słabość mnie olbrzymia dopadła. Zacząłem spać, długo, przeciągle i przenikliwie spać. Śniłem sen ni to tarnowski ni to krakowski, sen, do którego nie miałem siły się przyznać, że tak, to mój sen był, nie czyjś inny sen. Zostałem ze swoją samotnością i próbowałem z nią walczyć, nie wiem, czy mi się to udawało, jedynie próbowałem. Śniłem dawne lądy, lata, wyspy, słońca.
Wtem przyszedł kolega i zaczął ten dzień ubierać w coś tam, przyszedł, wypił herbatę, nie ciastka nie zjadł, nie chciał zjeść ciastka. Udawaliśmy doniosłość tej codzienności, ale to codzienność nas pożera jak małe bułeczki mleczne z masełkiem. Mówiłem mu: pamiętasz, byłem bibliotekarzem w Tarnowie, pamiętasz, przyjeżdżałeś i pytałeś: a książka dla mnie? a książka dla mojej lubej? a pamiętasz? "Przeminęło z wiatrem" ci pożyczyłem, mówiłeś, że się zaczytałeś i że potem twoja nie mogła się oderwać, mówiłeś mnie, dziękuję ci za ten wybór, pamiętasz? A potem ja, po robocie, między tymi regałami, wiesz potem ja, czy to jesień czy zima, wiosna czy lato, tak samo zawsze Wieniu ja robiłem: przychodziłem do domu mego ojca, tam jadłem kolację, a potem zaszywałem się w kąt i długo czytałem. Nie, udawałem, że czytam, raczej marzyłem o czymś, o kimś, chciałem wielkiej miłości, wiesz, ciągle zmagałem się ze swoją samotnością, pamiętasz?
Dzisiaj już tak nie jest. Wielu ludzi z mojej przeszłości odeszło i zamieniło się w chodzące cienie. Dzisiaj ułożyłem epitafium tym cieniom, ułożyłem wiersz nad ranem, chciało mi się tego wiersza, tej łąki, tego kosmosu, tamtych kwiatów, moich rodziców, jeszcze młodych i mnie, który chorował na te jabłka jesienne, jesiennie, górskie jabłka z chrzęszczącą skórką, smaczną, zdrową, świeżą.
Dzisiaj jakby grypa mnie złapała, ale nic to. Świeci się światło na górze w pokoju, za oknem już ciemno, ciemności okryły promieniste miasto Kraków. Ten kolega, co ja Wam mówiłem, to on poszedł do swojej dziewczyny, ja raczej w tym ciemnym pokoju zostałem, sam tak siedzę, wiecie, że w Sylwestra też sam siedziałem? Nikt do mnie nie przychodził, nikt mnie nigdzie nie zaprosił, po prostu siedziałem i wesele w Bombaju oglądałem, jakiś film bollywoodzki, źle ten film ja przeżyłem, chciałem uciec z pokoju, ale pomyślałem, że gdzie pójdę, skoro nie ma celu wędrówki.
A Wy wiecie, że ja sobie dzisiaj pomyślałem, że ludzie udają cele i w ogóle ciągle udają i grają, ja sobie tak pomyślałem, że to wszystko jest na pokaz, że już dawno w innym wymiarze żyję i że dawno już umarłem i teraz tylko mary, cienie. A przecież nie, ja tak przecież teraz myślę, a kiedy przyjdę do tych ludzi, co siedzą przy stole i co to im się wydaje, że oni są ważni, to ja myślę im się podporządkować, ich celowi, ja nie myślę się buntować, tylko im się podporządkować, ich celowi, żeby już tej własnej pustki i samotności i szarości i ciemności nie czuć.
Ale dzisiaj nie mam siły nawet sobie do końca się podporządkować, po prostu znowu wymyślam alfabet. Czy Wy wiecie, że ja dla Was piszę, żeby Wam pokazać, odsłonić, ujawnić i jeszcze to ładnie napisać? Czy Wy wiecie, że ja bez Was to ja w ogóle nie mógłbym pisać i chyba bym się na jakiejś wyspie bezludnej sam zajebał, albo bym tonął w rozpaczy i strasznie za Wami tęsknił.
Chciałem Wam jeszcze powiedzieć o tym, że jędza z usposobienia jest samotnikiem. Ja zawsze chciałem być taki jak jędza. Wiecie, kto to jędza? Sąsiadka mojej babki, która ją torturuje psychicznie, ale oto zjawiam się ja, wnuk, rycerz na białym koniu i mówię Wam: pomóżcie mojej babce i niech ta jędza od niej w końcu pójdzie. Niech przyjdzie trzech albo pięciu i jędzę postraszą, niech jej się odechce tych figli. Przecież ja wierzę mojej babce, przecież ja też nie mam(mam) świra, ale ta jędza to chyba jeszcze gorsza niż świry, niż ja sam.
Kiedyś napisałem o jędzy wiersz. Ona ma kościste ciało i wygląda tak jak taka starucha na portrecie, który patrzy na mnie, kiedy leżę na łóżku w moim domu w Tarnowie.
Ja Wam chcę jeszcze powiedzieć, że nadchodzą takie puste, ciemne i szare dni, że wszystko powoli przestaje być ważne. A panie w sekretariacie na Gołębiej dalej się puszą i profesorstwo dalej się puszy (brak im duszy), i nie wiem, czy im różę podarować (podporządkować się jak ostatnia gnida), czy jakieś zapachy fekalne, intensywne na tej Gołębiej rozpuścić, żeby im się za dobrze nie żyło. Kiedyś ktoś, jakiś pan, takie zapachy rozpuścił i ja się tak strasznie się z tego cieszyłem i śmiałem, śmiałem się, że jest jakiś dym. A może bluźnię? Jak można mieć po dziurki tego biednego studiowania, skoro korporacja robi z ciebie potwora? Jak można mieć po dziurki w nosie, ja nie mam i nie chcę mieć, bo ja chcę i  w ostateczności to woźnym tam zostanę, ewentualnie bibliotekarzem i będę se tam żył, póki Pan Bóg siwobrody mnie z tego życia nie weźmie i nie zaprowadzi do swojego domu.
Podobno ciało astralne przebywa w specjalnych szpitalach, tam po drugiej stronie, żeby odpocząć po trudach ziemskiej wędrówki, chorowania, słabości, śmierci. Podobno o ciało astralne dbają tamtejsze pielęgniarki.
Pielęgniarki natomiast to szare i brązowe wróbelki, które machają szybciutko swoimi maleńkimi skrzydełkami.
Kosmos noszę w sobie na swoje podobieństwo, tak jak to życie i tamto i to, które ma nadejść.
O jedno Was tylko proszę, życzcie mi powrotu do siebie, jak do swojego przytulnego pokoiku, żebym mógł zdrowy i silny swoją Ewelinkę tulić w kołderkach i pościelach w różyczki, które dostałem od mojej babki.

środa, 12 marca 2014

"Sam wśród ludzi" Stanisława Brzozowskiego.Kilka własnych, wstępnych rozpoznań i intuicji.

Czytam Brzozowskiego „Sam wśród ludzi”, genialne. Nieprawdopodobne zagęszczenie stylu, szeroki oddech, szeroka fraza, głęboka, gęsta filozofia, polskie problemy, katolicyzm, Kościół, polskość, szlachta, folwark, dwór, zaścianek. Niepozbawiona elementów ciepła: Trawka wygrzewa się przy kominku. Niepozbawiona elementów tragiczności, duchowo rozdarta, po młodopolsku rozdarta, ale daleka od pretensji jakiejkolwiek. Brzozowski to geniusz. Przeczytałem jak do tej pory 300 stron i jestem pod wielkim wrażeniem. Wcielenie się i tożsamość. Utożsamienie, ale poety.
Inaczej utożsamia się ze swoim światem poeta, inaczej prozaik. Poeta utożsamia się zmysłowo, prozaik intelektualnie, różnica między kreacją poprzez dotknięcie, a kreacją poprzez refleksyjne zapośredniczenie. Różnica między bezpośredniością doznania a kreacją poprzez dystans.
Więc Brzozowski to jest dla mnie poeta myśli, poeta refleksji, poeta zapośredniczenia, który łączy te porządki jakby przeciwne: czyli zmysłów oraz intelektu. U niego refleksja jest dotykalna zmysłowo, żyje jakby poprzez bezpośrednie doznanie, jest to myśl i refleksja żywa, na biegunie strukturalnego ułożenia, wykoncypowania, wymyślenia, wyłożenia w sposób uporządkowany.
Bo Brzozowski nie tyle jest uporządkowany (niczym akademiccy nudziarze), ale właśnie niebywale konsekwentny i spójny w swojej poetyce, co wynika zapewne nie tylko z wewnętrznego żaru, ale rzekłbym z oceanicznych obszarów wewnętrznej lawy, która kazała jemu przyswajać niebywałe połacie wiedzy, i tę wiedzę z siebie na zasadzie strumienia pełnego żaru wylewać, bo przecież chyba często pisał w gorączce. Więc ta jego ziemskość nieprawdopodobna jest nieziemska i dlatego Polska tam i polskość jest nie tylko katolicka, ale może nawet Chrystusowa, mesjańska, cudowna i cudotwórcza, to jest odwołanie do mesjańskiego romantyzmu i nie tylko do Mickiewicza, ale mnie się wydaje, że przede wszystkim do Norwida.
Więc jest to pisanie w rzeczywistości silnie zanurzone i poprzez tę rzeczywistość, doznanie epifanicznej transcendencji, jakby tylko w racjonalnej myśli mieszkał prawdziwy Bóg (tutaj znowu przytaczam za Simone Weil). Jakby tylko w rzeczywistości i poprzez ciało prawdziwie przeżyte można było zmartwychwstać już tu, na ziemi (myśl taka pojawia się w powieści „Sam wśród ludzi”). Romantyczny strumień świadomości, tak bym określił znaczne ustępy tej powieści Brzozowskiego. Romantyczny strumień świadomości, który przy całej literackości swojej jest przecież niebywale filozoficzny, ale filozoficzny po polsku: czyli w pewnym sensie społeczny, polityczny, narodowy. Filozoficzny po polsku, czyli również specyficznie egzystencjalny, gdzie dwa bieguny dochodzą do głosu i w tym rozdarciu jest spójność: rozpaczy i tragizmu oraz wielkiego, ekstatycznego uniesienia, na zasadzie szału, wylewu, pędu, galopu. Więc miłość jest szałem zarazem i tragizmem, wielkim, wzniosłym uczuciem, które prowadzi do śmierci i grobu, ale zawsze w sposób wzniosły, patetyczny, piękny. Miłość nie łaknie spokoju, podobnie życie nie może być spokojne, ale jest nieustającym ruchem po nieosiągalny skarb, jakkolwiek on się nazywa: Polska, Chrystus, idea. Poszukiwacze idei to bowiem bohaterowie powieści Brzozowskiego jak mnie się zdaje, gotowi za tę ideę umrzeć szlachetnie i wzniośle, nie wstydzący się swoich uczuć i wzniosłości, ale na ołtarzu ognia i pragnień, dający całych siebie, umierający za to, w co wierzą całymi sobą. Więc jeśli spalać się, to tylko wewnętrznym żarem, który bezpośrednio płynie z rzeczywistości. To połączenie tego, co wewnętrzne i zewnętrzne na zasadzie żarliwej dialektyki coincidentia oppositiorum, może to jest sekret jego geniuszu? Albo po prostu: najpierw rzeczywistość, przy czym rzeczywistość odczuwana i postrzegana wewnętrznie. Więc zniesiona jest tak naprawdę u Brzozowskiego opozycja między wnętrzem i zewnętrzem, w zasadzie na gruncie polskim dekonstrukcja już wtedy została przeprowadzona i gdyby Derrida znał Brzozowskiego, miałby u niego potężny dług.
Przeczytałem powieść „Sam wśród ludzi” Brzozowskiego. Odczucie pierwsze i na świeżo: wielka książka, wielka literatura. Tak jak mówiłem: nie porządek jest w niej najważniejszy ale wewnętrzna konsekwencja. W zasadzie można by tę powieść przeanalizować właśnie pod tym kątem: ile razy słowo „wewnątrz” i „wewnętrzny” w powieści się pojawia. Mam odczucie, że w przypadku książki „Sam wśród ludzi” można mówić o specyficznym rodzaju monologu wewnętrznego. Ta powieść w pewien sposób, o czym już była mowa, jest wewnętrznym strumieniem myśli i strumieniem pamiętania.
Dodać trzeba: strumieniem żywym. Samotność w tej powieści jest przeżywana bardzo silnie i na wskroś istotnie, dlatego nie sposób tutaj mówić o załamaniu i rozpaczy, ale o nieustannym przezwyciężaniu i załamania i rozpaczy. To jest w pewnym sensie na wskroś chrześcijańskie myślenie. Dobra tutaj paralela z tym, co napisał Tischner w „Filozofii dramatu”: porównanie dwóch określeń: pierwsze, słynne, duńskiego filozofa: „choroba na śmierć” i to, drugie, przeciwstawne, pełne chrześcijańskiej nadziei i szczęścia, które wprowadza Tischner: „tężyzna na życie”. Prawda, zda się według tego, co przeczytałem u Brzozowskiego, istnieć w krzyżu. To Chrystus jako nie tylko centrum polskości, ale w ogóle centrum całego świata i wszechświata, jest tutaj postacią kluczową, postacią najważniejszą. Chrystus, wiara, idea, Kościół. Przy czym właśnie te dwa sformułowania: „choroba na śmierć” i „tężyzna na życie” istnieją w powieści jako harmonia przeciwieństw. Tutaj znowu powracam do problemu dialektyki przeciwieństw. Choroba na śmierć nie jest prosto przeciwstawiona tężyźnie na życie. Cała ta powieść opowiada bowiem trochę o rozpaczy, jeszcze bardziej może o śmierci, ale w sposób, jeżeli to nie zabrzmi źle: tęgi, zdrowy, rumiany i czerstwy (co nie znaczy poczciwy, jowialny, ponieważ tam jest olbrzymia sublimacja, subtelność i niesłychane zniuansowanie, nie to nie jest opowieść o szlachcicu na zagrodzie, ale o prawdziwym, polskim intelektualiście). To tak jakby zmagać się ze swoją chorobą, przekleństwem, grzechem, odrzuceniem, wykluczeniem w sposób heroiczny, wzniosły, patetyczny i piękny. Tak jakby narracja dotycząca cierpienia była tegoż cierpienia zaprzeczeniem: dla mnie esencja tej powieści, może choć trochę to przybliża specyfikę pisania Brzozowskiego. Ale czy wobec tego o cierpieniu możemy mówić w wypadku tej powieści? Wydaje mi się to pytanie trudnym, w pewnym sensie nieprzezwyciężalnym i aporetycznym, jakby na życiodajnej sprzeczności była zbudowana powieść „Sam wśród ludzi”. Dlatego choć nie sposób nie zauważyć, że przeciwieństwa i dychotomie występują u Brzozowskiego, one jakby grają w „jedno”, albo zostają zniesione. To, co jest, jest życiem samym, tegoż życia zapisem jako strumienia żywej, czującej i myślącej narracji. Mówiłem już: u Brzozowskiego myśl jest żywa, oddycha, pragnie, czuje. W myślę tę można empatycznie wczuć się, poddać się jej konsekwentnemu na sposób niebywale żelazny i twardy, biegowi.
Zaznaczyć jeszcze i dodać trzeba, że tam pojawiają wiele razy odniesienia polityczne, ale zamiast polityczne może należałoby mówić: ideowe. Polityka nie jest tak ważna jak historia idei politycznych. W zasadzie w całości ta książka poświęcona jest idei. Idee to nie abstrakcja, ale myśl żyjąca, myśl, która nieubłaganie biegnie do śmierci (życia).
Lecz ta moja myśl niemile może w twych uszach zaważyła, a ja urażać ciebie nie chcę. Jedno tylko jeszcze spojrzenie: w milczeniu stoję teraz na waszym progu, na progu wszystkich rzeczy; nie myślałem jeszcze wczoraj, że tak mi się dusza rozrzewni. Czy dziecko moje nie płacze? Może teraz czuje mój cień nad kołyską. Dalej przecież właściwie idę, niżbym w śmierć tylko się od was oddalał”.


wtorek, 4 marca 2014

Impresja po akademickiej debacie

Akademicka debata. Niektórych z tych ludzi można pokochać a niektórych znienawidzić. Brak pokory, pogarda i buta miesza się tam z ogromną wrażliwością i tworzy przedziwny konglomerat polskości, której największą słabością jest to, że nie potrafi sama do siebie się przyznać. Wytwarzanie sztucznego języka naukowego może i jest dobre, ale równocześnie jest zabiegiem utrudniającym porozumienie z ludźmi, którzy na co dzień tym nie żyją, a mówią czasem mądrzej i głębiej, lecz „mniej profesjonalnie”. Z jednej strony jestem za profesjonalizacją języka humanistyki, lecz z drugiej uważam ten zabieg za nieco sztuczny, wysilony, mam pewną ambiwalencję. Humanistyka nie jest nauką według mnie, ale jest refleksją o świecie, a owa powinna być podana w miarę przyzwoicie, fakt, z tym, że lektura „prac naukowych” z dziedziny humanistyki (mówię o literaturoznawstwie), przywodzi na myśl, że są one nieco czasem wysilone, sztuczne, udawane. W zasadzie język naukowej humanistyki jest według mnie językiem do pewnego stopnia udawanym.
Foucault i Derrida byli przede wszystkimi filozofami-pisarzami. W tym sensie zgadzam się, że filozofia jest kolejnym rodzajem pisarstwa i nie mam nic przeciwko temu, żeby mianem pisarstwa filozoficznego nazwać tę gałąź humanistyki, która zajmuje się filozoficzną refleksją o świecie na podstawie przeżytych doświadczeń i przeczytanych książek.
Niepokoi mnie jedynie fakt, że coraz bardziej w naukowym, „twardym” literaturoznawstwie odchodzi się od samej literatury, która rzekomo jest przedmiotem sporu (a jest tak naprawdę konikiem do bicia), na rzecz dość hermetycznych rozważań teoretycznych. Nie jest nowiną, że dla współczesnego literaturoznawstwa najwięcej zrobili współcześni filozofowie i to ci, którzy niekoniecznie wszystkim profesorom filozofii by się mogli podobać. Literacka jest przecież filozofia Heideggera tak jak literacka jest filozofia Derridy i Foucaulta, w tym sensie bardzo blisko jest tutaj do tego, co nazwać można literaturą filozoficzną. Stanisław Brzozowski przecież, jeśli można brzydko powiedzieć, „uprawiał” pisarstwo filozoficzne.
Dlatego wszelkie próby pogodzenia filozofii i literaturoznawstwa wydają mi się równie ciekawe, co przegrane. Dla „prawdziwego” filozofa literaturoznawca będzie poczciwym amatorem i nikim więcej. Z kolei to, że za literaturoznawcę się uważa też niczego nie dowodzi, ponieważ od komentowania literatury jako sztuki pisania o codziennym świecie oddalił się bardzo daleko.
Za właściwy sposób mówienia o literaturze uważam krytykę literacką, która według mojego patrzenia powinna być albo pełnym miłości, pasji i entuzjazmu, afirmatywnym stosunkiem do dzieła, albo też , co równie ciekawe, skrajną, czarną negatywnością, wyrażającą się również w pasji, gorącej emocjonalności i chęci „dowalenia” dziełu, które krytyka literackiego wyprowadza z równowagi, co przecież niczym innym jest jak rewersem do tego dzieła miłości. Najgorsza jest w krytyce literackiej obojętność, więcej powiem: obojętność w krytyce literackiej nie istnieje, ponieważ wtedy nie można mówić o pisaniu krytyki literackiej, ale co najwyżej przeciętnej jakości dzieła naukowego.
Filozofia, tak jak ją pojmuje literaturoznawca, już nie jest filozofią, ale na poły literacką, na poły dyskursywną refleksją o świecie, gdzie zamiast systemu, stworzone są warunki udające systemowe, dla swobodnej żeglugi po dziełach literackich, której żagle porusza wiatr miłości, pasji, oddania i wiary w sens przedsięwzięcia.
Profesjonalizację humanistyki uznaję za rzecz chlubną w tym sensie, że język współczesnej humanistyki w niektórych względach i aspektach zbliża się pod względem hermetyczności do języka wysokiej i też określonej oraz specyficznej poezji (na przykład poezji Paula Celana). Bądź też, współcześnie, do poezji i pisarstwa Andrzeja Sosnowskiego.
Język ten, nasycony, gęsty, kipiący od erudycyjności i wewnętrznego skomplikowania, jest również rodzajem języka literackiego, tylko przy założeniu, że mówimy tutaj o pisarstwie filozoficznym – czyli odbywającym się na granicy literatury samej i dyskursu meta.
Dlatego widzę szansę przed tak pojętym literaturoznawstwem, kiedy po pierwsze pozbawiwszy go pretensji do bycia nauką, otworzymy go na swobodny przepływ i dryf filozoficznej, głębokiej o świecie i ludziach refleksji, a po drugie zbliżymy go bardziej do literatury nie tylko pod względem wrażliwości na to, co literackie, ale w ogóle wrażliwości literackiej, przejawiającej się w uważnym przyglądaniu się codziennemu światu.
Eliminacja „twardości” i jednoczesna profesjonalizacja, ale pod jednym warunkiem: językowy efekt nie może przysłonić pierwotnej refleksji, co niestety dzieje się teraz bardzo często.Pisząc "profesjonalizacja" nie mam bowiem na myśli dalszego zagęszczania języka dyskursu aż do kompletnej mgławicy i matactwa, ale dalszą, pogłębioną refleksję o otaczającym świecie, która w postaci porządnego o nim, o innych ludziach i o sobie wreszcie myślenia i pisania dobry przyniesie owoc. Tak w humanistyce jak w poezji, co niczym innym jest jak apelem o więcej życia, więcej mowy i przeżycia. Humanistyka „umie pisać”, niech teraz zacznie uczyć się mówić, by potem wreszcie móc zacząć rozmawiać.




Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...