Bo była Przyjaciółką. Wielu ludzi, nie
tylko moją, choć w dzień jej śmierci wyjątkowo silnie przypomniała mi się.
Wieloletnia redaktor naczelna czasopisma „Dla nas”, autorka przeszło 20 tomików
poetyckich, członkini Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Oddziału Kraków,
działająca na rzecz osób chorujących psychicznie i ich rodzin, będąca na drodze
Neokatechumenalnej we Wspólnocie Franciszkańskiej, w końcu mama dwóch synów,
Krzysztofa i Piotra i babcia trojga wnucząt: Kubusia, Maksia oraz Poli.
Niedługo ma ukazać się książka Małgosi pt. „Wiersze lanckorońskie” poprzedzona
wstępem mojego autorstwa oraz wywiadem, który z nią przeprowadziłem. Nad
wywiadem pracowaliśmy wiele miesięcy.
Najpierw przesłałem adresatce wywiadu pytania, a potem mozolnie, przez wiele sesji,
spisywałem odpowiedzi do komputera. Nie tylko jednak sprawy zawodowo –
literackie nas łączyły, ale również wspólnota dusz. Małgosia chorowała, tak jak
i ja, więc mieliśmy wiele tematów do przedyskutowania. Ale to jednak nie
choroba była w tym wszystkim najważniejsza, ale specyficzna wrażliwość na
świat: na kwiaty, ptaki, drzewa, braci najmniejszych, a w końcu na ludzi. Jej
twórczości poświęciłem kilka artykułów, można powiedzieć, że byłem jej niejako
krytykiem towarzyszącym a poza tym krytykiem – przyjacielem. Gościła mnie w
każdy czwartek na obiedzie, w jej mieszkaniu na Królowej Jadwigi. Nigdy nie
zapomnę smaku polędwiczek – oj troszczyłaś się Małgosiu, żebym wychodził od
Ciebie zadowolony. Wychodziłem od niej po pewnym czasie, dość krótkim, bo nie
chciałem jej przemęczać, była osobą mocno schorowaną, ciągle słabująca, ale
równocześnie niezwykle dzielną i heroiczną, nie poddawała się chorobie, ale
stale wystawiała szpadę swojej twórczości, swojej poezji, stale walczyła z
różnymi chorobami, pisząc, wydając, wygłaszając, czy po prostu będąc z ludźmi.
Jest Małgorzata Misiewicz również autorką programu „Jestem”, który gromadził
różnych poetów przy Domu Kultury Wola, zaraz obok jej miejsca zamieszkania. W
wywiadzie, który przeprowadziłem z poetką, przyznaje się do wielu ciekawych
faktów biograficznych, z tego, co pamiętam, z odbytych z nią rozmów, wiem, że
nie miała życia usłanego różami, ale bardzo ciężkie, znojne, mozolne, pełne
trudu i prawdziwego poświęcenia dla innych. W jej osobie łączyły się dwie cechy
teologiczne: teologia radości i teologia krzyża. Kiedyś, by dookreślić
specyfikę jej artystycznego profilu, użyłem określenia: krzyż w kwiatach. Tak,
była Małgosia między krzyżem choroby a kwiatami poezji, a może jedno nie mogło
istnieć bez drugiego, może wręcz jedno drugie w jakiś sposób warunkowało i
czyniło tak wiarygodnym, autentycznym?
Była osobą pełną pasji. Nosiła w swoim sercu wiele zranień i krzywd, ale
niechętnie o nich mówiła. Zapamiętam ją, jako osobę niezwykle pogodną, otwartą,
miłą, serdeczną, zapraszającą do wejścia do swojego świata, nieco magicznego i
jednocześnie tak bardzo naszego, tak bardzo prawdziwego, gdzie blask łączy się
z cieniem, a Małgosia była jak ta fala, z której dobywała się pojedyncze
ziarenka – kryształy jej poezji.
Będzie mi Ciebie bardzo brakowało
Małgosiu, bo towarzyszyłaś od wielu lat moim poczynaniom twórczym i zawsze,
niecierpliwie czekałem na Twój komentarz. Bo kiedy paliłem papierosa na
balkonie, u Ciebie, i kiedy powracałem, widziałem, jak cieszysz się, że mogę
zjeść zupę, którą dla mnie przygotowałaś. Za zupę, za wiersze, za Twój pogodny
uśmiech, za ciekawe rozmowy, za Twoje wielkie serce, bardzo Ci, z całego serca
dziękuję. Do zobaczenia w świecie, o którym nic nie wiemy.