W obecnych czasach współżyć z bliźnimi, znaczy nie przejmować się nimi. Ci, którzy przejmują się czyimś losem, nazywani bywają stalkerami albo natrętami.
Nie ma literatury i nie ma krytyki, jest środowisko i pewne mechanizmy,
struktury przetrwania.
Być może język prawdziwie wynaleziony to taki, który odrywa się od gleby
osobistego doświadczenia i swobodnie dryfuje w sfery uniwersalne.
Z kolei język prawdziwie odnaleziony to taki, który nigdy z osobistym
doświadczeniem nie zrywa.
Pierwszy jest charakterystyczny dla naukowców, drugi dla artystów.
Ciekawe są punkty przecięcia obu tych języków – tym wydaje mi się język krytyki
literackiej.
Relacje międzyludzkie często polegają na grze wzajemnych odbić.
Relacje prawdziwe mają gdzieś korzystne lustro, czy to dla jednej czy drugiej
strony.
Myślałem, że wynajdę nowy język do opisu tego, co jest, ale to, co jest, dawno
już zostało opisane przez dwóch Panów, którzy nazywali się Platon i
Arystoteles.
Wszystko, co napisałem do tej pory, napisałem nieświadomością, która rzecz
jasna działa w sposób utajony, niejawny, głęboki i ukryty.
Kiedy nieświadomość wyłazi na wierzch jak flaki, doświadczam owładnięcia psychozą.
Z kim mam najgłębszą relację?
Wszystko wskazuje na to, że relację najgłębszą mam z Bogiem, jeśli Bóg jest
językiem, a wszystko wskazuje na to, że nim całe szczęście nie jest.
Jeśli ktoś Boga traktuje wyłącznie jako język, nie umie z Nim w ogóle rozmawiać.
Obawiam się, że wszystkie możliwości zostały już wyczerpane – została usilna
chęć ich penetracji, która jest silniejsza od stanu faktycznego i chyba głębiej
umotywowana – tym samym ważniejsza aniżeli sam repertuar czy gama, stała się
motywacja, która w obrębie wciąż tego samego repertuaru czy gamy niejako
operuje.
Motywacją tą powinno być pragnienie rozwoju, natomiast często jest nią
narcystyczna pobudka, łaknącego pieszczot ego.
Zakładam kolejne, konwencjonalne maski, po to, by ludzie byli zadowoleni.
Ja tylko udaję zadowolonego.
Ten, kto pracuje w języku, zazwyczaj w sposób bezpośredni nie przysłuży się
swoim bliźnim.
Zabawne, że każda służba domaga się imienia, chyba że pragnie bez imienia
pozostać.
Dziś nie ma imion mocniejszych i słabszych, są imiona.
Idiomatyczne.
Kategorią, która daje się przetłumaczyć na imię wspólne, jest kategoria
sukcesu, merkantylnego i medialnego. Imiona tej kategorii pozbawione, warczą
wściekle w piekle imion anonimowych.
W piekle swojej nieprzetłumaczalnej partykularności.
Czy język stwarza rzeczywistość czy rzeczywistość język?
Co było pierwsze? Jajko czy kura?
Wszelkie języki literackie są konwencjonalne i służą jako pretekst do prężenia
muskułów i nadymania się.
Niewypowiadalna jest miłość, będąca na antypodach prężenia muskułów i tego, co
skonwencjonalizowane. Tuszę, że z momentem ustania terroru konwencji, ustałby,
idący z nią w parze, terror nienawiści.
Paruzja będzie polegać na zniesieniu konwencji.
Bycie człowiekiem z diagnozą psychiatryczną jednocześnie przeszkadza i pomaga.
Przeszkadza, bo „profesjonaliści” traktują cię jak idiotę, pomaga, bo zawsze
możesz wypuścić flarę, że jesteś idiotą, kiedy okoliczności ku temu zaistnieją
i bycie idiotą okazuje się pomocne.
Czy rodzajem misji i powołania jest poznawanie drugiego człowieka?
Czy wszelkie zawody nie na tym polegają?
Chyba wyjąwszy tych, którzy nie muszą już tego robić i doskonale znają ludzkie
potrzeby, zbijając na nich fortunę.
Przekleństwem mojej egzystencji, jest przebywanie w ramach struktur relacji
konwencjonalnych, stwarzających iluzoryczne wspólnoty.
Wszelki ich byt, rzecz jasna efemeryczny, bierze się ze strachu przed prawdziwą
bliskością.
Nie odbyłem żadnej rozmowy istotnej od ponad trzech lat.
Muszę chyba powrócić do dawnego zalewania pały, bo tak się dłużej nie da.
Jestem człowiekiem niewyobrażalnie wręcz samotnym.
Próbuję dociec, skąd we mnie tak głęboka nienawiść do rodzaju ludzkiego.
Być może dlatego, że rodzaj ludzki nie pojmuje, iż łączenie się w pary, a
następnie płodzenie, jest niewybaczalnym błędem.
Cóż jest lepszego ponad łączenie się w pary i to nerwowe zapylanie kwiatu?
Ten kiczowaty artysta Bóg nie wymyślił niczego lepszego.
Tak czy siak, skazani jesteśmy wszyscy na afirmację, nawet samobójcy afirmują
niebyt.
Ten, kto wymyślił taką niewolę, niewolę nieustającego potwierdzania, musiał być
tyranem.
Pokochać świat, znaczy rozgościć się wygodnie w swojej niewoli.
Najweselsi więźniowie nie rozstają się z flaszką, może właśnie oni mają
najwięcej rozumu.
Ależ Artysto, gdyby nie rodzili się kolejni spacerowicze tej cudownej łąki,
któż mógłby Ciebie podziwiać? Czyżbyś był nieskończonym Narcyzem?
Jedynie kapłanów zwolniłeś od obowiązku przymnażania klakierów Twojego,
nieskończonego majestatu. Czy był w tym jakiś zamysł?
Prędzej niż w Boga i te wszystkie bajki o niebie i piekle, wierzę w kosmitów,
czyli w istoty ode mnie mądrzejsze i za mnie w jakiś sposób odpowiedzialne.
Jestem głębokim apologetą chrześcijaństwa, które uczyniło ludzkie doświadczenie
niezmiernie głębokim oraz bogatym, a jednocześnie głęboko się z nim nie
zgadzam, bo to właśnie chrześcijaństwo uczyniło ludzi połamanymi,
nieszczęśliwymi, pełnymi napięć, konfliktów, wewnętrznych zranień, traum,
poczucia winy. Uczyniło ich pomiętymi, poranionymi, uczyniło z ludzi de facto
śmieci.
Ale to już robota św. Pawła, który prawdopodobnie radykalnie zdeformował nauki
Jezusa.
Jeśliby życie ograniczało się do pomidorówki w sobotę, rosołu w niedzielę,
karpia na Wigilię czy jajeczka na Wielkanoc, to doprawdy, przychodzenie na
teren tak bez reszty gówniany, nie miałoby najmniejszego sensu.
Nie może jakaś jedna wrażliwość narzucać swojej woli cudzej wrażliwości.
Chrześcijaństwo z jednej strony głęboko traumatyzuje teren ludzkiego
doświadczenia oraz de facto unieszczęśliwia ludzi, ale z drugiej jest religią
najbardziej tolerancyjną.
Chrześcijaństwo głęboko chroni cudzą wrażliwość, to chrześcijaństwo najgłębsze,
najbardziej Chrystusowe. Dlatego jest religią ludzi dobrych.
A cóż znaczy szczęście?
Jeśli szczęście byłoby tylko brakiem cierpienia, to najszczęśliwszy byłby
niebyt, dlaczego więc tego niebytu tak wszyscy się boją?
Najszczęśliwsi byliby ci, którzy nigdy nie przyszli na świat, oni osiągnęli
stan szczęścia doskonałego, nie wkładając w to żadnego wysiłku.
Żyć w tym świecie znaczy nigdy de facto nie zaznać szczęścia.
Być może stan bliski prawdzie, ergo szczęściu, polegałby na możliwie głębokim
współodczuwaniu ze światem w jego męce, biedzie, poniżeniu, absurdzie i
niekończącym się szaleństwie, z którego wybawić może jedynie chwilowy obłęd.