sobota, 9 sierpnia 2014

Dzień za dniem. Lektura za lekturą.

Moja codzienność. Ciągle książki. Potem trochę strachu, że jeszcze tego nie zdążyłem przeczytać i tamtego. Nie obchodzi mnie "realny" świat, "prawdziwy" świat, buduję bowiem siebie poprzez grono przyjaciół i tak też pamięć o sobie stwarzam, mam wrażenie, nie idąc w ten "prawdziwy" świat, który dla mnie pusty i brzmiący jak cymbał. Wszechświat i tak patrzy na mnie stale. I na moje dobre uczynki i na moje grzechy.
Kiedy modlę się w kościele Franciszkanów, to wtedy właśnie przywołuję do siebie Wszechświat.
Dzień za dniem. Wczoraj kino, "Odyseja kosmiczna 2001" Stanleya Kubricka, potem smaczny obiad w Starej Kuchni, zupka wiosenna jarzynowa oraz rybka panierowana z ziemniaczkami i surówką z kiszonej kapusty oraz bardzo dobry kompot. Dzisiaj skończyłem czytać Chateaubrianda "Opis podróży z Paryża do Jerozolimy", piękna książka. Bogiem silna i silna szczegółem, konkretem, historią, życiem po prostu.
Kiedy nie było Ewelinki, leżałem na łóżku w ciemną noc, w którą przeważnie przepadam, w której przeważnie nieuchronnie się rozmywam jak biała nić ciemności, więc kiedy noc i był wielki spokój i pokój nasz został doskonale, doskonale wprost uprzątnięty, tak że aż żal było tę doskonałość naruszać, we mnie życie zjawiło się wraz z lekturą "Opisu podróży z Paryża do Jerozolimy" Chateaubrianda, książki pięknej i długiej, silnej Bogiem, konkretem, szczegółem, nienachalną, ale precyzyjną i rzetelną drobiazgowością, szczegółem, który odsyła nie tylko poza samego siebie, ale jakby prosi, żeby się na nim skupić, może nawet wydaje z siebie żołnierski rozkaz: skup się czytelniku na mnie, na tym drobnym szczególe wyjętym z życia i Historii, skup się na historycznych wydarzeniach i rzetelnych opisach odwiedzanych krain. Pisarz jest jednocześnie kronikarzem. Podróżowałem razem z Chateaubriandem z Paryża do Jerozolimy, płynąłem statkiem, odwiedzałem Jaffę, słuchałem o wielkich bitwach dawnych zwycięzców i przegranej bohaterów, chwała zwyciężonym. Przecież i ja byłem na tym statku, choć, tak, choć rok temu, kiedy zwiedzałem wyspy Grecji, nie o to chodzi, że byłem w tym samym miejscu, ale że podróżowałem statkiem razem z Ewelinką i trochę mam z Chateaubrianda. Tego kronikarza codzienności, tego kronikarza podróży.
Tak i ja prowadzę codzienną kronikę tego życia mojego, coś bowiem trzeba złożyć, jakieś świadectwo przed Panem Bogiem.
Dzisiaj kolejne, wielkie wydarzenie, przychodzi na szachy Kuba. Myślę, że wizyta ta wymagać będzie odrębnego namysłu i odrębnego opisu.
Rytmy wszechświatowe Kuby jakoś zbiegają się z moimi, nieco powikłanymi i nieco heretyckimi rytmami, podobna nierzeczywistość rzeźbi nasze czasoprzestrzenie, przy jednym, drobnym zastrzeżeniu, że Kuba mimo wszystko i jednak, bliżej jest życia. O upadły rdzeniu! Kiedyś ciebie posiadałem, przepadły rdzeniu, teraz jedynie rozpraszam się w wielości, czasem, tak, czasem wydaje mi się, że jestem wielością przypadkową, że jedność moja to złudzenie.
A kiedyś wyczytałem: literatura jako zawody, maraton, w którym najważniejsze jest ego. Napisałem odpowiedź temu komuś, kto tak napisał, wiersz "Modlitwa dla przyjaciół", kiedyś go opublikuję.
Ci srodzy egocentrycy i ci bezbarwni obiektywiści, jakaż jedynie pozorna przepaść ich dzieli. Im mniej ktoś pisze o sobie, tym łacniej łaknie uznania, tym wyraźniej okazuje swoją siłę, tym bezwzględniej miażdży swoich przeciwników. Im ktoś więcej o sobie pisze i mieli ten temat nieskończony w nieskończoność, tym bardziej siebie się wyrzeka, tym bardziej dla siebie przestaje być ważny i chce się roztopić w tej wielości żywej, bądź pozornie żywej.
Powracając na chwilę do Chateaubrianda. Podróż razem z tym znakomitym, francuskim pisarzem była podróżą żywą. Właśnie: historia to jest nauka żywa, oparta przecież na konkrecie i szczególe: jak wyglądała dzida a jak wyglądał miecz, a jak wyglądała strzelba? Miejmy nadzieję, że ten materializm jest jedynie pozorny, że idzie za nim głębokie, naprawdę głębokie umiłowanie świata materii, duch bowiem w ciele mieszka i w materii mieszka pneuma. Czy tak? Ech, ech te pałubiaste niezgrabności, te wypchane sępy i kondory, te karakony, ci ojcowie w karalucha przemienieni, to panopticum wypchanych kukieł, ta tandeta świat wypełniająca, czyżby świat cały wypchany był szczelnie tandetą? Czy istnieje wobec tego sama powierzchnia, jedynie powierzchnia zjawisk? Nie bądźmy jednak pochopni i nie zapominajmy o lekcji Nietzschego, że "ludzie naskórkowi są naprawdę głębocy". Z podobnym zjawiskiem umiłowania powierzchni dla samej powierzchni, prócz prozy Schulza, miałem na przykład do czynienia w prozie Kuśniewicza, zwłaszcza w jego powieści "Witraż". Zarówno Schulz jak i Kuśniewicz, to są prozaicy, być może, dla mnie jednak to autorzy powieści poetyckich, niosących ze sobą określoną filozofię świata, wywodzącą się nie skądinąd jak z ponowoczesności, umiłowanie bowiem materii, język, który za tym idzie, równoznaczność z byciem bardziej po stronie pisma (utożsamianym z życiem), aniżeli mowy (utożsamianej z martwotą), to wszystko cechy literatury, która raczej dłubie i rzeźbi w języku długotrwale i precyzyjnie, aniżeli daje się ponieść jakimś przypadkowym porywom, impulsom, czy natchnieniom boskim. Czy rzeczywiście? Przypomnę jedynie genialną, piękną powieść Hermana Hessego "Narcyz i Złotousty", gdzie Narcyz, ukąpawszy się uprzednio porządnie w życiu, w tym w jego materialności oraz zmysłowości, nagle, stając się artystą, terminując u mistrza dłuta, rzeźbi rzeźbę w porywie szału i natchnienia, rzeźbę swojego przyjaciela, mnicha Złotoustego, najpiękniejszą, jaką mu kiedykolwiek udało się wyrzeźbić. Czy zatem natchnienie wyklucza umiłowanie materii świata? Czy Bruno Schulz nie pisał w natchnieniu? Te wszystkie gęste frazy, rozbudowane, piętrzące się barokowe zdania i frazy właśnie na to by wskazywały, ale czy na pewno?
Kiedy majster zejdzie się w jednej osobie z kimś, z istotą, którą nosi w sobie, prostą, szczerą, niewinną, aż do bólu dziecinną, czy właśnie wtedy nie powinno mówić się o arcydziele? Czy spontaniczny wylew i szał, furor poeticos trafia jedynie wtedy na dobry grunt, kiedy uprzednio artysta nie kąpie się w rzece materii, innymi słowy życia? Czyż Stworzenie nie wymaga miłości, mówiąc prosto?
Negacja świata, jeśli ją pojąć jako całkowite zerwanie związków z tym, co ludzkie i stworzone, prowadzi nie tylko do zamknięcia się, ale wręcz do wariactwa, szaleństwa. Język potrzebuje gleby, a tą glebą jest, choć można się zżymać, otaczający świat. Więc zaryzykuję, że prawdziwy święty to taki, który nade wszystko miłuje Stworzenie Boże.
Wracam w tym momencie do Chateaubrianda i jego "Opisu podróży z Paryża do Jerozolimy". Otóż wydaje mi się, że ten bardzo staranny i uważny kronikarz życia i Historii krain, które zwiedza, jest do pewnego stopnia poetą, co widać w jego intensywnym uwrażliwieniu na rozmaite, zaobserwowane szczegóły otaczającego świata, szczegóły tej podróży.
Zatem ukochanie materii przez Chateaubrianda w jego podróży, umiłowanie konkretności materii, co przejawia się na przykład w drobiazgowym opisie rozmaitych, historycznych zdarzeń, jest być może jednocześnie tejże materii uwzniośleniem, wskazującym na obecne w tej materii  nie tylko pierwiastki ludzkie, ale i boskie, siłę bowiem pisarską czerpał ów francuski pisarz z inspiracji Najwyższego, sam to zresztą w swoich zapiskach gdzieniegdzie, choć może nie wprost całkiem przyznaje. Tak też w księdze "Opis podróży z Paryża do Jerozolimy" to, co boskie splata się z tym, co konkretne, to, co życiowe jest tym, co Boże, historia ludzi nierozdzielna jest mam wrażenie od dziejów Zbawienia. Chrystus jednak u Chateaubrianda nie tylko Bogiem jest, ale człowiekiem, Chrystus ma przede wszystkim ciało, w ciele swoim zmartwychwstał. Umiłowanie świata to jest zatem chrześcijaństwo przeżyte do głębi i na wskroś, kiedy będziemy pamiętać, że Chrystus nie zmartwychwstał jedynie duchem, ale również ciałem.
Właśnie ta historyczna konkretność, kronikarska drobiazgowość mnie w księdze francuskiego eseisty z przełomu XVIII i  XIX wieku szczególnie urzekły. Myślę, że mógłbym zająć się tym pisarzem na poważnie, gdyby nie codzienne obowiązki związane z doktoratem i umiejscowienie jednak mojej wrażliwości literackiej oraz filozoficznej przede wszystkim w XX wieku. W każdym razie pisarzem jak i postacią wydaje mi się Francois-Rene de Chateaubriand niezwykle ciekawą.
Powracając jednak do rytmów moich dni i rytmów lekturowych. Dilthey, "Budowa świata historycznego w naukach humanistycznych" oraz Gadamer "Prawda i metoda", dwie książki o hermeneutyce, wiadomo, że czytane interesownie, choć moim zdaniem jedynie konkretny interes rodzi prawdziwą bezinteresowność, w przeciwnym bowiem razie, jako istoty społeczne, czytając jedynie "dla siebie", gubimy gdzieś cel po drodze, choć ja przecież "Opis podróży z Paryża do Jerozolimy" przeczytałem przede wszystkim dla siebie.
Ostatnio wpadł mi w ręce tom całkiem przypadkiem, bardzo młodego poety, Rafała Różewicza, tom, który, jak wyczytałem na odwrocie okładki, "żyje". Mnie się wydaje, że ten rodzaj pisania, ten rodzaj dykcji, to jest coś z czego ja już dawno odrobiłem lekcję i choć stary już jestem i zupełnie gdzie indziej lokuje się moja wrażliwość, to jednak stare fascynacje gdzieś głęboko we mnie mieszkają. Więc tak: przyznam i powrócę do przerwanego wątku, że tom powyższy żyje przede wszystkim dzięki mocnemu ulokowaniu w piśmie.
O ile mowa zbliża do natchnienia, szlachetnych porywów ducha, wzruszenia, nawet szału twórczego, o tyle pismo tego rodzaju spraw nie tylko że nie lubi ale w ogóle nie ceni wybierając coś, co nazwać można poetycką robotą, wytrwałym dłubaniem, rzeźbieniem w słowie itp, o tym zresztą już miałem okazję pisać.
Otóż wydaje mi się, że kiedy w poezji, zwłaszcza w poezji, pismo będzie brać pierwszeństwo nad mową, będziemy mogli mówić o powolnym schyłku matki poezji i jej zupełnej nie tylko niekonieczności, ale i nieprzydatności. Poezja stanie się mową niekonieczną, a zatem tego rodzaju pismem, które doskonale samemu sobie wystarcza, nie potrzebując również hipotetycznego czytelnika, który chciałby czegoś jednak, o tak, pozwolę sobie napisać to słowo, prawdziwego. Aczkolwiek nie każdy, może jestem wymierającym dinozaurem. Nie wykluczam, że obecna i nachodząca epoka, która zapewne pewne zjawiska teraźniejsze jeszcze wyostrzy i zintensyfikuje, w całości opowie się po stronie paradygmatu pisma, co będzie jednocześnie pogrzebaniem ostatków naiwnej wiary w to, że mowa może coś tam jeszcze przywrócić i poskładać w całość. Wszechobecność pisma na portalach społecznościowych i literackich, prosty wybór najmłodszych adeptów wiedzy, którzy często podczas spotkań towarzyskich nawet, nie mówiąc o wykładach i ćwiczeniach, nerwowo sprawdzają swoje smart fony, jakby tam właśnie był ten "prawdziwy świat", nie pozostawia moim zdaniem większych złudzeń co do tego, czym w przyszłości nie tylko poezja, ale literatura w ogóle będzie się karmić. Nie wykluczam też, że nadejdzie taki moment w dziejach człowieka, kiedy ludzi zastąpią awatary wirtualne i problem zostanie zupełnie rozwiązany, królestwo niebieskie zstąpi bezszelestnie na ziemię pod postacią sieci. Być może jednak to, co ochronić nas może, to własnie to tak niecierpiane i spychane na margines przez poważnych obiektywistów, ego. Ego sfrustrowane, ego strachliwe, ciągle lękające się, ego niespełnione, ego, które ciągle bije się o podziw, ego w końcu glebiące siebie i innych przy okazji w strasznym zawodzeniu i skowycie, czemu mnie jeszcze nie doceniliście, czy nie widzicie, że jestem genialny? Ego pełne kompleksów, ego siebie nienawidzące i innymi gardzące, ego, które gardzi innymi dlatego tylko, że samo jest w głębokiej upadłości i na siebie nie może patrzeć, tak bardzo w swoich oczach jest gówniane. Ego, które zamiast budować woli niszczyć, bo budowanie do niczego ciekawego nie prowadzi, a przy okazji niszczenia trochę czarnego jadu wycieknie na ziemię i komuś coś tam zatruję, komuś dokuczę i już jest lepiej, już mi lepiej, niech inni żreją ten sam syf, który i ja żrę, niech inni w tej samej gnojowicy się taplają, w której i ja się taplam, niech ten lub tamten poczuje i mój smętek, moją nicość, mój Pański krzyż, niech w końcu, niech w końcu, apelują bojownicy o wolność w sieci, niech w końcu nie będziemy samotni.
Pogłębiająca się samotność z przyczyn wirtualnych do niczego innego nie prowadzi właśnie jak do rosnącej frustracji ego, co przyznam, w przyszłości może być bardzo niebezpieczne, kiedy pismo całkowicie obejmie władzę nad ludźmi w postaci sieciowych awatarów i doprowadzić może do kosmicznego kryzysu (najpierw), a potem do jakiegoś, hmmm, kosmicznego wybuchu?
Ów kryzys jednak z drugiej strony, niemożliwy do wytrzymania dla normalnych ludzi, może być rodzajem farmakonu, trucizna okaże się lekarstwem, kiedy zmęczone dominacją pisma jednostki będą powracać do źródeł mowy, odkrywać korzenie.
To oczywiście wyłącznie moje, literaturoznawcze fantazje. Wydaje mi się, że świat światem od zarania był podzielony i walka toczy się nadal. Jeśli chodzi o mnie, wolałbym, żeby zwyciężyli ci, dla których pisanie jest rodzajem rozmowy, dialogu, mowy w końcu (jak w poezji).
Tym niemniej tym kimś, kto uratować może, jest zawsze bliźni. Dlatego staram się o bliźnim nie zapominać i z Kubą partyjkę szachów dzisiaj rozegram w sobotni, letni, sierpniowy wieczór.










O nieuchronnej potrzebie kolekcji na podstawie zbiorów Kazimierza Wiśniaka Hieronima Sieńskiego oraz Macieja Rudego

      Kolekcjonować rozmaite rzeczy można z różnych przyczyn. Często idzie za tym głęboki sens nadania jakiegoś określonego kształtu swojej ...