poniedziałek, 2 czerwca 2014

Rozsypane okruszki dla wróbelków. Mała uwaga o Hrabalu wokół "Zbyt głośnej samotności".

Przeczytałem po raz drugi czy trzeci Hrabala "Zbyt głośną samotność". Kiedyś usłyszałem na zajęciach z antyku (prawda, że miłe?), zdanie, że to najlepsza powieść Hrabala. Nie wiem. "Obsługiwałem angielskiego króla" jest jaśniejsze, tam jak się kąpią dzieci, to się faktycznie kąpią w słońcu, natomiast w "Zbyt głośnej" to słońce jakby za chmurą, niby dzieciaki kąpią się w lecie, a jednak jest pochmurno, może za chwilę zacznie padać deszcz. No ten Hrabal. Tischner dobrze napisał, że ów pisarz czeski to jest głęboki rewelator nieistnienia, kiedy napisał, że bohaterowie Hrabala nie są z krwi i kości, ale to zjawy, fantomy, postacie nierealne. Bardzo dobra intuicja Tischnera, bo przecież podejście do materii świata narratora powieści autora "Pociągów pod specjalnym nadzorem" jest właśnie nierealne, z pogranicza snu i jawy, albo inaczej: jest to świat przeniknięty tak na wskroś i znakomicie, świat tak znakomicie zinterpretowany i przy pomocy metafory spenetrowany, świat tak mocno jak żółta, ciężka od wody gąbka, nasączony językiem, że nie tyle mówimy tutaj o alternatywnym świecie, autonomicznym świecie, pozorze świata itp, ale mówimy tutaj, bądź powinniśmy mówić o najprawdziwszym z prawdziwych światów, co prawda stworzonym od początku do końca w jedynym i nie dającym się podrobić języku, ale właśnie: świecie prawdziwym, ponieważ do głębi zinterpretowanym i przenikniętym przy pomocy metafory. Bo dla Hrabala świat to teren zmagania się metafor, które, jak to w wypadku prawdziwej poezji, nie oddalają od świata, ale tak mocno, tak niebywale i cholernie silnie doń przybliżają, że w zasadzie ciężko jest znieść tegoż świata materii tchnienie i oddech, ciężko jest przejść do porządku dziennego nad tegoż świata ukrytym duchem, który przecież, w chwilach zwiększonej grozy, kiedy rana pisarza zostanie otwarta, blizna napoczęta i nadwyrężona, nie daje się tak łatwo znieść i oswoić, dlatego ów wylew światowej materii, który niczym innym jest jak procesem pisania (czyli stwarzania, to jest nazywania adekwatnego tego, co jest), jest również swoistym i niezwykle oryginalnym, lecz także nieuchronnie potrzebnym rodzajem ochronnego pancerza przed tego świata ukrytymi, głębinnymi i otchłannymi kłami, które szarpią, kiedy niebezpieczny dryf znosi pisarza w stronę głębin. A dotarcie do światowych głębin jest dla Hrabala niczym innym jak bardzo starannym, skrupulatnym i pieczołowitym wyrażeniem tego, co znajduje się na powierzchni, czyli między innymi barw, rzeczy, elementów krajobrazu itp, czyli innymi słowy dla Hrabala skupienie się na powierzchni (i tylko na niej) jest nie tylko sposobem obrony na głębiny niemiłe kąsanie i tarcie, ale jest również sposobem na tejże głębiny adekwatne wyrażenie, aby ona naprawdę głęboka była i się stała wreszcie (poprzez powierzchnię). Właściwe patrzenie na dylemat głębinno-powierzchniowy poprzez nieusuwalne jednoczenie tych dwóch sfer w pisarskim akcie, jest przecież niczym innym jak gestem dobrego lekarza (choć Hrabal był prawnikiem z wykształcenia), który nie tylko siebie przed zniszczeniem przez głębię chroni, skutecznie wyciszając jej pomruki dając pole śpiewowi światowości świata, ale chroni również tego, kto czyta dając mu właśnie ten ów swój świat (prawdziwy świat), poczuć i ocalić przed ciemnością nicości. Ciemność nicości staje się w tym momencie niestraszna, kiedy świat, ten świat zewnętrzny, już w całości, na wskroś, w głąb i w poprzek, językiem, czyli aktem nieustannego stwarzania i nazywania, wysycimy i damy mu odpocząć w tym wysyceniu, nasyceniu i nienasyceniu zarazem, odpocząć poprzez nadmiar, który równocześnie jest umiarem, czyli innymi słowy, odpoczynek od nicości zawierałby się w optymalnym napięciu między słowem a światem (choć to pewnie niestety banał).  Więc u Hrabala nienasycony światem język po to jest budowany (i stwarzany, bo akt budowania jest jednoczesny u tego pisarza z aktem stwarzania, te czynności nie występują linearnie, jedna po drugiej, lecz jednocześnie), żeby świat wysycić, siebie wysycić, wysycić wszystko, nie pozostawiając miejsca na przerwę czy oddech (bo jest to pisanie na jednym oddechu), czyli już nic nie pozostawiając po pisarskim akcie, jedynie pustkę, spustoszenie, depresję, cienie i zjawy. To jest cena, jaką płaci się za heroiczny gest ocalenia świata w języku-utrata świata.
Nie chce mi się pisać tym dobrze oswojonym, krytycznoliterackim językiem, że u Hrabala pięknie jest i malarsko, a jednocześnie czuć powiew świętości, że błyszczą się żółte kreski, że dzieci kąpią się i widać ich gołe brzuszki, że naucza nas mistrz Lao-Cy o tym, że życie jest wyjściem, a śmierć jest wejściem, że Chrystus jest widziany zza książek, które niczym ksero, wydawane są spod pisarskiej matrycy, skąd bohater-narrator, jakby wbrew sobie, pracując w drukarni, jest wykształcony, a jednocześnie obłąkany, możemy domniemywać, skoro widzi Syna Bożego tam i ówdzie, a nie tylko Jego, bo także widzi Archanioła Gabriela i gdzieś tam na niebie, w nitkach latawca, wyczuwa Ducha Świętego. Natomiast "Cyganka łamała chleb, tak jakoś, jakby przyjmowała świętą Eucharystię, łamała, a następnie zbierała okruszki ze spódnicy i wrzucała je sakralnie w ogień". I znów, tyle tropów antropologicznych, trop ognia, który odnawia, misterium Wielkiego Przeistoczenia, stare zostaje zastąpione przez nowe, "progressum ad originem" przez "regressem ad futurum", Lao-Cy przez Chrystusa. Ale Hrabal nie profanuje religii, traktuje ją śmiertelnie poważnie jako podskórnego, ukrytego Ducha Świata, który umożliwia wszystko: okruszki, słoneczniki, motory, fioletowe skarpetki, Cyganki, kwiaty, piwo, dziewczęta. Duch Święty zdaje się być warunkiem tego, aby pan Hopla "stał za dziewczęciem, trzymał je za biodra, a głowę zanurzał od tyłu w dziewczęcych włosach, które z lubością wąchał", więc materialność, sensualność oraz erotyczność świata nie wyczerpują się na samej powierzchni, choć jako samodzielna fluktuacja powierzchni samej, są przedstawione, ale funkcjonują przez to, że przenika je nieuchronnie wartość głęboka, oceaniczna, czarna, ale konieczna. To już zresztą odkrył zdaje się tak naprawdę Nietzsche, że "ludzie naskórkowi są naprawdę głębocy". Więc ten Hrabal jest, owszem Nietscheanistą, nihilistą, dekadentem, który równocześnie śpiewa jasną i żywą pieśń Ewangelii i w tym samym momencie zanurza ją w czarnym słońcu nicości.
Materia i to, co pod nią istnieją u Hrabala w jednym, bardzo mocnym uchwycie, możemy jedynie domyślać się jak jest to wykańczające dla psychicznej higieny (i jednocześnie dobroczynne dla pisarstwa) i dlaczego wybrał Hrabal to, co wybrał, ten doktor praw wybrał bowiem śmierć samobójczą, rzucił się z okna na lekko melancholijne podwórze z trzepakiem, pełne wróbli i gołębi.
Automat, rzeczny wylew, nieustanne stukanie w klawisze maszyny, chroniczna depresja, zbawienie w brunatnym piwie, koty w Kersku, mordowane koty w Kersku, gdzie mieszkał Hrabal, a wyraz swojej rozpaczy z powodu konieczności tych rytualnych mordów na swoich ukochanych kotach dał w "Auteczku".
Pisarz prawdziwy, taki, który nigdy nie da się podrobić, choć wielu pewnie próbowało i próbuje, pisarz, który dał wyraz "prawdziwej" naturze i ukrytej strukturze świata, pisarz, który przez oceaniczne, czarne fale głębinnej nicości nie dał się pożreć i który świat ocalił i jednocześnie zniszczył go, utracił, zostało pogorzelisko.
A czemu doktor Hrabal nie zszedł po prostu do tych wróbelków na podwórku z zielonym trzepakiem i nie usiadł w swojej niebiesko-białej piżamie i szlafroku i nie drobił dla nich ziarenek i okruszków i nie wołał: cip, cip, cip, cip, jakby siebie stwarzając w tym cip cip, swój język, język-Hrabal, jakby jeszcze raz, w  swojej starości, był nierzeczywisty naprawdę, jakby to nie on mówił, ale to cip, cip i jego dłonie, które rozrzucają ziarenka. Jak sztuka. Rozsypane okruszki dla wróbelków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...