sobota, 21 maja 2022

Lucyfer i szminka, czyli o byciu bezradnym wobec konwencji

 

   Pisanie, choćby nie wiem jak dobre i znakomite, zawsze będzie sztuczne, konwencjonalne i wtórne, ale to w mówieniu trzeba odważyć się być na maksa odważnym – nawet kiedy rozmowa zakłada pewne konwencjonalne obyczaje właściwe obyczajom piśmiennym. To jest wtedy rewelacyjne i zarazem bardzo ryzykowne, bo może przyjechać karetka i odwieść do psychiatryka, kiedy w mowie, w obyczaju konwencjonalnym, coś chcemy pokazać z siebie – do tego dążyć powinna mowa – do przełamywania konwencji właściwej obyczajom piśmienniczym, do przezwyciężenia dominacji kultury pisma.
     Psychoza moja: walka z Cerberem z Vis a Vis, zbawianie Lucyfera, to tylko nazwy zewnętrzne, zewnętrzne oznaki bardzo głębokich, utajonych konfliktów, który wyszły na wierzch w postaci nieudanego obłędu.
     Instytucjonalna teoria literatury to w dzisiejszych czasach żart i mrzonka. Mamy do czynienia z poważnym kryzysem wszelakich instytucji, co nie znaczy też, że życie podziemne i utajone jest bardziej „poczytne”. Czas jest tak bardzo obecnie chaotyczny, że jedynym gwarantem przetrwania jest trzymanie się z góry albo oddolnie, wyznaczonej struktury oraz rytuału. Żyjemy w czasach wielkiej ciszy, na którą odpowiedzią może być jeszcze większa cisza. To w istocie prowadzi do głębokich załamań, psychoz, nerwic oraz dezintegracji. Pozostaje szermowanie wciąż tymi samymi liczmanami i gotowymi formułami słownymi oraz intelektualnymi w nadziei, że przykryją naszą bezradność w obliczu tego, co jest i nadchodzi, czyli gigantycznej wręcz Apokalipsy komunikacyjnej, mogącej prowadzić nawet do zniknięcia dotychczasowego języka porozumiewania się i zastąpienia go czymś lepszym. Taki stan, czegoś bardzo przejściowego i bardzo nienazywalnego, może być wytłumaczeniem dla obecnego kryzysu literatury i jednoczesnego, nawet niezłego stanu czytelnictwa, co prowadzi jakoś do konkluzji, że ludzkość szuka nowych formuł, nowych nazw, nowego kodu swojego człowieczeństwa, o ile coś takiego jak człowieczeństwo nie jest już formułą z lekka trącącą myszką, przestarzałą. To, co najistotniejsze, nie w słowach ma miejsce, ale w specyficznej energii słownej i plastycznych obrazach, będących odpowiedzią na rosnące spustoszenie naszego świata, zarówno w wymiarze zewnętrznym, jak i wewnętrznym. Tego taranu nadmiaru słów i jednoczesnego, kompletnego ich braku w ich wymiarze istotnie treściowym, nic nie jest w stanie, jak się zdaje, już powstrzymać.
     Zamieszkiwanie w kulturze jest oznaką z jednej strony strachu przed życiem, a z drugiej daje do tego życia jakiś olbrzymi dystans. Poza tym stawia pod znakiem zapytania, czym w ogóle jest życie i czy coś takiego, jak życie w ogóle istnieje poza przyporządkowanymi nazwami go określającymi.
     Jest jeszcze moment niepewności: poza schematami, określającymi naszą konwencjonalność, definiowalność, ergo życie społeczne, jest jeszcze coś nieokreślonego, co nie daje się praktycznie uchwycić w żadnej nazwie, to jest sam moment przemiany bytu konwencjonalnego w nowy byt niekonwencjonalny i odświeżający dotychczasowe myślenie o świecie. A świat będzie chodził wciąż tymi samymi szlakami właśnie przez to, że ów moment przemiany jest poza definicją. I tego zapewne chce Pan Bóg
J.
    Moja teoria komunikacji jest bardzo prymitywna i pewnie niemożliwa: żeby mówić nie o tym, co wiemy, ale o tym, czego nie wiemy. Ujawnieniem nieświadomości jest psychoza.
To nie znaczy, że optuję za społeczeństwem szaleńców. Raczej chciałbym tymczasowego zrzucenia maski w warunkach, czy jakichś trybach konwencjonalnych czy instytucjonalnych i ujawnienia swojej faktycznej dziecinności, która za wszelką powagą pewnie stoi. To praktycznie nie do przeprowadzenia, ponieważ podważałoby autorytet wielu profesorów, którzy są jak dzieci i bawią się do śmierci swoimi zabawkami. Noszenie maski zatem wydaje się być gwarantem trwałości społecznego ładu, ergo generowaniem piekła, w którym żyjemy: kompleksów, nerwic, psychoz oraz wielu dezintegracji. Wszyscy zakładają szaty. Bycie nagim jest oznaką obłędu. Oznaką obłędu byłby powrót do raju po grzechu pierworodnym, który podobno Pan Jezus zmył. Czyżbyśmy nie wsłuchali się uważnie w Jego naukę, żeby być jak dzieci? Czy wygoda naszego ego nie pozwala nam na ujawnienie naszej faktycznej bezradności wobec nieobjętości tajemnicy? Czy ciągle musimy się puszyć naszym stanowiskiem, urzędem, funkcją? I czy nie jest to de facto objaw naszego zdziecinnienia, który wywołuje jedynie uśmiech politowania Aniołów? Baudelaire optował za szminką, która wydała mu się bardziej naturalna aniżeli jej brak. Wiedział doskonale, że księciem tego świata jest Lucyfer, ale nie wiedział, że można go zbawić, o czym z kolei wiedział Stanisław Vincenz, ale to już temat na kolejną opowieść.





poniedziałek, 9 maja 2022

Notka o tym, co (nie)komunikowalne

 

    Komunikacja jest bardzo skomplikowaną sprawą, bo tak naprawdę nie wiadomo, o co w niej chodzi. Wydaje mi się, że ludzie, w erze komunikacji, w ogóle ze sobą się nie komunikują. Znaczy lubią spotykać się ze sobą, siedzieć, wymieniać poglądy, ale nie komunikują się ze sobą. Komunikowanie pochodzi od komunii, zjednoczenia. Ludzie mają teraz wstręt przed jakimkolwiek zjednoczeniem, a najbardziej chyba przed zjednoczeniem komunikacyjnym, dlatego wymyślają różne języki. Najpierw trzeba poznać rzeczywistość, a dopiero potem dopasować do niej język, a kiedy jest odwrotnie: kiedy zgłębia się język, a w ogóle nie zna rzeczywistości, straszne zaczyna panować pogubienie i wielki bałagan komunikacyjny. A że rzeczywistość nie jest, a jedynie wydaje się, o czym wiedzą literaci, bałagan z dnia na dzień się pogłębia. Moja rzeczywistość, jeśli mogę tak nazwać mój skrawek świata, jest jednocześnie bardzo prosta i niebywale skomplikowana, także wymyślonym moim językiem objąć jej nie potrafię – dlatego patrzę na cudze. I również one, choć niebywale pogmatwane i piękne, jakoś nie oddają tego, co chcę powiedzieć i do końca nie wiem, nawet, co chcę powiedzieć. Może jedynie pragnę wyrazić głód mojego ego? Może wszelkie pisanie z tego się bierze: z chęci zaspokojenia głodu swojego ego? A może chodzi o coś jeszcze? O wewnętrzną rzeczywistość, która tak naprawdę nie podlega żadnej nazwie? Bo żadna nazwa nie wystarcza, nie jest adekwatna na nazwanie rzeczywistości, która jak piskorz, wymyka się z rąk. I czymże jest język, jeśli nie umiejętnością nazywania? Bez nazw całkowicie pogubiliśmy się. Ale coś jeszcze za wszelką nazwą stoi i o to co z tyłu, rozgrywa się cały bój, o cały ten poligon paskudnych motywacji. A życie jest ciekawe przez swój wymiar nieprzewidywalności. Ale trzeba mieć coś w zanadrzu… Ogląd świata, spojrzenie na rzeczywistość, żeby nie poddać się terrorowi… Bo gdy wychodzisz z domu, jesteś na arenie, tu musisz zapłacić, tam musisz poprosić, gdzie indziej potrzebujesz wypełnić jakieś zobowiązania i tak naprawdę jesteś wyłącznie bytem społecznym, ergo bytem komunikacyjnym, więc jakby nie ma cię wcale, dla siebie samego nie istniejesz jakbyś chciał. A co to jest istnieć dla siebie samego? Może to jest to samo, co nie istnieć dla świata społecznego? Ale to za proste, bo ciągle troszczymy się o świat jednak, nawet w najgłębszych intymnościach i samotnościach, potrzebujemy, żeby ktoś wypuścił iskierkę, jak dymek z papierosa. Bez tego dymka, iskierki, daremne nasze zabiegi, bo nie tyle dzielić się chcemy, co być zauważeni przez bliźniego, ergo straszliwa samotność jest domeną każdego bytu ludzkiego, nawet najbardziej społecznie zrealizowanego. I tak, tysiące, miliony samotności archiwizują się w rozmaitych dokumentach piśmienniczych po to tylko, żeby być razem, szczęście poczuć, że skoro ktoś, w danej księdze obok jest, taki sam nie jestem już, mam przyjaciela. I tak czasem dzieje się, na progu przejścia w nową epokę, że jedynym właściwym i adekwatnym przyjacielem naszym jest lustro naszych wynurzeń, w którym przegląda się nasza twarz – wykrzywiona przez pismo maska, przybierająca na chwilę wyraz prawdy. Człowiek pisma nie istnieje, tak samo zresztą jak człowiek życia, tak go nazwijmy umownie, pisma pozbawiony. Oba te wymiary niebycia są tak naprawdę wymiarami bardzo głębokiej samotności, która pragnie tylko jednego: szczerej i prawdziwej rozmowy z bliźnim, która dzisiaj, przy tak olbrzymim chaosie komunikacyjnym, jest de facto niemożliwa, tak jak niemożliwe jest wypowiedzenie jakiegokolwiek zdania, które by naszego wnętrza nie oszukało i jednocześnie uczyniło możliwą, daną relację.
Między zewnętrzem a wnętrzem trwa antagonizm, tak jak między językiem a bliźnim.
I on będzie się coraz bardziej pogłębiał, dopóki ktoś nie zauważy na danej filologii (najlepiej polskiej), że ciągłe pogłębianie znajomości warsztatu filologicznego nie jest wystarczające i czas skupić się na tym, co dana, żywa rozmowa (w jej warstwie skrytej i jawnej),  do języka wprowadzić może.




Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...