środa, 30 grudnia 2020

Moje różne języki a choroba

 

   Czemuż znowu zachorowałem, gdy język, którego się wyuczyłem, już stał mi się bliski i nawet zacząłem nim niekiedy nieźle władać? Może teraz chodziłoby o pogłębienie mojej, własnej sfery językowej, wejście w dramat a nawet tragedię porozumienia z samym sobą, tragedię dodam współczującą, starającą się rozumieć, może nawet sympatyczną, pogodną, przyjazną wobec samego siebie? Opieram się na wielu językach teraz, natomiast sam proces wykluwania się języka własnego, jest oparty tylko na moim wnętrzu w zasadzie, którego nie potrafię dobrze i zasadnie zdefiniować. Intuicyjnie czerpię z różnych, duchowych idiomów w nadziei, że tam odnajdę język własny.
   A on, jak na razie, nie wiadomo jaki jest. I proces mojego leczenia może tym byłby – odnajdywaniem własnego języka poprzez przepracowanie swoich chorobowych treści. Oddaleniem się, dystansem, zaczerpnięciem oddechu. Zdrowie psychiczne to kategoria zbyt ogólna, żeby ją traktować poważnie, podejrzewam, że to pojęcie istnieje wyłącznie po to, by dodać animuszu i usankcjonować władzę psychiatrów nad duszami pacjentów, a przez to utwierdzić swój zawód w przestrzeni społecznej. Oczywiście piszę to nieco prowokująco i z przymrużeniem oka; doskonale sobie zdaję sprawę, jak potrzebny jest zawód psychiatry, podobnie zresztą jak „zawód” pacjenta i nieprzypadkowo ukształtowała się teraz profesja asystenta zdrowienia – chorzy wydają się najlepszymi specjalistami od swojej choroby i często mogą wpadać na różne, zaskakujące rozwiązania jako „praktycy” choroby, na które „teoretycy”, czyli psychiatrzy pewnie nie wpadliby tak prędko.
    Byłem w wielkim, pozytywnym napędzie, ale niestety charakteryzowałem się również nie do końca uświadamianą agresją, która mnie zaprowadziła na izbę przyjęć. Wtedy już odleciałem całkowicie w coś, co nade mną przejęło władanie, ale nie chciałem się z drugiej strony tego pozbywać i chciałem wyjść ze szpitala od razu, w świat, który był zaczarowany . Czyż nie jest przyjemniej żyć w świecie zaczarowanym, po drugiej stronie lustra, aniżeli w tym zwyczajnym, zgrzebnym, nudnym, do cna przewidywalnym? No do ciebie należy wybór pigułki. Jedna jest pigułką pięknego i pociągającego fałszu, druga trudnej i nieco nużącej czasem, mozolnie zdobywanej prawdy, którą wybierzesz?
    Celowo odchodzę od kwestii poszukiwania języka (własnego), gdyż choroba, czy jej wydarzenie, to właśnie jego brak. Chory komunikuje się jedynie ze sobą, a język, jak wiadomo, jest płaszczyzną wspólną.
No namacalnym świadectwem braku języka było moje urojenie, kiedy na izbie przyjęć czytałem gazetkę "Dla nas". Nie widziałem tego, co tam obiektywnie było napisane, tylko urojony tekst, podobnie było z lekturą książek w szpitalu przez pewien czas - nie czytałem tych książek, tylko to, czego w tych książkach nie było, co było niesłychanie trudne i męczące, bo odnosiłem wrażenie, że każde zdanie danej książki odnosi się bezpośrednio do mnie, po kilku akapitach musiałem zrezygnować, bo to ponad moje siły było. Właściwością języka, tą najbardziej wewnętrzną, jest jego obiektywność, nawet kiedy to język artystyczny, to jednak jest intersubiektywny, skoro pozostaje na poziomie komunikatu, a choroba nie jest komunikatem obiektywnym ani intersubiektywnym, jest brakiem komunikatu, który komunikuje jedynie do osoby chorej - ten brak intersubiektywności i obiektywności komunikatu stanowi o jego podłożu chorobowym. Nie da się iść przez życie komunikując się jedynie z samym sobą.
Język definiuję, jako pewną strukturę, która ma wiele warstw znaczeniowych, które wzajem do siebie odsyłają i ze sobą się komunikują.
Psychozę natomiast definiuję, jako rozbicie tych struktur i jako brak języka.

     Cała sztuka tzw. zdrowienia polega według mnie na tym, żeby zrozumieć rzeczywistość w jej wielu aspektach, choćby te aspekty wydawały się nieco trudne i nużące. Ale między tymi nużącymi aspektami istnieje szereg zniuansowanych pytań i prób odpowiedzi na nie – dla nich warto właśnie badać swój język, ergo swoje wnętrze i próbować mu dać wyraz poprzez definicję innych języków, literackich czy meta literackich. Chodzi o to, żeby dać każdemu szansę wypowiedzenia się, bo każda wypowiedź jest potencjalnie ciekawa, ergo nie należy chyba hierarchizować wypowiedzi, ja przynajmniej nie jestem w stanie tego zrobić i oddalić się na dobre od jakiegokolwiek języka, aby wykazać jego śmieszność, nieprawdę czy ułudę. Istnieją języki uniwersalne i subiektywne, blisko mi do jednych i do drugich, być może bliżej nawet do uniwersalnych, bo łatwiej je zsubiektywizować to, co obiektywne aniżeli to, co już jest subiektywne – to, co subiektywne raczej obiektywizuje się, co ja usiłuję czynić w swojej krytyce literackiej.
     Przed drugim zachorowaniem szukałem swojej tożsamości jedynie w intersubiektywnym kodzie humanistyki. Teraz widzę, że ten kod nie jest wystarczający. Potrzebne jest pogłębienie swojego świata wewnętrznego o wymiar duchowy.
    Osobnym językiem jest dla mnie język poezji; wydarza się on (przynajmniej teraz), bardzo rzadko, impulsywnie, z długimi przerwami, jak błysk czegoś, co przychodzi nagle, nieoczekiwanie, nie wiadomo skąd. O wiele większe mam zaufanie do mojej pracy w języku dyskursywnym, którego wciąż się uczę i wykorzystuję go w swoich refleksjach nad literaturą, komentując rozmaite wiersze czy opowiadania.
    Pytanie, które wyłania się z tego krótkiego tekstu brzmi: czy do zdrowienia potrzebna jest jedynie praca? W moim przypadku praca w języku. Otóż, za Freudem, trzeba powiedzieć, że również potrzebna jest miłość i moim zdaniem niezależnie od tego jak słowo „miłość” definiujemy. Może to być związek z bardzo bliską osobą, kobietą czy mężczyzną, ale może to być też (moim zdaniem), przyjaźń, czy po prostu obecność (bliska) drugiej osoby. Mogą to być nasi członkowie rodziny, ale mogą to być nasi Przyjaciele. W okresie pandemii uczymy się innych form przyjaźni, które w dużej mierze polegają bardziej na słowach aniżeli na gestach, mimice, itp. Uczymy się obecności jakby „słownej”. W tym kontekście widać, jak ważna jest znajomość tego, co nazwałem „innymi językami” i otwartości na nie, na każdy język, nie tylko literacki, krytycznoliteracki czy naukowy. Bo człowiek to bardzo często „styl”, „idiom”, „język”, człowieka bardzo często jakoś czytamy. A w procesie zdrowienia, jak mniemam, pozostaje sobie życzyć jedynie dobrej lektury, która dobre przynosi owoce.
   



poniedziałek, 14 grudnia 2020

Ganiający olbrzym. Wspomnienie o śp. prof. Marku Karwali

Poznałem go w Śródmiejskim Ośrodku Kultury, na ulicy Mikołajskiej w Krakowie, miał wtedy wykład. Zaciekawił mnie. Potem rozmawialiśmy jeszcze na korytarzu. Potem kolejny i jeszcze kolejny wykład, wspólne konferencje na Uniwersytecie Pedagogicznym, obiady, rozmowy do późna na temat filologii, poezji.

    
Odebrałem z jego rąk nagrodę Grazelli, tak pięknie mówił, był wytrawnym mówcą. 

Pamiętam, że kiedyś opowiadał, że nawet nie zauważył, że ma zapalenie płuc, leczył się witaminą C, dopiero potem lekarz mu o tym powiedział, do zdrowia miał stosunek niefrasobliwy; być może przez to, że był tytanem pracy i nigdy nie ustawał w tej gonitwie – wyprawie po złote runo, wodę życia. Jakby przyświecało mu motto z piosenki „Głupi Jasio” Jacka Kaczmarskiego, o którym też bardzo zajmująco potrafił mówić: „w baśniach śpią prawdziwie dzieje, woda życia nie istnieje, ale zawsze warto po nią iść”.   

     Ale tak naprawdę niczego nie pamiętam. Jedynie to, że był ciągle w biegu. I że był w porządku wobec wszystkich. Zapamiętałem, że i dla mnie był bardzo dobry.
    Połączyła nas nauka i sztuka. Ale nie tylko. Marek potrafił wytwarzać wokół siebie bardzo przyjazną chemię, ludzie lubili go intuicyjnie. Był zawsze wesoły, uśmiechnięty, ganiający olbrzym wiedzy.
    Będzie mi go bardzo brakowało. Jego dowcipów, jego wesołości, jego żywego słowa.
Nie czas tutaj wymieniać wszystkiego, co dla mnie zrobił, a zrobił bardzo wiele, nawet w sposób niezauważalny.
    Pamiętam jego pogrzeb, pełno ludzi, pełno kwiatów, przemowy, żal, płacz matki, łzy, czasem ten płacz rozrywał wręcz jego przyjaciół, odszedł bowiem zdecydowanie przedwcześnie.
   Czytałem chyba tylko jedną jego książkę, o poezji ks. Jana Twardowskiego, którego był znakomitym popularyzatorem.
    Uczestniczyłem również czasem w jego wykładach, były bardzo ciekawe, żywe.
    Był nie do uchwycenia, czasem mówił rzeczy, których nie rozumiałem, czasem w swoich kawałach, śmiechach, żartach, brzmiał jak tajemnicza Pytia. Myślę, że nosił w sobie wielką tajemnicę, co czyniło go człowiekiem niezwykle głębokim i wrażliwym równocześnie na potrzeby innych ludzi, o które zawsze bardzo starannie dbał, jakby ciągle zapominając o sobie.
   Był prawdziwym naukowcem, z powołania, poświęconym bez reszty, maksymalnie, sprawie nauki i sztuki, był poniekąd artystą w swojej dziedzinie, choć sprawował także funkcję dziekana, był profesorem, który do późnych godzin spędzał czas na swojej uczelni, Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie.
   Zapamiętam go jako człowieka noszącego tajemnicę, jego ekstrawertyczność i otwartość na drugiego człowieka nie były pozorne, ale skrywały umiejętnie głębię jego naprawdę dojrzałego człowieczeństwa.
   Jego nastawienie na świat wartości było wzorcowe. Był człowiekiem o wyjątkowej i pogłębionej religijności. Nie zapominał o ludziach i o świecie, dbał o wszystkich, ale widać było, że relację z Panem Bogiem ma bardzo głęboką, niezwykle intymną.
Kto kocha Pana Boga i ludzi kocha, to było widać na przykładzie Marka Karwali, profesora, z którym wiele dobrego mnie łączyło, który także (podobnie jak śp. prof. Żurakowski i prof. Roman Mazurkiewicz, i poeta Józef Baran, Kazimierz Wiśniak, Adam Zagajewski, Zygmunt Ficek – poeta, Jerzy Birczyński – choreograf, Michał Zabłocki – szef SPP, Piotr Lamprecht – poeta -  Augustianin, także moi Przyjaciele z lat szkolnych i studiów i moja rodzina), odwiedzili mnie w szpitalu psychiatrycznym na ulicy Kopernika 21 A, kiedy doświadczyłem głębokiego kryzysu psychicznego i niemal całkowitego rozpadu swojej osobowości.
Tacy ludzie jak Marek Karwala, działali terapeutycznie, sprawiali, że człowiek po kryzysie, ponownie się scalał, ponownie doświadczał integracji własnej psychiki.
Marek Karwala był literaturoznawcą, artystą w swojej dziedzinie, profesorem a jednocześnie lekarzem od dusz, dobrze wiedział, jaka literatura i jakie wartości potrafią skutecznie ukoić skołataną duszę, nie tylko poety.
    Brałem udział w konferencjach przezeń organizowanych na Uniwersytecie Pedagogicznym. Przepiękna, dwudniowa, o Józefie Baranie, niezwykle ciekawa o Adamie Ziemianinie, cykl konferencji o zapomnianych poetach i poetkach Krakowa.
Był tytanem pracy na rzecz sztuki.
Poświęcał się jej cały, bez reszty.
Nigdy nie tracił z oczu artystów, biednych artystów słowa i to czyniło go niejako ich dobroczyńcą, przewodnikiem.
    Można się było od niego nie tylko nauczyć tego, co najważniejsze: czyli głębokiej znajomości dziedziny filologicznej, ale czegoś równie ważnego, a może jeszcze bardziej istotnego: uśmiechu, otwartości, pogodności, wielkiej radości życia, którą swoją osobą prezentował przy każdej możliwej okazji.
    Do zobaczenia Marku w czytelni w Niebie! A potem w barze niebiańskim – napijemy się mocnej herbaty!

poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Mój Profesor. Wspomnienie o śp. prof. Bogusławie Żurakowskim

Był zawsze Profesorem. Dla mnie. Żadnym tam "Bogusiem". Poznałem go w 2011 roku, kiedy wydałem tomik "Odpoczynek po niczym" w krakowskim wydawnictwie Miniatura. Przyszedłem na zebranie Koła Młodych do kawiarni literackiej na ulicę Kanoniczą 7. Profesor siedział za stołem. Dookoła niego młodzi poeci, byłem bardzo speszony. To był mój drugi rok studiów doktoranckich, właśnie byłem w trakcie otwierania przewodu doktorskiego. Ta jaskinia poezji była dla mnie wyzwaniem. Potem okazało się, że była głębokim wyznaniem. 
Poproszono mnie o przeczytanie moich wierszy. Dukałem coś, zająkując się co chwilę. Nie widziałem wtedy miny Profesora, ale mogę sobie wyobrazić, że siedział zasłuchany, bardzo uważny. Wszystkim poświęcał należytą uwagę, wszystkich słuchał w sposób niezwykle skupiony, przymykając oczy, jego twarz przybierała wtedy wyraz głębokiej zadumy, jakby rozmyślał nad czymś bardzo ważnym. 
Skończyłem czytać wiersze. I potem usłyszałem to, co potem wiele razy, bardzo wiele razy towarzyszyło mi, dopóki Profesor nie stracił sił pod koniec życia. Niezwykle mądry i trafny monolog Starca, biblijnego Patriarchy, w którym zazębiały się wątki, dygresje, motywy, miały wiele odnóg, odgałęzień, konarów, a wszystkie zbliżały się do jednego korzenia, jak do źródła. Tym źródłem była czystość, dobroć i piękno. 
Zapamiętałem sobie to źródło. Po spotkaniu Koła Młodych odbyłem jeszcze z Profesorem długą rozmowę o Martinie Buberze i sprawie chasydów, jak również o filozofii dialogu Bubera, pod kątem otwierania mojego przewodu doktorskiego; jego cenne uwagi niezmiernie mi się przydały, jak się później okazało. 
Tak to się zaczęło. Moja fascynacja zaczęła przybierać na sile. Pojawiałem się na każdym spotkaniu Koła Młodych i słuchałem długich, barwnych, wielowątkowych i niezmiernie bogatych monologów Profesora. 
Nie przyznałem mu się, że oprócz wierszy, jeszcze uprawiam coś. Zalążki krytyki literackiej wtedy wychodziły ze mnie bardzo nieśmiało. Tak jak proza, której prawie nie pisałem. Kiedyś Profesor przeczytał mój szkic krytycznoliteracki i chciał ze mną przejść na ty, nie odważyłem się. To w końcu był Profesor, a ja terminowałem wciąż. 
I naprawdę nie wiem, jak to się stało, że kiedyś trafiliśmy do gospody Hulaj Dusza w Krakowie. 
Chodził z nami początkowo Józef Baran, lecz później zostałem już tylko z Profesorem. 
Niezmiennie zamawialiśmy kaczkę. Przy czym Profesor jadł na pierwsze żurek, a ja zupę pomidorową. 
Długo debatowaliśmy. Przede wszystkim o sprawach Koła Młodych. Tam redagowaliśmy Almanach Koła, "Sfera 3". Właśnie tam: w gospodzie Hulaj Dusza. 
Bardzo wiele się od niego dowiedziałem. O Wojaczku, Stachurze, Leopoldzie Buczkowskim. 
Był skarbnicą wiedzy, żywą jej przechowalnią. Emanował spokojem, harmonią, dobrocią, głęboką mądrością, w której wyrażała się, jak czysta, źródlana rzeka, niezmiernie obfita i bogata ilość lektur Profesora. Jego zasób wiedzy był porażający a nawet przerażający. 
I naprawdę nie wiem, co o nim napisać. O jego gołębim sercu, zrozumieniu dla wszystkich, choć bardzo nie lubił postmodernizmu, przyznawał mi to wielokrotnie, umiłowaniu prawdy, czystości, dobra, piękna. O jego niezwykłym wyczuciu spraw duchowych i głębokiej pokorze wobec Sacrum. 
Prowadziłem z nim jeszcze spotkanie, dotyczące Edwarda Stachury w Antykwariacie Abecadło. Mówił ciekawie i zajmująco, choć wtedy już nieco niedomagał, nieustannie musiał zażywać leki na cukrzycę. 
Mieliśmy jechać do Instytutu Mikołowskiego, w którym Profesor miał opowiadać o Wojaczku, ale tej chwili ani ja ani on nie doczekaliśmy. 
Za to na spotkanie z Maciejem Meleckim, dyrektorem Instytutu Mikołowskiego, przyszedł Profesor, ponieważ odbyło się ono w Krakowie, ale już wtedy był bardzo schorowany, słaby, niedomagający, mało co nie zasłabł i nie spadł z krzesła w kawiarni, do której poszliśmy po spotkaniu. Podtrzymała wtedy Profesora niezwykle silna kobieta, Agnieszka Żuchowska - Arendt, była Przewodnicząca Koła Młodych. 
Profesor powierzył mi opiekę nad Kołem Młodych. Staram się godnie go zastępować, choć równocześnie wiem, jak dużo mi brakuje, aby dorównać takiej Postaci. 
Pamiętam długie godziny rozmów przez telefon, spacery po Plantach, kiedyś znalazłem go na ławeczce na Plantach, jak drzemał, ale okazało się, że wtedy myślał o mnie właśnie i mnie przywołał, wywabił z mojej pieczary, z mojego głębokiego snu. 
Ubrany na biało, w elegancką marynarkę, odwiedził mnie w szpitalu psychiatrycznym na ulicy Kopernika. Będę mu za to wdzięczny do końca mojego życia. 
Potem jakby między nami trochę się urwało. Ja byłem zajęty swoją chorobą, on z kolei swoimi chorobami.
Pod koniec życia odwiedziłem go w szpitalu wojskowym, w czasie pandemii. Przyniosłem mu wodę, chrupki kukurydziane, które bardzo lubił, jakieś gazety, czasopisma, które namiętnie czytał. Pomimo zakazu odwiedzin, pielęgniarka przymknęło oko i pozwoliła mi chwilę porozmawiać z Profesorem. 
Na odchodnym, kiedy wychodziłem, krzyknął do mnie lekko, "pozdrów Piotra". Chodziło o Ojca Piotra Lamprechta, Augustianina, młodego poetę, z którym wtedy przyszedłem w odwiedziny do Profesora. 
Ze względów bezpieczeństwa Piotr musiał na mnie poczekać na zewnątrz. 
Nie wiem, czy odchodził spokojny o los swoich podopiecznych. Bardzo mu na sercu leżał los Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, którego był wieloletnim prezesem, tak jak niezmiernie zależało mu na rozwoju młodych talentów w Kole Młodych, działającym przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich. 
Jego śmierć nie wydaje mi się do końca realna i definitywna. On ciągle moim zdaniem jest wśród nas, choć w innej postaci, zresztą czasem z nim rozmawiam, czasem podpowiada mi, co robić w danej sytuacji, radzę się go. 
Obok mnie, w czasie Mszy żałobnej za Profesora, stała Gertruda Drelicharz, obecna, rewelacyjna Przewodnicząca Koła Młodych. Myślę, że oboje nie dowierzaliśmy temu, że to już, że to nie do końca realne, tak jak nie do końca realna była śmierć Profesora i trumna, która miała spłonąć wraz z ciałem. 
Zapamiętam go na zawsze uśmiechniętego, pogodnego, w czarnej, eleganckiej marynarce, miłego dla wszystkich, świetnego rozmówcę, kompana do kaczki i do kufla piwa, po który już później, w tych ostatnich dniach, kiedy go sporadycznie widywałem, nie mogłem sięgać. 
Był jeszcze na spotkaniu, które prowadziłem z Jarosławem Burgiełem, poetą z Koła Młodych, promocji jego bardzo interesującego tomiku pt. "Szukając kresu pustyni". Był Profesor niezmordowany, to były chyba jedne z jego ostatnich chwil na Kanoniczej 7, w siedzibie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
To był dla mnie zawsze Profesor, nie żaden tam Boguś. I tak już zostanie Panie Profesorze, pewnie je Pan Profesor teraz kaczkę ze Stachurą i popija kompotem z najlepszych owoców. Zatem nie przeszkadzam w obiedzie i do zobaczenia! 






piątek, 26 czerwca 2020

O potrzebie spalenia wszystkich książek

Byłem dzisiaj w Zwisie i spotkałem Dymitra. Pił wódkę. Opowiadał o Annie Achmatowej, że podobno gruba była i fotel się pod nią załamał. Niedługo potem doszedł Biały. Opowiadał, że jego siostrzenica wyszła z odwyku, nie pije, poszła się z kimś spotkać. Ja piłem białą, dużą kawę i soczek pomarańczowy, alkoholu mi nie wolno. Biorę leki. Miałem rok temu bardzo ciężkie przejścia psychiczne. Posiedziałem z nimi chwilę. Chyba się przesłyszałem, ale Dymitr nazwał mnie "wielkim poetą". Pewnie dlatego, że postawiłem mu setkę wódki, nie pierwszą zresztą. Czasem dochodził do nas Marek Wawrzyński, poeta i barman z Vis a Vis. Marek, jak zwykle pouczał mnie, że powinienem uczyć się białoruskiego i rosyjskiego, jako że pracuję w Katedrze Wschodniej. Opuściłem w końcu ten stolik. Dymitr rzucił na odchodnym, że jestem brzydki, ale że pięknie piszę i że Mariola mogłaby przymknąć oko na mój dyskretnie wystający brzuszek. Mariola to barmanka z Vis a Vis. Cały czas do niej łażę i daję jej swoje książki i wiersze. Zatem opuściłem Pawła zwanego przeze mnie Białym i Dymitra i poszedłem na spacer. Taki sam jak zwykle. Wiślną, potem Plantami, zakupy w sklepie i dom. Na spacerze trochę rozmyślałem, ale niezbyt dużo. Myślenie męczy. Było mi może smutno.
Chciałem jak najprędzej uciec do książek. W domu dokończyłem "Życie sposób użycia" Mariana Pilota i podobało mi się. Próbowałem dalej czytać artykuł Stefana Ossowskiego w "Bibliotekarzu Podlaskim", który zacząłem na obiedzie, ale nie zmogłem. Artykuły literaturoznawcze to wciąż i zazwyczaj, więcej: przeważnie albo nawet może zawsze ten sam bełkot o niczym. Raz ładniej, raz gorzej napisany. Naukowcy muszą się sporo namordować, żeby udowadniać za każdym razem, że mają coś istotnego do powiedzenia o świecie i życiu. Nie mówią tutaj celowo o wielkich uczonych, którzy byli zawsze pisarzami, ale o tysiącach, milionach pracownikach naukowych, którzy z rozmysłem mordują drzewa i mają za to suto płacone. Doszedłem dzisiaj do wniosku, że pisanie książek nie ma tak naprawdę sensu. Bo o czym tutaj pisać? Życia i tak nikt nigdy nie wypowie. Pisarze, naukowcy, mają płacone za to, że piszą i to jest wielkie nieszczęście dla ludzi i przyrody. Powinno się moim zdaniem drukować jedynie klasykę, czytać jedynie klasykę i robić egzaminy ustne wszystkim, od studenta do profesora z klasyki. Pisanie kolejnej, nudnej jak flaki z olejem rozprawy o Norwidzie jest bez sensu. Obecni naukowcy nie mają moim zdaniem niczego mądrego, nowego, świeżego ani ciekawego do przekazania o literaturze. Piszą to, co już dawno zostało odkryte i napisane, po prostu ciągle coś przepisują, potem to wydają i każą tym biednym, już bardzo nielicznym studentom polonistyki czytać swoje dzieła, nudne niewymownie, w których więcej jest przypisów aniżeli tekstu głównego. A do tego piszą ciągle o tym samym. Wszyscy już do znudzenia wiemy, że rozprawa naukowa będzie dotyczyć miłości, prawdy, dobra, piękna, albo nihilizmu, rozpaczy, czy dekonstrukcji. Jest to nieprawdopodobne wręcz nudziarstwo. Nie ma już żadnych, zdolnych literaturoznawców i krytyków, bo wymarli. Obecni pracownicy naukowi jedynie czernią papier niepotrzebnie. Powinno im być płacone za wiedzę, którą niewątpliwie mają, ale nie za brak talentu do pisania, którym ciągle błyszczą.
Rzadko, który pisarz ma zresztą talent do pisania. Ma tylko rozdęte ego i pragnie, aby inni go podziwiali za jego "piękno". Nawet Pan Bóg jest kiepskim twórcą, skoro stworzył tak nieudany w sumie świat i bardzo często nieciekawy.
Często się wadzę z Bogiem, bo nie jestem pewien po co mnie stworzył. Na pewno nie do pisania, bo nie mam do tego kompletnie talentu moim zdaniem (tak jak zdecydowana większość, która pisze, wyłączywszy tych, którzy nie piszą, a mogliby), a piszę jedynie z powodu egocentryzmu i narcyzmu. Owszem, bardzo lubię czytać, ale na czytaniu bardzo często należy poprzestać. Można jedynie dziennie napisać dwa, trzy zdania i nie więcej, bo strona to już o wiele za dużo, strona dziennie to barbarzyństwo, dzika horda mongolsko - tatarska, nieujarzmienie, nieumiarkowanie, a nie żadna niestety pracowitość. Naprawdę pracowity pisarz powinien do minimum ograniczyć pisanie i pisać jedynie pod nieznośnym przymusem i zarazem w poczuciu wolności, piszę, ale nie dlatego, że muszę, tylko, że mam coś do powiedzenia, albo wydaje mi się, że mam. Niekoniecznie trzeba dzielić się tym ze światem. Bardzo dobrze wyszedł na tym Kafka, że sam nie spalił swoich dzieł, ale kazał spalić. Być może najdoskonalsze dzieło to dzieło albo spalone albo nigdy nienapisane. Za to uznaję, że zdecydowanie lepiej czytać: czytanie to cięższa praca aniżeli pisanie, albowiem przedzieramy się przez mozół i gąszcz tych wszystkich, którzy pisali, a moim zdaniem prawie wszyscy, którzy piszą, nie piszą dobrze. Nie ma chyba na świecie ani jednej, dobrej książki. Są książki, które się podobają, ale czy znaczy to, że są dobrymi książkami?
Pisanie czegokolwiek jest bardzo podejrzane. Bo właściwie po co? Jeszcze pisanie poezji, prozy tak, to rozumiem, bo idzie często za tym potrzeba serca. Książki literaturoznawcze natomiast mogą się podobać, bo widać w nich techne, warsztat, to miłe dla oka, ale nic poza tym. Jeszcze żadna książka, żadna wypowiedź pisemna nie wymazała z mojego odczuwania życia jego głębokiego absurdu i bezsensu. Poczynając od tych, które absurd głoszą, a skończywszy na tych, które absurd znoszą.
Czytanie książek uważam za głęboki obowiązek i powinność każdego człowieka, co czynią jedynie aktualnie pracownicy naukowi. Natomiast pisanie książek uważam w tym momencie za niepotrzebne.
Żeby książkę napisać naprawdę, trzeba ją uprzednio spalić. Żeby zacząć żyć naprawdę, trzeba umrzeć w jakiś sposób. Ludzie, którzy mają coś do powiedzenia, cały czas milczą. Najprawdziwsze w literaturze jest milczenie.
Natomiast pisanie o literaturze to już całkiem inna sprawa. Tutaj trzeba głębokiej pobożności i pokory. Bardzo często jednak jest nuda. Czemu? Chyba dlatego, że pewne kategorie literaturoznawcze, tym samym samym kategorie życia mocno się już zużyły. Czy miłość jest dalej miłością śmierć śmiercią a ból bólem? W momencie przekroczenia pewnej granicy, niemożliwe zdaje się pójście dalej. Ratunkiem może być jedynie śmierć, ale gdy ona nie przechodzi, przestaje tym samym być śmiercią, a zatem czymś tak bardzo potrzebnym i koniecznym. Jedynie pobożność wobec wszystkiego, co napisane, może uratować ból w jego istocie, śmierć, miłość, choć one już nigdy nie będą tym samym. Świat się zmienił, a wraz z nim zmieniły się kategorie do jego nazywania. Myślę, że nigdy tak, jak teraz, należy zaufać głęboko pisarzowi i wymówić modlitwę przez niego napisaną, ale nie jego słowami. W tym widzę obecnie zadania, obowiązki i powinności dziedziny najważniejszej dla literatury polskiej, czyli krytyki. Dzieła literackie są przeważnie nieudane, komentarze do nich są często nieudanymi, nadbudowanymi nad nimi dziełami, a tu chodzi o rozmowę. Trzeba umieć pomodlić się razem z pisarzem, chociaż on nie musi znać słów tej modlitwy.
Rozmowa krytyka z pisarzem to prawie zawsze dwa, oddzielne monologi. Pisarz mówi swoim językiem, krytyk swoim. A powinni modlić się wspólną modlitwą bez słów. Powinni razem milczeć przez kilkadziesiąt tygodni i dopiero wtedy przemówić. Każdy z nich powinien spłonąć w osobnym słupie ognia. Pisarz w ogniu nie swoich słów i krytyk w języku, który poznał zbyt dobrze. Powinno się zacząć wreszcie dziać coś nowego, bo inaczej nasza literatura umrze. Z nudów.
A pisanie jest podejrzane, bo po co tak naprawdę pisać o świecie i życiu, skoro każdy inaczej dokumentnie odczuwa świat i życie i widzi je całkiem inaczej. Czy literatura może być jeszcze sprawą wspólną? Bardzo w to wątpię. Ludzi nie łączy dzisiaj nawet polityka. Po prawdzie nic dzisiaj ludzi nie łączy poza pozornie wspólnym językiem narodowym. Są pozamykani wszyscy obecnie na jakichś wyspach,mniej lub bardziej przypadkowych. Tematy do rozmów wyczerpały się, choć przewodnimi pozostają jeszcze dobre jedzenie, tragedie, choroby i koniecznie czyjeś życie. Dlatego pisarz jest najbardziej wiarygodnym członkiem społeczeństwa, bo de facto nie zamienił z nikim ani słowa, poza wewnętrzną, głęboką, uczciwą i szczerą rozmową z samym sobą. Tymczasem dzisiaj każdy wie najlepiej. Czy możliwe jest zbudowanie w tym świecie autorytetu pisarza, a zatem człowieka, który, jak napisałem, nie potrafi pisać? Są pisarze, którzy świetnie potrafią ludzi czytać i ci są bardzo dobrymi pisarzami, bo się świetnie sprzedają i są czytani a jakie może być inne, rozsądne kryterium? Moje jest mniej rozsądne, bo uważam, że należy czytać przede wszystkim tych pisarzy, którzy nie umieją czytać tego, co chcieliby inni ludzie, dla mnie tacy pisarze są wiarygodni, tacy, którzy nie umieją de facto pisać, bo nikt ich nie chce czytać. Prowadzą oni swój dziwaczny monolog, który często nie wiadomo po co jest i to jest moim zdaniem prawdziwy autentyzm. Literatura nie powinna być nikomu potrzebna, poza kilkoma maniakami, którzy nie wiedzą po co żyją, dlatego piszą i czytają książki, których nikt inny nie czyta. Ci bowiem, którzy wiedzą po co żyją, są po pierwsze nudni a po drugie nadęci. Nie ma większej formy zbłąkania w życie, nie - życie, aniżeli literatura. Zajmowanie się nią nie jest przeznaczone dla tych, który cokolwiek wiedzą o czymkolwiek, ale dla tych, którzy nic o niczym nie wiedzą i niczego kompletnie w życiu nie potrafią, a przede wszystkim nie potrafią tego, co jest ich dziedziną, czyli nie potrafią niczego dobrego, czyli tego, co będzie czytane, napisać. Im pisarz gorszy, czyli mniej czytany, tym moim zdaniem bardziej ciekawy i wiarygodny z ludzkiego punktu widzenia oraz filozoficznego, aksjologicznie, bo jest przeźroczyście i krystalicznie uczciwy w tym, co robi, a raczej w tym, czego kompletnie nie umie.
Czy może być bowiem bardziej wiarygodny człowiek w życiu niż ten, który kompletnie żyć nie potrafi? Jedynie ludzie pyszni i nudni umieją żyć "naprawdę", wiedzą co to życie, znają je i wszystkich dookoła pouczają. Ludzie z ludzkiego punktu widzenia o wiele ciekawsi o niczym nie mają pojęcia i dlatego własnie zajmują się tym na czym kompletnie się nie znają. Literatura najbardziej kocha bezradność, ale o tym dzisiaj nikt nie chce wiedzieć.

Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...