poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Ukryte pragnienie obiektywności. Soren Kierkegaard, „O pojęciu ironii”, tłum. Alina Djakowska, Warszawa 1999

 „O pojęciu ironii z nieustającym odniesieniem do Sokratesa” to tytuł rozprawy magisterskiej z 1841 roku, Sorena Kierkegaarda, wybitnego, duńskiego filozofa, która zapewne wskutek swojej olbrzymiej innowacyjności i oryginalności, budziła spore zakłopotanie ówczesnych środowisk akademickich Danii. Dodać trzeba, Kierkegaard napisał ją w języku ojczystym, po duńsku, a nie jak się pisało wówczas, czyli po łacinie. Jak pisze w posłowiu do książki AlinaDjakowska:

...rozprawa „O pojęci ironii z nieustającym odniesieniem do Sokratesa” miesiącami krążyła wśród wykładowców Uniwersytetu Kopenhaskiego i mimo ekstrawaganckiego stylu i tonu pracy nie udało się znaleźć recenzenta, który ją odrzuci. Nikt też nie odważył się jej przyjąć. Zakłopotane grono profesorów na próżno starało się pojąć jakąkolwiek decyzję, przesyłając kolejne uwagi i propozycje zmian, uparcie nie spełniane przez autora.1

Przyczyna tej ambiwalencji mogła być następująca. Rozprawa była co prawda całkowicie, jak na ówczesne czasy niekonwencjonalna (dzisiaj zresztą też taka jest), natomiast widać w niej to niezwykle żywe rozwibrowanie gorączkującej i poszukującej myśli, która ze wszystkich sił pragnie adekwatnego wyrazu. To tak, jakby filozof był równocześnie poetą, jakby filozof w poetę się wcielił, a pojęcia przywoływane w rozprawie, mienią się niezwykle subtelnie od rozmaitych znaczeń, które odpowiednio wycieniować potrafi nie suchy strukturalista, który przeszedł przez porządną, rzetelną szkołę badawczą, ale filozof o usposobieniu i temperamencie poety, który właściwego odniesienia do świata filozofii nabył dzięki filozofowaniu żywemu, które dzieje się w miejscach przecięciach, punktach styku: między filozofią pojmowaną jako gotowa struktura, nauka, a filozofią pojmowaną jako „natchniony”, z ducha poetycki zapis pojęciowego myślenia, zapis, który niczym innym jest jak literaturą.
Gdybym ja miał w jednym słowie określić filozofowanie Sorena Kierkegaarda, użyłbym określenia: Nietzscheanista odwrócony. Nietzsche, przypomnijmy, odwrócił Platona, tym samym zaciągnął olbrzymi i chyba najpoważniejszy dług u najważniejszego, greckiego filozofa. Z kolei filozofowanie Kierkegaarda przypomina trochę pod względem struktury wewnętrznej i istotnej, to jak uprawiał filozofię Nietzsche, jednak ta sama istota, czyli wyraz uczuć i myśli filozoficznych w formie żywej literatury, została podjęta przez Kierkegaarda, w odróżnieniu od Nietzschego, od nieco innej strony. Nietzsche był filozofem ciemnym, skończonym, Nietzsche był wielkim magiem i kuglarzem świata pozoru, ów świat pozoru niezwykle przenikliwie dowartościował, nie otworzywszy jednak żadnego horyzontu nadziei. Wraz z Platońskim światem nadzmysłowym, światem idei, Nietzsche zniósł również świat pozoru. W związku z czym, pozostała pustka, jakby odwrócenie zasady, ex nihilo nihil fit, bo właśnie genialny (i obłąkany u kresu), Nietzsche, stał na stanowisku, że z nicości właśnie tylko nicość może powstać, jakby byt, stary, poczciwy metafizyczny byt, został nie tylko całkowicie zapomniany, ale również utracony oraz zniszczony.
W związku z cyklicznym odnawianiem się świata i Wszechświata, mamy do czynienia tylko „z tym”, „nie ma życia i śmierci, jest tylko to”, jak mówi bohater obecnie emitowanego, amerykańskiego serialu „Zmartwychwstanie”. Istnieje jedynie „wieczny powrót tego samego”, stale odnawiające się cykle rozrodcze, kwitnienie i rozbuchanie życia biologicznego i płciowego na wiosnę, łaknienie życia, stosunków cielesnych, miłości zmysłowej aż po kolejny, „wielki wybuch”, z którego bierze początek kolejne, nowe życie. Życie, według filozofii Nietzschego, zatem niczym innym jest jak stałą naprzemiennością tego, co żywe i tego, co martwe, bytu i i niebytu, za którą to naprzemiennością nie stoi żadna transcendencja, ani też nie ustanawia jej żadna, wewnętrzna, ukryta konieczność. Świat i Wszechświat jest przypadkiem i chaosem, a człowiek efektem tego przypadku, dlatego życie jest tak naprawdę zadaniem wielkim, ponieważ polega na zmierzeniu się z własną przypadkowością i skończonością. Nietzsche poza przypadkowość i skończoność ludzką nie wykracza i wykraczać nie chce, ponieważ właśnie w owych dwóch atrybutach ludzkiej kondycji widzi potencjał właściwy i niewyczerpalny.
Inaczej Kierkegaard. Ten szuka transcendencji i choć również poprzez negatywność i zaprzeczenie, które nazywa w swojej książce ironią sokratejską, to jednak w tej negatywności wyraża się coś, co można nazwać wolą przekroczenia, otwarcia horyzontu ludzkiej nadziei na nieskończoność wobec człowieka zewnętrzną i od ludzkiej jednostki niezależną.
Dodajmy, że Nietzsche nienawidził Sokratesa, widząc w nim reprezentanta upadłej i anachronicznej metafizyki, wiary w eidos. Kierkegaard z kolei niezwykle subtelnie i kunsztownie komplikuje postać Sokratesa. Ukazuje go jako ironistę, słusznie sportretowanego przez Arystofanesa w „Chmurach” jako unoszącego się nad ziemią „bąka”, który tyleż „kąsa”, co traci kontakt z realnością.
Z drugiej zaś strony, Sokrates zostaje przyrównany do postaci Chrystusa. Jak pisze sam Kierkegaard:

Platon dostrzegł w Sokratesie taką osobowość naturalnego nosiciela pierwiastka boskości. Najistotniejszy wpływ takiej źródłowej osobowości na ród i więź z ludzkością polega na tchnięciu życia i ducha (Chrystus tchnął ducha w uczniów mówiąc: „przyjmijcie Ducha Świętego”, albo na wyzwoleniu spętanych sił jednostki (Chrystus mówi do paralityka: „Wstań i idź”, a raczej spełnia się jednocześnie w obu działaniach. Analogia może być zatem podwójna: pozytywna, czyli zapładniająca i negatywna, która sparaliżowanej i rozproszonej w sobie jednostce pomaga odzyskać pierwotną gibkość, która tylko osłania i obserwuje podbudowaną już w ten sposób jednostkę, pozwalając jej odzyskać samą siebie.2

Dalej pisze Kierkegaard o rozpiętości postaci Sokratesa między „słowo” a „milczenie” i wynikającej z tej dychotomii konsekwencji, która sama się narzuca: to znaczy o jednoczesnej jasnej i ciemnej stronie Sokratesa, ironicznym balansowaniu pomiędzy negatywnością milczenia a pozytywnością słowa, czyli nic innego to nie znaczy jak stary balans między bytem a nicością, istnieniem a nieistnieniem. Kierkegaard pisze zresztą dalej, w swej rozprawie o dwóch metodach, które Sokrates stosuje, jedną nazywając spekulatywną, będącą po stronie pełni, a drugą ironiczną, które zbliża się do rejonów negatywności. Owa spekulatywność stoi po stronie filozofowania tradycyjnego, który poszukuje bytu i jasności, szuka pewnej odpowiedniości pomiędzy rzeczą a jej desygnatem. Metoda ironiczna, w zasadzie właściwa metoda Sokratesa w interpretacji Kierkegaarda, polega zaś na zaciemnianiu i mąceniu relacji pomiędzy tym, co jest, a tym, co zostaje nadbudowane nad tym, co jest jako interpretacja. Tę metodę ironiczną nazywa Kierkegaard przy pomocy metafory poetyckiej „nieskończoną grą refleksów”, znane to trochę i brzmiące znajomo, kiedy przypomnimy słynne stwierdzenie o dyseminacji czyli rozproszeniu znaczeń na powierzchni tekstu. Pisze Kierkegaard:

Dlatego wszystkie te wykłady są jak przesłony lornetki: jedno przedstawienie tak zmyślnie wtapia się w drugie i jest przy tym tak lirycznie roziskrzone, że działa tam samo jak wino w kielichu z ciętego kryształu, bo nie tylko pieniące się w nim wino upija, lecz także nieskończona gra refleksów, te fale świateł, pojawiające się w chwili, gdy tylko zatopi się spojrzenie na dnie kielicha. 3

Metafora ta wyraża rozproszenie zamiast skupienia, eidos, pierwotna istota ginie zatem gdzieś wśród znaków. Nie znaczy to jednak, że u Kierkegaarda nie występuje w ogóle pojęcie istoty, że cały wywód zatrzymuje się na powierzchni tego, co skończone. Bo też trzeba powiedzieć, że Kierkegaard z ducha jest poetycko fragmentaryczny i nieuporządkowany, ale wewnętrzna struktura jego wywodu jest zdyscyplinowana niesamowicie. Poszukiwanie bowiem u duńskiego filozofa jest dialektyczne i wpisane jest weń tyleż rozproszenie, co skupienie, tyleż poszukiwanie fragmentu, co pełni. Stwierdzenie skończoności nie wyklucza tego, co istnieje jako nieskończone. A nieskończona na przykład jest miłość:

Mówiąc, że bóg jest miłością, mówi się tym samym, że jest miłością nieskończenie udzielającą się, mówiąc o trwaniu w miłości, mówi się o partycypacji w jakiejś pełni. 4


Sokrates jest również nazywany „apostołem skończoności”, lecz przecież otwiera też furtkę wymiarom religijnym, czyli pragnieniu swojej skończoności przekroczenia. Owa próba Sokratesa, znów jednak, nie jest pozbawiona pierwiastków ironii, czyli pierwiastków negatywnych. Analizując „Chmury” Arystofanesa pisze Kierkegaard:

Chmury dają znakomite wyobrażenie o kompletnie zwichrowanym ruchu myśli, która stale faluje, unika stałego lądu i nie trzyma się immanentnych praw ruchu, wdaje się w najrozmaitsze konfiguracje z pozbawioną wszelkich reguł zmiennością. 5

Owo rozwichrzenie i rozwibrowanie myśli nie prowadzi do żadnego celu, nie posiada wewnętrznej konieczności w postaci ukrytego jądra, w środku bowiem nie ma nic, chmury zmieniają kształty, przypominając raz kobietę, raz wilka, panterę czy byka, lecz to wszystko, „sztuka dla sztuki”, zamyka się w obrębie fantasmagorycznych wyobrażeń, potencjał negatywności zdaje się ulegać wyczerpaniu. Nie ma nic nad sztuczkę kuglarską, miraż i złudzenie. Negatywna dialektyka ironii na przykładzie postaci Sokratesa w „Chmurach” Arystofanesa prowadzi w rezultacie do efektu komicznego.
W innym miejscu próbuje Kierkegaard bronić Sokratesa przed Arystofanesem, pokazując „wewnętrzną nieskończoność ironii”, jej olbrzymi potencjał, natomiast od razu jednak filozof zbija ten argument, powiadając, że owa nieskończoność wewnętrzna leży po stronie subiektywności, jest to „wolność subiektywności”. Innymi słowy, czego tutaj brakuje, to pierwiastka obiektywnego, który otworzyłby postać greckiego filozofa na transcendencję, czyli obiektywność Boga.
Trzeba dojść tutaj do wstępnych wniosków, że Sokrates przedstawiony przez Kierkegaarda mógłby spodobać się Nietzschemu. Czemu? Oto cytat, opisujący nieprzystawalność urody Sokratesa (był bardzo nieurodziwym człowiekiem), do jego wewnętrznego bogactwa:

Tymczasem prawda fizjonomiki opiera się na następującym aksjomacie: istota istnieje tylko i wyłącznie w powierzchowności, co oznacza, że powierzchnia jest prawdą istoty, a istota jest prawdą powierzchni.6

Tak jak w filozofii Nietzschego, tak też na przykładzie postaci Sokratesa, zostaje zniesiony dualizm prawdy i pozoru, na rzecz zrównania tego, co powierzchniowe z tym, co istotowe. Potwierdzeniem tego tropu Nietzscheańskiego może być cytat z Hegla, który przytacza Kierkegaard pisząc, że „negatywność nie zawierała się w Sokratesie w jakiejś pozytywności, lecz była autoteliczna”. Jest to jakby przypis do tego, jak przedstawia Sokratesa Arystofanes w „Chmurach”.
Ironia sokratejska w ujęciu Kierkegaarda nie jest do końca przeciwstawiana chrześcijańskiej filozofii i kościelnej wykładni teologicznej. Tutaj między innymi różni się Kierkegaard od Nietzschego, który chrześcijaństwu był wrogi, Kierkegaard, natomiast, po swojemu, szukał miejsc wspólnych, miejsc dialogicznych. I tak pisze Kierkegaard o momentach ironicznych w życiu Kościoła rzymskokatolickiego:

Kościół rzymskokatolicki zapewne sobie to uświadamiał, skoro w średniowieczu potrafił okresowo wznieść się ponad swą absolutną realność i spojrzeć na siebie autoironicznie. Świadczą o tym na przykład święta osłów, święta błaznów czy też tak zwany śmiech wielkanocny (…). Promienie życia i świetność chwały przenikały swym blaskiem świadomość, która w tej samej chwili unosiła się ironicznie ponad nimi. 7

Kierkegaard w tym momencie odwołuje się do XII wiecznego święta błaznów, które jak pisze Djakowska, „stało się karnawałowym świętem noworocznym, podczas którego parodiowano kościelne obrządki”. Ów moment czy też trop karnawału bardzo przydaje się również do analizy postaci Sokratesa, który łączy w sobie sprzeczne sfery i żywioły: cielesnego dołu z duchową górą, okropnej, brzydkiej zewnętrzności z mieniącą się blaskiem eidos wewnętrznością. Dodać jednak trzeba, że święto karnawału było otwarciem i zaproszeniem do dialogu, negatywność tam zostaje poniekąd przezwyciężona, co w postaci Sokratesa zinterpretowanego przez Sorena Kierkegaarda już takie oczywiste nie jest, wewnętrznie się komplikuje. Karnawał był bowiem świętem bytu, co by tu nie powiedzieć, choć bytu wewnętrznie zdialektyzowanego i sprzecznego, natomiast święto ironii to święto niczego:

O ironii można rzec, że tylko wtedy poważnie traktuje „nic”, gdy niczego nie traktuje poważnie. Ironia zawsze ujmuje „nic” w opozycji do „coś” i chwyta się nicości, aby wyzwolić się od traktowania czegokolwiek z powagą. Ale „nic” też nie bierze na serio, w przeciwnym razie coś jednak traktowałaby poważnie.8

Rozprawa magisterska Kierkegaarda, „O pojęciu ironii z nieustającym odniesieniem do Sokratesa”, posiadająca, swój, wewnętrzny, ukryty nurt, spajający ją w czytelną całość, dopiero na końcu jakby ukazuje swoje właściwe cele. Pisze bowiem Kierkegaard dalej o ironii w kontekście dramatu „Lucynda” Schlegla zestawiając ironię z poezją i nazywając ją „swego rodzaju pojednaniem”, jednak nie „prawdziwym pojednaniem”. I dalej, że „dopiero to, co religijne zawiera możliwość prawdziwego pojednania, ponieważ rozszerza moją rzeczywistość w nieskończoność”. Różnica między nieskończonością poetycką, a religijną, jest, jak wyjaśnia dalej Kierkegaard, różnicą między emigracją z rzeczywistości, a zadomowieniem się w niej. Ironicznie negatywny poeta wybiera raczej emigrację, człowiek religijny próbuje w niej zamieszkiwać. Jednak na tym sprawa się nie kończy. Dialektyka tego, co zewnętrzne i wewnętrzne jest o wiele bardziej skomplikowana, albowiem „jednostka religijna znajduje nieskończoność nie poza sobą, lecz w samej sobie”. Tym samym to, co wewnętrzne staje się również tym, co religijne, a różnica między poetyckością a religijnością w dalszej części wywodu zostaje u Kierkegaarda zamazana, co pewnie poniekąd jest jego słabością, ale też pewnie siłą, kiedy spojrzeć na to właśnie pod kątem budowanego konsekwentnie na przestrzeni całego dzieła pojęcia ironii jako „nieskończonej negatywności”.
Na końcu rozprawy Kierkegaard pokazuje zależności pomiędzy ironią a egzystencją Boga, uruchamiając przy tym kontekst nicości (czyli kontekst ironiczny). Powiada filozof:

Skończoność uczestniczy w monstrualnej fluktuacji tego podwójnego ruchu(zarazem odśrodkowego i dośrodkowego), człowiek zaś w chwili rozdzielenia staje się cieniem tego, co boskie, szkicując swe cnoty i wady moralne w tej cienistej egzystencji, którą jedynie ten, kto otworzył oczy na ironię, postrzega jako nic.9

Bóg jawi się zatem również jako Stwórca „ironiczny”, który powołuje do życia negatywność, czyli istnienie człowieka, balansujące na krawędzi nicości, któremu zasłonięta przed oczami zostaje prawda właściwa, zdany tylko na cienie, odblaski i kopie, badać może jedynie „wewnętrzny potencjał negatywności”.
Rozprawa Kierkegaarda zrobiła na mnie duże wrażenie. Wielu rzeczy wartych uwagi z pewnością w tym krótkim szkicu nie uwzględniłem, problemy tutaj przedstawione stanowią jedynie ułamek bardzo bogatej i niezwykle skomplikowanej rozprawy Kierkegaarda. Warto jeszcze na przykład zwrócić uwagę na posłowie Aliny Djakowskiej, która stanowi wiele wyjaśniający przypis do wywodu Kierkegaarda.
Mowa w nim między innymi o istnieniu ironicznym jako istnieniu działającym, co jest ciekawą interpretacją tego, co powiedział Kierkegaard, otwierającą horyzont nadziei.
Mnie się wydaje bowiem, że rozprawa Kierkegaarda może być nazwana filozoficznym poematem rozpaczy z powodu utraty poczucia stabilności i obiektywności świata. Ruch i zmienność to bohaterowie tej rozprawy zamiast stałości i nieruchomości. Bóg również jest w ruchu, nie jest nieruchomym pierwszym poruszycielem, ale raczej schodzi ku światu, zniża się w nicość świata, wyciągając z niej człowieka.
Najciekawsze wydało mi się w tej rozprawie stwierdzenie o człowieku religijnym jako zamieszkującym. Wydaje mi się, że osobna rozprawa powinna zostać poświęcona zależnościom między zamieszkiwaniem a religią. Religia w takim ujęciu pozwala się w świecie odpowiednio zadomowić i zakorzenić, daje potencjał źródła, moim zdaniem niezwykle ważny.
Zamieszkiwać i być religijnym to również być chyba ubogim i pokornym, nie żądającym wiele od świata, poprzestającym na małym, być ubogim w Panu, czyli skromnie pracować w Jego winnicy.
Te tropy, które powinny zostać rozwinięte przez kogoś o odpowiednim przygotowaniu teologicznym(czyli nie przeze mnie), wydają mi się bardzo ciekawe i ważne.
O obiektywności, która pozwala mieszkać”. Być może tak powinien brzmieć tytuł tej kolejnej rozprawy, swoistego przypisu oraz rozwinięcia rozprawy Sorena Kierkegaarda.



1Zob. Soren Kierkegaard, „O pojęciu ironii”, tłum. Alina Djakowska, Warszawa 1999, s. 321
2Ibidem, s.33
3Ibidem, s.45
4Ibidem, s.49
5Ibidem, s.129
6Ibidem, s.206
7Ibidem, s.247
8Ibidem, s.263

9Ibidem,. s.310

środa, 23 kwietnia 2014

Poświątecznie. Żółte kurczaczki.

Nie wiem, co myślicie, ale święconych jajek to bym mógł kopę zjeść, a nieświęconych, ot tak sobie.
Tą parafrazą ulubionego fragmentu "Kamienia na Kamieniu" Myśliwskiego, pochodzącą z rozdziału "Alleluja", wprowadzam się nastrój post(świąteczny). Piękne to były święta. W Wielki Piątek byłem w kościele w Stalowej Woli, wiele ciemności i piękne, ciche śpiewanie, polskie flagi, wwiewała się we mnie polskość i wiara, myślałem o swoim promotorze i o tym, że jestem konglomeratem idei sprzecznych, choć, czy można mówić o sprzecznych ideach-czyżby sprzeczność nie istniała przede wszystkim w czynie? Więc siedziałem w tym kościele w Stalowej Woli, mieście mojej Ewelinki, na tych wschodnich terenach Polski i cały byłem z wchłaniania. Cieszyły mnie niezwykle te ciche śpiewy, ta delikatność, zwiewność harcerek, dziewcząt, ksiądz w czarnej sutannie, który znalazł swoje miejsce w życiu. Tak. Przeżywałem rozmaite sprzeczności, niedogodności, rozterki, ale przecież tam, w tym kościele, czułem, że mogę wypowiedzieć się do końca: że z tych delikatnych śpiewów, czarnej sutanny księdza, harcerek w zielonych mundurach, polskich flag, polskości i wiary, umarłego w ten dzień Chrystusa, że w ten dzień, w Wielki Piątek w Stalowej Woli, może zaistnieć i rozbłysnąć rodzaj prawdy ostatecznej, ostateczne wcielenie, lep wyobraźni, plaster miodu mojego widzenia, które przylepia się wszędzie i łaknie, niespożycie je i niespożycie pragnie.
Przeżywałem niesamowitość. Białe drzewa, okrągłe, puchate listki, które nazywaliśmy z Piślem bławatami i te żółte, które dziadek mnie nauczył nazywać złotym deszczem. Różnica: między rozbuchanym, puszystym i puchatym białym barokiem, a skromną, mokrą codziennością urzędnika, który równocześnie jest pisarzem.
Tak sobie wyobrażam najprawdziwszych pisarzy i poetów, którzy równocześnie, w cieniu biurek i faktur, w stosie papierów, wychodząc z biura, dalej skromni i z walizeczką pod pachą, rozkwitają głęboko i skromnie jak te złote deszcze, złote deszcze, o których nauczał mnie dziadek. Więc cały byłem istotnie z wchłaniania.
Ach! W Stalowej Woli zawsze ta sama intuicja: ulicą biegnie wciąż ten sam cocker spaniel, uszy miał zmoczone i sierść mokrą i ja na ławce, usiadłszy, znów prześwietlony ciemnym promieniem, mniemam: świat jest, ale jako makieta, ta nasza planeta niczym innym jest jak teatralną dekoracją. A w klasztorze Kapucynów, pięknie nauczał zakonnik o tym, że na makiecie nie można się zatrzymywać, że trzeba w głąb iść, dalej, aż "do matek", aż do istoty, która jest duchem. Więc makieta i duch. Oj w klasztorze, kiedy patrzyłem na przygotowany grób Chrystusa, starałem poczuć Ewangelię, na swój, przecież ułomny i kaleki sposób, jedyne poczucie rzeczywistości tego, co jest przyszło właśnie z klasztoru Kapucynów, duch, który przenika, nie złośliwy, teatralny chochlik, karzełkowaty demon sztuczności. Bo też walczą przecież ze mną, w mojej głowie (jeśli wnętrze jest zewnętrzem i odwrotnie), dwa, sprzeczne żywioły: jeden mówi, świat jest Boży, drugi mówi: żyjesz w teatrze (ja do teatru nie chodzę, ale samo słowo "teatr" czasem bardzo się przydaje, by nazywać).
W Stalowej Woli czytałem Josepha Ratzingera "Nowa pieśń dla Pana", aby poczuć wino i opłatek, aby liturgię poczuć i muzykę kościelną. I czytałem jeszcze świecko, impresyjnie, Roberta Walsera "Rodzeństwo Tanner", w rzeczy samej piękna opowieść poetycka, napisana nie wierszem, ale prozą.
Po powrocie do Krakowa nagła intuicja: w domu Ewelinki życie, cały czas życie, potrzeby lektury nie czułem, życie nagle stało się ważniejsze w jego kształcie codziennym najbardziej. Ale przez to życie, przez te dzieci małe, braci, siostry, matki, babcie i dziadków, nagłe prześwietlenie: gdybym i ja miał rodzeństwo, z innym przygotowaniem i bagażem przecież bym do Walsera zasiadał, nagle bym poczuł, co? Pewien obiektywizm może, pochodzący z konieczności uznania się za nieważnego (brat jest przecież i siostra), więc i moja obecność na tym świecie jakby wzięta w nawias śmiertelności i przypadkowości, ale nie tylko, bo z tego wypływa głęboka, obiektywna nauka: jakimże bohaterstwem jest pisać o życiu, jakąż odwagą, żeby napisać coś ważnego, jakież lęki trzeba przezwyciężać przed mieliznami banału, jakież strachy, że zdruzgotani zostaniemy przez tych, którzy wiedzą (życie). A poza tym filtr samego siebie przybrałby inną formę nieco, jak mniemam, na rzecz filtracji może bardziej obiektywnej, do świata idącej bardziej sprawnie i rześko.
A pisanie niczym innym przecież jest jak formą czytania (tyle że czynnego). Pisanie w zasadzie jest notowaniem, pisanie jest niczym innym jak przepisywaniem przecież tego, co jest, co nagromadziło się, a co ujścia domaga się, opróżnienia, jak kosz na śmieci, bo przecież z nadmiaru biorą się niepotrzebne spięcia, więc niczym innym jest pisanie jak opróżnianiem statku jestestwa ze zbędnego balastu, niczym innym jak rodzajem higieny psychicznej, takiej samej zresztą jak nie pisanie, kiedy żyjemy, jak ja żyłem w Stalowej Woli, jadłem, piłem trochę wódki, siedziałem przy stole, rozmawiałem, chodziłem na spacery, Boże, czy to prawda?: ja żyłem! Niesamowity jest bowiem sam proces życia, który nie musi domagać się momentalnego zapisu, kiedy czekamy cierpliwie na "dystans czasowy" i czerpiemy z bogactwa minionego. Najszczęśliwsze dla pisarzy epoki dzieciństwa, kiedy nie musieli nic pisać, kiedy potrzeba życia i przeżywania była silniejsza od potrzeby pisania, złote epoki, kiedy pisarze nie żyli jeszcze w więzieniu pisma, w widzeniu pisma, które tak silny przecież ma wpływ na ich czytanie świata, innych ludzi, siebie.
Pobyt świąteczny w domu u Ewelinki wiele mnie nauczył, te święta minione w Stalowej Woli. Rozdarty między chrześcijanina (codzienny rygor duchowy w Kościele), a Nietzscheanistę (anarchia teatralności poza Kościołem), próbowałem uzgodnić te dwa, sprzeczne bieguny, które w ruch wprawiają moje myślenie i dzięki którym, mieniąc się różnymi odcieniami i Bogu podobać się mogę i (niestety), komuś gorszemu...
A przecież i we mnie zostało to żółte, wielkanocne jajeczko i kurczaczki w koszyczku. A przecież i we mnie lanie wodą w wiadrach w Lany Poniedziałek, oblewałem dziewczyny, chciałem życia i ducha, chciałem życia, które przenika duch i ducha, który jest żywy.
Żółte kurczaczki w koszyczku. Woda żywa. Teatralne dekoracje. Dużo światła, które płynie z literatury, czytanej poprzez żywe doświadczenie, ale o tym później, kiedy Walsera skończę dwa tomy i o tomach tych może postanowię coś napisać.



poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Odważyć się z ruchu podjąć moment wieczny.

Przeczytałem ostatnio dwa tomy Sebalda. „Czuję. Zawrót głowy” oraz „Wyjechali”. Czytałem Sebalda w różnych miejscach. Przeważnie w domu, przed telefonem do babki. Pewne szczegóły świata przedstawionego u Sebalda jak imbryk, czajnik, dywany, bawialnie, pokoje, kawiarnie, obiady, kolacje, śniadania, filiżanki do kawy, senne światło i senne ciepło, fotografie, na których jest jednocześnie życie i śmierć, które życie zamrażając, jednocześnie je na oścież otwierają, czyniąc fotografię podatną na nieuchronny przepływ życia. Otóż te fotografie swoich krewnych, czarno białe fotografie starych, pamiętających dawne czasy kamienic, otóż te zdjęcia z lat dzieciństwa, to wszystko nieuchronnie i niewątpliwie zmierza w stronę jasnej, ciepłej i pięknej przeszłości, przeszłości, która zawsze przecież piękniejsza i ładniejsza niż teraźniejszość.
Ja się Sebaldem zafascynowałem poprzez właśnie te skojarzenia z moją przeszłością, albo inaczej: z przeszłością domu mojej babci, która przecież jakby przeze mnie przepracowana i przepisana, jakby przyswojona, jakby moja, bo mieszkanie mojej babci to ja. Więc ten Sebald w zasadzie niesamowity. Ja do teraz widzę czarną kamienicę na czarno białej fotografii, kamienicę, w której niegdyś gościło życie, w której niegdyś żyli żywi ludzie ze swoimi dziećmi, frasunkami, ego, myśleniem, pracą, ja do dzisiaj ich widzę i widzę też tych wyklętych z rodziny, filozofów i marzycieli, którzy ni w ząb nie podejmą się żadnego, praktycznego zajęcia, będą leżeć na kanapie z trudną, filozoficzną książką i dumać nad urządzeniem świata, dumać w nieskończoność, dopóki nie zabierze ich śmierć i dopóki nie przywróci ich do życia pamięć. Bo też te dwa tomy Sebalda dotyczą w zasadzie wyłącznie pamięci. Mnie się wydaje, że Sebald wiąże spore nadzieje z tą siłą, by nie powiedzieć brzydko: kategorią. Poprzez pamięć ci, co umarli, zmartwychwstają nagle na zdjęciach i w piśmie, ich życie jest żywe, mimo że ciągle odbywa się w nieuchronnym więzieniu pisma i zaklęte jest poprzez klatkę fotografii. Ale wciąż mamy do nich dostęp, ja mam do nich dostęp, moje młode jeszcze życie, moje młode jeszcze życie, które żywi się między innymi niedzielnymi obiadami u babci w sennym, letnim słońcu, które słyszy i czuje modlitwy i śpiewy dochodzące z cmentarza, otóż to moje młode życie, łaknie prozy(eseju o pamięci) Sebalda, wchłania te wszystkie, pojedyncze rekwizyty jego świata, jednocześnie nie tracąc z oczu całości, jednocześnie w pewien, nieubłagany, nieuchronny sposób, poddaje się przenikającej atmosferze tej prozy i po Proustiańsku wędruje skojarzeniami, wprost do domu mojej babci, sięga po słuchawkę, jakby to było przedłużenie tamtego, przeczytanego świata, bo świat jeśli nie jest językiem mówiąc uczenie, nieuchronnie staje się opowieścią, kiedy o nim pomyślimy jako o miejscu zamieszkania, naszym domu, w którym istnieje możliwość opowieści. Więc opowieść Sebalda nie tylko jego jest opowieścią, ale dotyczy również i moich, całkiem prywatnych sfer życia, rozprzestrzenia się na telefony, wizyty na pływalni, kiedy po pływaniu, zmęczony, jadłem soczyste jabłko, piłem wodę mineralną i oddawałem się dalszemu pływaniu, dalszemu płynięciu między wersami poematu prozą Sebalda, poematu-eseju, który dotyczy pozornie zamkniętych i pozornie utraconych sfer życia.
W zasadzie proza Sebalda daje w sensie ścisłym i istotnym możliwość pełnego otwarcia na świat, dzięki prozie Sebalda ja istotnie poczułem swoją przemijalność i skończoność, poczułem, że letnie słońce w pokoju mieszkania u mojej babci, to letnie, senne słońce i usypiające ciepło, te senne, białe opary i pajęczyny babiego lata w ogrodzie u Jędzy (sąsiadki babki), nie są przypadkowe, albowiem należą do szerokiego planu opowieści, w której posłusznie i wiernie biorę udział przestrzegając przepisanego mi zadania. Więc przypadkowość tak naprawdę niczym innym jest jak pozorem przypadku. Sny mojej babki nad ranem, sny, które przywołują jej rodzinę, sny, które łączą świat żywych i umarłych, są przecież również częścią tej, jednej wielkiej opowieści pisanej przez ludzką rodzinę (i chyba nie tylko), nad którą pieczę sprawuje, w co wierzę, ktoś lub coś, jakaś siła, zapewne chrześcijański Bóg Osobowy, w którego wierzę jako w mojego Opiekuna.
Więc mnie się wydaje, że opowieść mojej babki i opowieść Sebalda jakoś wzajemnie się przenikają i warunkują, jedna się w drugiej zawiera. I przecież teraz, kiedy wyjdę na ten świat, kiedy doznam łaski Bożego stworzenia, kiedy będę podziwiał rzeki, łabędzie i ludzi, no właśnie teraz, kiedy znów wyjdę przywitać świat stworzony przez Boga, cóż mi zostanie oprócz nieograniczonej wdzięczności za to, że jestem? Wczoraj ksiądz w kościele Franciszkanów w Krakowie pięknie powiedział na kazaniu, że nie jest oczywisty fakt, że budzimy się nad ranem. Z każdym rankiem jest to całkiem inny cud życia. A dzisiaj w "Wiadomościach" widziałem reportaż o śmierci pewnej kobiety, która dowiedziawszy się o „nie dającym się odwrócić wyroku”, czerpała z życia pełnymi garściami, młoda kobieta, która zostawiła nastoletniego syna, młoda, pełna życia kobieta, co jest po tamtej stronie? Czy po tamtej stronie niczego nie ma? Oglądając ten świetny zresztą reportaż, towarzyszyła mi intuicja nicości, która przenika galaktyki i świat śmierci, przerażająca intuicja nicości, która doznała jeszcze wzmocnienia poprzez ukazanie sylwetki tej kobiety, sylwetki dzielnej, nie poddającej się, pełnej życia i walki do końca, sylwetki bohaterskiej, sylwetki, która w nieuchronny sposób mnie przerasta.
Tak, że trudno powrócić mi do życia, tego życia codziennego, tego cudu i misterium jednorazowości, nie okaleczonym nie zranionym, nie nadszarpniętym. Ogromnie boleję nad faktem śmierci przedwczesnej pewnych osób i jednocześnie wierzę w ich świadectwo, każdy daje świadectwo na swoją miarę. Świadectwem pisarza jest może nie tyle jego pisanie, ponieważ w to wpisana jest pewna przypadkowość (można pisać wiele i w gruncie rzeczy nic nie napisać), świadectwem jego jest specyficzne przeżywanie świata, być może wystarczy czasem jedna książka, jeden tom wierszy, żeby z tego świadectwa uczynić coś istotnego, co przetrwa. A być może czasem wystarczy świadectwo rozmowy istotnej, lecz z kim pisarz rozmawia najistotniej? Ze światem, jak mi się wydaje, ze światem, poprzez wgląd uprzedni w siebie, w zasadzie rozmowa ze światem jest najciekawsza, gdyby nie świat, być może w ogóle nie byłoby pisania. Czy można zdawać relację z nicości? Kiedy zobaczyłem dzisiaj tę kobietę, bohaterkę wzruszającego reportażu, nad stawem, o kuli, ponieważ była już bardzo słaba, zmęczona chorobą, pomyślałem, doznałem pewnego, istotnego wglądu, otóż pomyślałem, że ona patrząc w ten staw, po którym pływają łabędzie, patrzy w istocie w tę drugą stronę, gdzieś ją ciągnie, coś chce zobaczyć, jest bardzo ciekawa, więc stoi spokojnie o kuli i patrzy w staw. A przecież łabędzie wciąż będą pływały po stawie, białe i wyniosłe, a jej syn będzie żył bez niej i poradzić będzie sobie musiał bez niej, cóż za siła w tym nastoletnim młodzieńcu otwierająca zupełnie inną opowieść! Cóż za siła i cóż za życie!
Powracając jednak do Sebalda, czytając Sebalda zdałem sobie sprawę, że moja opowieść jest opowieścią literacką, czasem jak aktor odgrywam przypisany mi monodram. Opowieść mojego przyjaciela Kuby, który pracuje na pływalni, na którą uczęszczam, nie jest również pozbawiona cech literackich, jej powierzchniowa warstwa jest przecież warstwą literacką, lecz w środku, w głębokościach i jej sednie, chodzi przecież o coś całkiem innego (choć może o to samo, jednak z innych źródeł, punktów wyjścia).
Żyjemy nieuchronnie w literaturze, w opowieści, w sadze, w podaniu, w micie, nie ma na to rady.
I wczoraj moja babcia zarzuciła mi, że za dużo czytam, że sobie oczy zepsuję. Najważniejsze jest życie i od życia bierze początek wszelki proces myślenia, czytania, pisania, primum vivere, będę zawsze o to walczył jak lew. Ewentualne niebezpieczeństwo pomieszania porządków fikcji i życia, jakie może stworzyć literatura nie grozi tym, którzy są do lektury prawdziwej i istotnej odpowiednio przygotowani. Skoro istnieje zdrowa odskocznia w postaci na przykład uprawiania sportu jak pływanie, pracy, spacerów, rozmów z innymi ludźmi, spotkań,chodzenia do kina, oglądania ciekawych filmów, twórczej wymiany myśli i poglądów, wyrażania swojej ciekawości alias dawania świadectwa przeczytanym książkom, czyli tym samym właściwego i godnego gospodarowania wiedzą, niebezpieczeństwo jakie może stworzyć złe gospodarowanie literaturą, jest oddalone na bezpieczną odległość. I powiem więcej: możliwość życia niczym innym jest jak możliwością refleksji i możliwością lektury, czyli możliwością tworzenia i czytania, tym samym pisania. Zbyt zresztą dojrzały już jestem w pracy z tekstem (proszę wybaczyć ten przejaw pychy, będę się z tego spowiadał), żeby błędy amatorów popełniać. Powiem więcej, ja już te dwa porządki: literatury i życia dawno i w sposób, jak myślę skuteczny, oddzieliłem. Albowiem trzymanie się powierzchni świata i życia jest moim zdaniem świadectwem do tegoż świata i życia głębokiego podejścia.Więc możliwość życia zawiera się tak naprawdę w możliwościach, które daje mi przeżywanie, świadome i twórcze przeżywanie literatury (prozy, eseju, twórczości naukowej, wierszy), więc możliwość literatury to tak naprawdę możliwość życia, czy ja nie mógłbym żyć naprawdę, gdyby nie pewne filtry, filtry, dzięki którym właśnie, paradoksalnie, doznaję życia bezpośrednio, w jego kształcie jednocześnie namacalnym, zmysłowym, erotycznym oraz istotnym, głębokim, eschatologicznym, mitologicznym. Moje życie to opowieść, którą jedynie wypełniam, ale przecież nie jest napisana przeze mnie, ja ją, jeśli można tak powiedzieć, niedoskonale przepisuję, jestem tylko (i aż), średniowiecznym skrybą, który w zaciszu klasztoru oddaje się modlitwie, kontemplacji, rozmyślaniu, literaturze prowadzącej wprost w objęcia prawie że namacalnego Boga.
I ten trop również nieprzypadkowy, ponieważ modlić się w Kościele uwielbiam, czuję wtedy przenikający mnie ład, ciszę Kościoła, kontakt ze swoim życiem, pewną pokorę, która jednak niestety jest równocześnie rodzajem pychy. Kiedy widzę Kościoły, uspokajam się, kiedy siostry zakonne widzę, uspokaja się dusza moja, kiedy księży widzę, wiem w którą stronę podążać w moim filozofowaniu, więc kiedy doznaję Krakowa w jego sensie istotnym, raduje się, że jestem, raduję się, że mieszkam, raduję się również tym, że bywam.
A moje życie jest niczym innym jak oczekiwaniem na kolejną opowieść, która w pewien sposób pogłębi i potwierdzi to, co już wiem, co wiedziałem od dawna (wiedza pierwotna o świecie istnieje). Jako mały dzieciak miałem niebywałą intuicję do książek i ludzi, która po dziś dzień we mnie siedzi i czasem daje o sobie znać, zwłaszcza kiedy na wiosnę kwitnie zieleń i białe i żółte i niebieskie kwiatki, stokrotki, pierwiosnki, bławatki.
Więc moje życie niczym innym jak poszukiwaniem uzgodnienia między tym, co powierzchniowe i tym, co głębokie. Chodzi bowiem w gruncie rzeczy o to, co nazwać mogę trudem nieustającej i bezinteresownej transcendencji, otwieram się na drugiego, bo w jasnym słońcu, wśród białych kwiatów i drzew, to jedyna, dobra i wartościowa rzecz, którą mogę uczynić. Otwieram się na drugiego jako ja, chodząca zewnętrzność, chodząca transcendencja, bo w życiu w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby być wcieloną, chodzącą zewnętrznością, poprzez zewnętrzność bowiem, powierzchnię świata, mam wrażenie, Boga można doznać najbliżej i najistotniej, Bóg jest najbliżej ciała, a to, co jest najbliższe, jest zarazem w najgłębszy sposób oddalone, zapośredniczone poprzez filtr nieustającej opowieści o świecie i sobie samym, o innych ludziach, innych książkach, chcąc poczuć wspólnotę, piszę ten swój nieustający esej o zewnętrzności, piszę i myślę, moje myślenie jest jednocześnie zapisywaniem, moje zapisywanie to relacja z procesu myślenia, w którym obrazy, w którym kwitną białe, niebieskie i żółte kwiaty.
Niedaleko Wawelu mała dziewczynka w czerwonym i niebieskim ubranku straszy czarne kawki.
Ojciec robi jej zdjęcie. Tego krajobrazu nie może na ten moment zepsuć śmierć, choć przecież poprzez sprzeciw wobec niej, wpuszczamy ją do naszego życia, do naszych, wewnętrznych krajobrazów i temperatur. Fotografia bowiem niczym innym jest jak zaproszeniem do żywego dialogu ze śmiercią. Wolę żywy dialog w tej postaci: czytam Sebalda, kończę drugi tom Sebalda, dzwonię do mojej babki, przedłużam swoje życie, ten jeden, jeszcze jeden raz, zmartwychwstaję.
Do mojego pokoju wchodzi biały Mesjasz. Podaje mi zielone ździebełko trawy. Mam biały kapelusz na głowie i siedzę pod drzewem, nad rzeką. Wiem, że to, co jest, jest umowne. Jakże bliska jest wieczność, kiedy patrzę na moją ukochaną, jakże bliskie jest życie, czas, zmartwychwstanie, świętowanie, na wodach czarnej rzeki blask.





Wyimek _ Poemat nowy _ cz. 2

Wieniu, kiedy będę umierał, powiem Tobie w zaufaniu: pamiętaj stary, najważniejsze jest lizanie gnata. Przegrać z Panem Bogiem to jak wygrać...