sobota, 21 czerwca 2014

Modlitwa za Arras.

Staruszek laptop zapadł w głęboką śpiączkę. Jego dusza zapewne ożyje w sobotę. Chciałem w chwili jego uśpienia, może nawet śmierci, napisać, że przeczytałem „Mszę za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego. Przede wszystkim zwrócił moją uwagę język tej krótkiej powieści. Niekiedy, a może nie niekiedy: bardzo często przypominał mi język Celine’a. Zarówno z Celine’a „Podróży do kresu nocy”, ale może przede wszystkim ze „Śmierci na kredyt”, bardzo pięknej, żywej i czarnej powieści autobiograficznej Celine’a. „Msza za miasto Arras” to również rodzaj czarnej modlitwy, próbującej dotrzeć do ukrytego jądra rzeczy. Jądro jest również ciemne. Tym jądrem jest przede wszystkim śmierć. Ale śmierć napisana i przemyślana w taki sposób, że jądrem tej śmierci jest również religia. Więc religia i śmierć, o tych dwóch rzeczach chyba przede wszystkim opowiada „Msza za miasto Arras”. Religia jest tam także ciemnością, chrześcijanie rzezają Żydów i Żydzi rzezają chrześcijan, w zasadzie można powiedzieć, że religia tam przynosi śmierć, a szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest ocalenie swojego życia, które jednak również jako takie nie posiada sensu: a może posiada? Może istnieje tylko sens wyższy, czyli zabijanie Żydów, zabijanie chrześcijan, nieustające rzezie w imię wiary, może wiara i religia traktowane w „Mszy za miasto Arras” śmiertelnie serio są odpowiedzią na pustkę i ból życia? Szczypiorski jednak mówi nie: w religii (w ciemnym jej jądrze), jak i w wierze jak i w zabijaniu z tak zwanych „wyższych pobudek”, sens nie istnieje, wszędzie bowiem przewija się ta sama pustka, pustka mantryczna rzeklibyśmy, bo widoczna w języku „W imię Ojca i Syna i Ducha świętego amen”, to nieustannie powracająca w powieści fraza, która tworzy wrażenie mantry, albo też modlitwy, może bowiem książkę Szczypiorskiego da się potraktować jako formę modlitwy? Ciemnej modlitwy z głębin ciemnego serca, o co prosi Boga narrator powieści? Trudno powiedzieć, może prosi go przede wszystkim o ocalenie z rzezi i pogromu. Mnie się wydaje, że tę prozę można nazwać poetycką prozą ciemności. „Msza za miasto Arras” w całości jest ujawnieniem ciemności, a przecież słowo „ujawnienie” nosi w sobie słowo „jawny”, jak i słowo „jawa”, więc generalnie chodzi o taką ciemność, która istnieje w ujawnieniu, nie wiem, czy jasnym ujawnieniu, ujawnienie może być również ciemne i takim zapewne jest w przypadku „Mszy za miasto Arras”, ale chodzi głównie o fakt nie jasności, nie mylić jasności z jawnością, ale chodzi o fakt jawności, czyli że ciemność w „Mszy za miasto Arras” jest jawnością, jest jawna, to jest ciemność ujawniona, czyli ciemność jawna. Więc w „Mszy za miasto Arras” chodzi o pewne, kluczowe dla człowieka sprawy. Przede wszystkim na wskazanie wiary i religii jako na ciemny rdzeń człowieczeństwa i najważniejszą rzecz w człowieku, rzecz, która z jednej strony jest pierwotna, lecz z drugiej przeszła przez różne transformacje i wynaturzenia kulturowe oraz polityczne. Oraz druga rzecz w tej opowieści jest bardzo ważna: mianowicie patrzenie na ten ciemny rdzeń w sposób jawny, albo jeszcze lepiej: ujawniony.
W powieści Szczypiorskiego chodzi bowiem głównie o język. Szczypiorski jest jak Odojewski, Haupt, trochę Buczkowski, Kuśniewicz, może nieco ma z Schulza, generalnie podobny typ „kresowej” wrażliwości na język jest tam zawarty, a gdy mówię słowo „kresowy”, to mam na myśli nie tylko kulturowy tygiel, w którym kotłują się wiary, światopoglądy, religie, języki, lecz także to, co z tego tygla się wyłania, czyli esencja, sama, najczystsza esencja języka, która przeszła przez te wszystkie konfrontacje, pola, walki, tarcia i ścierania, chodzi mi o głównie o to, że u Szczypiorskiego mamy do czynienia z samą esencją języka, z czymś czystym i pierwotnym. Najciekawsze jest u Szczypiorskiego to, że to, co czyste i pierwotne jest również ciemne, z tym, że w wypadku ciemności tej nie sposób użyć słowa: skalany, innymi słowy ciemność u Szczypiorskiego nie jest zmazą, ale czymś czystym, białym. Więc jest bardzo dobrze pisarsko i poetycko wygrany ten dualizm: ciemności i czystości. Chodzi o to, że ciemność w „Mszy za miasto Arras” jest biała, ta powieść oddycha, na jednym pewnie pisana strumieniu (bo to jest strumień świadomości, ale to oczywistość), oddycha bielą i czystością. Więc jest u Szczypiorskiego coś takiego, co znajdziemy u Celana, kiedy Celan używa metafory: „czarne mleko poranka pijemy cię nocą, pijemy za dnia”. Więc Szczypiorski robi to samo w „Mszy za miasto Arras”, co Celan w „Fudze śmierci”, czyli łączy kontrasty: ciemność i biel. Z tym, że to łączenie to jest nie jakieś tam zestawianie oksymoroniczne, żeby ukazać pułapki i sprzeczności człowieczej kondycji. Nie o takie banały tutaj chodzi. Chodzi  bowiem o ukazanie, że ciemność jest bielą a biel jest ciemnością, że ciemność jest czystością, a czystość jest ciemnością. I że w rzezaniu się z powodów religijnych, tak jak w mordowaniu się na tle rasowym, właśnie te dwa porządki się mieszają. Przy czym znowu, choć od historii i polityki nie da się abstrahować, znowuż to nie one wydają mi się najważniejsze w „Mszy za miasto Arras”, choć przecież niewątpliwie są to rzeczy podstawowe, podstawowe, ale nie prymarne. Pierwszeństwo ma chyba bowiem pewna antropologiczna konsekwencja, a mówiąc nieco mniej brzydko, pewna poetycka konsekwencja, która skutkuje przyrostem wiedzy o człowieku. Chodzi mianowicie o przezwyciężenie porządków dualnych (wszelakich i nie będę ich tutaj wymieniał, bo to też oczywistości), i ukazanie, czy lepiej: ujawnienie ich przenikania na wielu płaszczyznach: religijnej, kulturowej, społecznej, w końcu na tej najbardziej jednostkowej i intymnej: płaszczyźnie indywidualnej wiary. Ta ostatnia płaszczyzna jest w „Mszy za miasto Arras” ukazana najpiękniej: to znaczy człowiek, jednostka, ktoś niewymienialny, niepodrabialny i powiedzmy ogranie, oryginalny, ktoś, kto ucieka z miasta Arras, ktoś, kto wybiera emigrację zewnętrzną (zewnętrzność jest wewnętrznością w tej książce i vice versa).
Powracając do pewnych rzeczy i wątków: po pierwsze kontekst Celine’a i bardzo podobna melodia języka, melodia, która nie brzydząc się jednoznaczności, brnie w wieloznaczność, która staje się równocześnie rodzajem poetyckiej jednoznaczności w znaczeniu suwerennego wyboru takiego a nie innego języka opowiadania o świecie. Celine również poprzez swoją poetycką subtelność, niuanse, smaczki wewnątrz samego języka, rozśpiewanie wewnątrz tej ciemno-jasnej melodii języka. No i również poprzez rodzaj ciepła, bo powieść Szczypiorskie go to nie jest tylko zimny, krystaliczny sztylet języka (jak u Celana), ale to jest również język, który chce pokazać rodzaj ciepła czy swojskości świata, pokazuje go gdzieś między tą główną melodią czy mantrą, pokazuje go delikatnie i nienachalnie, ale jednak ukazuje, nie omija tego aspektu ciepła.
Po drugie jest ta filozofia czy antropologia, która jest przede wszystkim poezją, czyli nie tyle łączenie przeciwieństw, co bycie przeciwieństwem w jedności, albo jedności jako przeciwieństwa, czyli ukazanie tego przenikania się przeciwstawnych porządków nie na zasadzie oksymoronu, ale zmiennej, można powiedzieć kolorowej mozaiki, trochę kalejdoskopu.
I po trzecie ten Celan: z tym, że „Msza za miasto Arras” jest mądrzejsza niż Celan w aspekcie mniej totalitarnego podejścia do języka. Nie język jest najważniejszy u Szczypiorskiego, ale człowiek, który z tego języka się wyłania.
Te trzy rzeczy chciałbym zapamiętać, kiedy pomyślę o „Mszy za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego, choć wiem, że to mało. I jeszcze czwarta, dla mnie najważniejsza. Że jest ta książka, ten monolog, czy strumień pamięci rodzajem modlitwy za poległych. Jest też rodzajem modlitwy skierowanej nie tylko do człowieka jak myślę, lecz także do Boga ukrytego w tym ciemnym, chłodnym jądrze człowieczeństwa, o którym pisałem na początku.
Więc trop najważniejszy dla mnie poetycko (i antropologicznie), który się z tych wyznań lekturowych wyłania to trop literatury jako modlitwy. Poezji jako modlitwy. Rzecz niesłychanie mi bliska, bo nie ma większej intymności człowieka i Boga aniżeli właśnie w modlitwie i poprzez modlitwę. Ten ciemny i chłodny strumień modlitwy, bardzo piękny i konsekwentny, będzie dla mnie ważną lekturą i znakiem, że literatura nie wyczerpuje się w języku, ale jest bytem dialogicznym, szukającym potwierdzenia w Bogu i człowieku.
To najważniejsza lekcja, lekcja modlitwy jaką wyniosłem z lektury „Mszy za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego.
 

niedziela, 15 czerwca 2014

Opowieści z dziupli. Głębsze dzieciństwo.

Jak tu zacząć wspominanie Tarnowa? Pewnie od tego, że jako maleńki, biały, bielutki, bieluchny i strasznie mały chłopiec leżałem w wózeczku na balkonie i filozofowałem. A prababka Janka brała mnie na ręce i tuliła. Pewnie zapomniałem o tym, że druga babka Janka wciąż w moich snach stoi przy piecu kaflowym i grzeje plecy. Musi się grzać, nawet nie wiecie, jakie to jest ważne, kiedy jest człowiekowi ciepło i ma, co jeść. Ja tego nigdy nie doceniałem, nawet wtedy, kiedy usiłowałem doceniać albo owo docenianie udawałem. Pamiętam, z takim człowiekiem rozmawiałem, na pierwszym roku studiów, nie szła mi rozmowa z tym człowiekiem, byłem zdenerwowany, spięty, ale pomyślałem sobie taką rzecz: najważniejsze to mieć, co jeść, mieć, gdzie mieszkać i pić co wieczór ciepłą herbatę z cytryną. A potem to ja poznałem wielu takich, niedobrych ludzi na moich studiach, a potem jeszcze innych ludzi ja poznałem i do dzisiaj ci niedobrzy ludzie mnie prześladują, tak jak tamten, pierwszy, napotkany człowiek mnie prześladował, bo jestem pewien, że on nie wiedział, że najważniejsze to mieć dach nad głową, ciepłe jedzenie, skarpety, bambosze, kalesony. Ja bardzo wielu niedobrych ludzi spotkałem ci ja na swojej drodze i bardzo też niedobre, toksyczne baby ci ja spotkałem na swojej drodze, ale spotkałem ci ja przepięknych ludzi na swojej drodze i piękne, dobre kobiety z białym sercem synogarlicy, która wzbija się w powietrze w jasnym słońcu nad arką.
Więc tak. Na podwórku to stał ci trzepak. Ten trzepak metalowy, szary do dzisiaj stoi. Ale z nikim się pod tym trzepakiem nie bawiłem. Nawet nie straszyłem kotów. Tylko dokuczaliśmy z Dziudzią takiemu starszemu gościowi, co ciągle palił papierosy i żył bardzo długo: ty dziadu stary, ty dziadu, a on się na nas wściekał. Albo ci ja przykleiłem do włosów gumę naszej koleżance z sąsiedztwa, czego teraz bym nie zrobił, bo uznaję takie gesty za niepotrzebne. Może zatem dlatego, że tak psociłem i byłem niedobry dla moich rówieśnic i rówieśników (jednego tak ośmieszyłem podle, że tańcząc z nim sambę, wylądowała pupa jego nieśmiało w koszu na śmiecie). Taki ci ja byłem niedobry. Do dzisiaj mam tę nienawiść do ludzi sporą, ogromną olbrzymią, kiedy są dla mnie niedobrzy i równocześnie przeolbrzymią czułość, zmiłowanie, wyrozumienie i troskliwość, kiedy są dla mnie dobrzy, czyli kiedy mnie chwalą i podziwiają. Jestem bowiem bezwzględny dla tych, którzy mnie łają i ganią i niezwykle pobłażliwy i kochający dla tych, którzy mnie chwalą, głaszczą i podziwiają. Taki ci już jestem, ale chwalić Boga wcale może taki nie jestem, tylko tak siebie opisuję, a to może co innego? Choć przecież prawda zawsze jest z ciała i krwi, czasem jest z głębokiej czerni ziemi, czasem z zieleni drzew, kiedy jest poetycko i przez firanki do pokoju wpada słońce. A właśnie z tymi, którzy mnie ganią, to ja się nie umiem porozumieć, albo nie chcę ci ja z nimi rozmawiać, a z tymi, którzy mnie chwalą, to chcę ci ja ciągle rozmawiać i ciągle z nimi przebywać i pić z nimi wódkę anyżówkę do białego rana, a potem przez cały następny dzień pić z nimi piwo, żeby potem, następnego dnia, cały dzień przespać pijąc nieustannie kefir i zsiadłe mleko dla regeneracji ciała i duszy. Więc. Więc niewątpliwie poeci. Nienawidzę tej kasty, jest straszna, okropna, wykolejona, wygnałbym ich w siną dal albo zepchnął do najgłębszych podziemi. Jest to kasta do głębi i ze wszechmiar niezrównoważona psychicznie i emocjonalnie i ja naprawdę nie wiem, jaka jest ich misja na ziemi, jakie powołanie, co oni tutaj chcą zrobić swoim nieustającym piciem, pisaniem, narzekaniem, płakaniem, pierdzeniem w stołek, mędrkowaniem, pseudo intelektualnymi wynurzeniami, jak również dobrymi, czasem bardzo dobrymi wierszami, czasem wierszami przyzwoitymi, czasem niezłymi, a czasem oszałamiająco dobrymi. Więc mnie się wydaje tak tylko nieśmiało, żeby nie zwracać uwagi na poetów, przynajmniej niektórych, bo jak się spotka porządnego poetę, co pije herbatę z cytryną i grzeje plecy przy piecu kaflowym, to na niego trzeba zwrócić uwagę, porozmawiać z nim, przypochlebić się mu i podlizać, bo to przeważnie poeta sukcesu (przeważnie spektakularny sukces literacki osiągają poeci pijący herbatę a nie ci, którzy żłopią tę przeklętą wódę, czy piją to prostackie, przeklęte piwsko). Więc z takim poetą trzeba się przyjaźnić, chodzić na jego spotkania, dzwonić do niego z okazji świąt i okrągłych rocznic, bo to poeta poważny i uznany, który może przynieść korzyść. Natomiast nie należy zaznajamiać się i kolegować z innymi poetami, którzy nic innego nie robią oprócz tego, że piją,łkają, wrażliwi są i pięknie piszą, otóż z takimi poetami nie należy się kolegować i wręcz powiem, że należy takich poetów unikać, zmykać przed nimi, gdzie pieprz rośnie. Na swojej drodze spotkałem kilku poetów i najbardziej właśnie nienawidziłem lewicujących, niby wrażliwych na cudzą ułomność poetów lewicy, którzy podszywają się jedynie pod miłosierdzie, a tak naprawdę niemiłosiernie kpią z tych, których niby ochraniają, czyli wiadomo z kogo.Otóż takich poetów ci ja nie znosiłem i było mi z nimi nie po drodze i uznałem ci ja ich za niedobrych ludzi i do dzisiaj tę nienawiść do nich i niechęć do nich noszę w sercu. I spotkałem ci ja na swojej drodze kilku ludzi prawicy i uważam, że oni mogą być również niewiarygodnymi wprost bałwanami, bufonami, zgredami, zarozumialcami, i żywię jak najbardziej ambiwalentne uczucia do ludzi prawicy, chociaż bliżej mi do ludzi prawicy niż do lewicujących, niby wrażliwych poetów lewicy, ale nie mogę wykluczyć, że również ludzie prawicy są zdolni mnie wyprowadzić z równowagi przez swoją olbrzymie zadufanie i bufonadę, jakby to do nich wyłącznie należał przywilej pisania arcydzieł. Aczkolwiek uważam, że jeśli mowa o prawdziwym pisarzu, to mowa przede wszystkim o pisarzu reakcyjnym i ortodoksyjnie, wręcz hermetycznie katolickim, który na nikim nie zostawia suchej nitki. I jeśli mowa o prawdziwym pisarzu, to o takim mowa, który jest przede wszystkim solistą, nie śpiewa w żadnym chórze, w tym, może nawet przede wszystkim w chórze akademickim.
A jeśli chodzi o moje dzieciństwo, to szczęśliwe ci ja miałem dzieciństwo. Teraz to ja sobie, ja ci ja sobie nie wyobrażam takiego dzieciństwa, że mógłbym ci ja znowu, w Tarnowie, przeżyć powtórnie takie dzieciństwo, choć przecież wszystko jest możliwe, nawet, kiedy wczoraj zostałem wysłany na górniczą emeryturę przez poetkę ze Śląska. Więc miałem wspaniałe, wręcz cudowne dzieciństwo, bo pamiętam, że było mi dobrze w swoim dzieciństwie jak w białym, przytulnym kokonie, wypełnionym delikatnymi nitkami pajęczyn i babiego lata, ale z drugiej strony, kiedy patrzę na swoją dzieciństwo teraz, jako starzec, widzę, że miałem ci ja z drugiej strony bardzo samotne dzieciństwo, chociaż przecież dokazywałem ciągle z kolegami, pamiętam ci ja przecież, że jako jedynak od urodzenia, byłem ci ja zaprogramowany, jeśli nie na solistę, to na samotnika. Więc sam ze sobą bawiłem się ciągle i tak mi już zostało. Najłatwiej jest opowiedzieć swoje życie, trochę trudniej jest opowiedzieć cudze życie, a mnie się wydaje, że o wiele lepiej opowiedzieć cudze życie niż własne życie opowiedzieć, bo co za sztuka opowiedzieć własne życie. Więc ja lubię czytać o cudzym życiu, ja ci ja na przykład ks. Twardowskiego „Autobiografię” ostatnio przeczytałem i uważam ja ci ja zupełnie, najzupełniej, że to jest bardzo ciekawa i bardzo piękna książka. I myślę ci ja, że takim o wiele jeszcze bardziej pięknym procesem jest zgłębianie cudzego życia, wgryzanie się w cudze życie, kiedy jest się na przykład historykiem literatury albo pisarzem, albo psychoterapeutą czy księdzem. Myślę, że życie, które opowiada o cudzym życiu jest ciekawsze, aniżeli takie życie, które jedynie o sobie samym potrafi opowiadać, bo cóż to za sztuka? Owszem, można o sobie opowiadać zajmująco, ale myślę ja ci ja, że ja ci ja już tę sztukę jeżeli nie utraciłem, to mocno nadszarpnąłem w związku z pewną nadwyżką obiektywizacji, obiektywizacji, która stała się nieuchronną częścią mojego wieloletniego studiowania, które sprawiło, że z powodów najpierw przyziemnych i pragmatycznych, z powodu konieczności dostosowania się do wymogów studiowania, musiałem ci ja uznać wyższość cudzego życia nad swoim.
I długo, bardzo długo przeciw temu, mniej lub bardziej buntowałem się, dopóki nie poddałem się i nie zacząłem pisać wierszy, nawet wtedy, kiedy o sobie, to o innych ludziach, bo ja nie pamiętam, czy ja ci ja kiedykolwiek napisałem wiersz o sobie, nawet kiedy ten wiersz bowiem tylko mnie dotyczy, to w dalszym ciągu nie jest on o mnie, ale zupełnie o czymś innym, czego ja tutaj na razie nie podejmuję się nazwać, bo to by zepsuło, całkowicie zepsuło całą zabawę. Ale właśnie ów problem, problem jakże szlachetny i ważny, życia cudzego mnie nurtuje istotnie. Nie mówię tutaj o wulgarnym przeniesieniu i zaczytywaniu się albo w autobiografiach albo w poradnikach czy pismach o celebrytkach i celebrytach, czy nie mówię już tutaj o zwykłym podsłuchiwaniu sąsiadki albo sąsiada, albo całej rodziny, albo sąsiadki, która gra w brydża ze swoimi kompanami, staruchami i staruszkami, nie, o tym nie mówię, a nawet, kiedy mówię o tym, to w ogóle nie to mam na myśli i mówię o czymś całkowicie innym.
Więc jeśli już pisać, to przede wszystkim o cudzym życiu, innym życiu, nie swoim życiu, po co pisać o swoim życiu?
Przecież to, co mamy naprawdę pod ręką, to jest pisanie tylko o swoim życiu. I jednocześnie, to co naprawdę ważne w tym życiu, mam wrażenie, nie do końca mną jest, o ile coś takiego jak „ja” w ogóle istnieje, ale pewną, bardzo istotną interakcją ze światem, bo, by tak rzec, bez tejże ze światem interakcji, nie ma mowy o życiu, a bardziej jest mowa o śmierci, bo śmierć to jest nic innego jak brak interakcji ze światem. Więc nawet, kiedy piszę o zdarzeniach, które się mnie przytrafiły, uruchamiam tutaj nie „siebie”, nie „sobą”, ale dziwnym, choć przyznam, czasem ciekawy moment interakcji ze światem, w którym coś się mniej lub bardziej jasno klaruje, moje życie, ale nie ja.
Wszystko to piszę tylko po to, aby usprawiedliwić mój nieokiełznany narcyzm, bo kiedy tak sobie czy to truchtem czy galopem, wchodzę w zaczarowany czy odczarowany obszar mojego dzieciństwa, to nie o dzieciństwo znowu pytam, ale o perspektywę, która na dzieciństwo pozwala mi spojrzeć jakoś tak albo jakoś inaczej.
Więc tak. Moja perspektywa znowu nie należy do mnie, ale jest wypadkową rozmaitych czynności i energii kosmicznych, na które mam znikomy wpływ. Więcej powiem, jestem coraz bardziej istotnie przekonany, że krajobraz mojego świata (zarówno wewnętrznego jak i zewnętrznego), dość mocno odstaje od pozostałych krajobrazów światowych, zewnętrznych i wewnętrznych. Co nie znaczy, że nie da się ze mną porozmawiać, bo się da, nie jestem aż tak obłąkany, natomiast problematyczna byłaby ze mną korespondencja we wszelkiej formie, włączam w to rozmaite czaty, rozmowy na forach literackich, w których mój awatar musiałby się nieudolnie dostosować do awatara cudzego, co w wielu przypadkach byłoby po prostu żenujące i nieprawdziwe, dlatego unikam ci wszelkich form korespondencji, bo wtedy jasno widzę, że to do niczego nie prowadzi oprócz klęski zupełnej i kompletnej katastrofy, że ja w tym wymyślonym „ja”, to nie ja jestem, nie sobą, i ten ja cudzy, którego stwarzam, zupełnie jest nieprzekonujący i dla mnie i dla innych moich respondentów jak myślę. Więc wolę tutaj sobie, w cichości, przy herbacie malinowej, ten dialog ze sobą prowadzić ważny mniej lub bardziej, dialog, którego celem jest przyłapanie siebie na gorącym uczynku, próba odnalezienia pogrzebanego pod zwojami i fałdami czasu, minionego i pradawnego „ja”, „siebie”, „sobą”, aby postmodernistom udowodnić, że istota jest, żyje i ma się całkiem dobrze, że jestem jednością ducha, ciała, duszy, że żyję i myślę podobnie jak myślałem, choć przecież...
Na dzisiaj koniec. I nie obchodzi mnie pierwsze wspomnienie, może żadne wspomnienia mnie nie obchodzą, zadaję sobie teraz gruntowne i ważne pytanie, co mnie naprawdę obchodzi, ale na dzisiaj koniec. Idźcie spać. I poczytajcie wcześniej dzieciom do snu moje bajki, bo Wam nie mówiłem jeszcze, ale przyśniła mi się piękna opowieść o dziejach pradawnych pszczół, opowieść dla dzieci, młodzieży, dorosłych i starców, dzieło totalne, ale już dość. Idźcie spać. I dzieciom swoim do snu opowiedzcie bajki, niech się kołderką przykryją, niech głowę do podusi przyłożą i niech sobie zasną słodko, te królewny i królewicze.



poniedziałek, 2 czerwca 2014

Rozsypane okruszki dla wróbelków. Mała uwaga o Hrabalu wokół "Zbyt głośnej samotności".

Przeczytałem po raz drugi czy trzeci Hrabala "Zbyt głośną samotność". Kiedyś usłyszałem na zajęciach z antyku (prawda, że miłe?), zdanie, że to najlepsza powieść Hrabala. Nie wiem. "Obsługiwałem angielskiego króla" jest jaśniejsze, tam jak się kąpią dzieci, to się faktycznie kąpią w słońcu, natomiast w "Zbyt głośnej" to słońce jakby za chmurą, niby dzieciaki kąpią się w lecie, a jednak jest pochmurno, może za chwilę zacznie padać deszcz. No ten Hrabal. Tischner dobrze napisał, że ów pisarz czeski to jest głęboki rewelator nieistnienia, kiedy napisał, że bohaterowie Hrabala nie są z krwi i kości, ale to zjawy, fantomy, postacie nierealne. Bardzo dobra intuicja Tischnera, bo przecież podejście do materii świata narratora powieści autora "Pociągów pod specjalnym nadzorem" jest właśnie nierealne, z pogranicza snu i jawy, albo inaczej: jest to świat przeniknięty tak na wskroś i znakomicie, świat tak znakomicie zinterpretowany i przy pomocy metafory spenetrowany, świat tak mocno jak żółta, ciężka od wody gąbka, nasączony językiem, że nie tyle mówimy tutaj o alternatywnym świecie, autonomicznym świecie, pozorze świata itp, ale mówimy tutaj, bądź powinniśmy mówić o najprawdziwszym z prawdziwych światów, co prawda stworzonym od początku do końca w jedynym i nie dającym się podrobić języku, ale właśnie: świecie prawdziwym, ponieważ do głębi zinterpretowanym i przenikniętym przy pomocy metafory. Bo dla Hrabala świat to teren zmagania się metafor, które, jak to w wypadku prawdziwej poezji, nie oddalają od świata, ale tak mocno, tak niebywale i cholernie silnie doń przybliżają, że w zasadzie ciężko jest znieść tegoż świata materii tchnienie i oddech, ciężko jest przejść do porządku dziennego nad tegoż świata ukrytym duchem, który przecież, w chwilach zwiększonej grozy, kiedy rana pisarza zostanie otwarta, blizna napoczęta i nadwyrężona, nie daje się tak łatwo znieść i oswoić, dlatego ów wylew światowej materii, który niczym innym jest jak procesem pisania (czyli stwarzania, to jest nazywania adekwatnego tego, co jest), jest również swoistym i niezwykle oryginalnym, lecz także nieuchronnie potrzebnym rodzajem ochronnego pancerza przed tego świata ukrytymi, głębinnymi i otchłannymi kłami, które szarpią, kiedy niebezpieczny dryf znosi pisarza w stronę głębin. A dotarcie do światowych głębin jest dla Hrabala niczym innym jak bardzo starannym, skrupulatnym i pieczołowitym wyrażeniem tego, co znajduje się na powierzchni, czyli między innymi barw, rzeczy, elementów krajobrazu itp, czyli innymi słowy dla Hrabala skupienie się na powierzchni (i tylko na niej) jest nie tylko sposobem obrony na głębiny niemiłe kąsanie i tarcie, ale jest również sposobem na tejże głębiny adekwatne wyrażenie, aby ona naprawdę głęboka była i się stała wreszcie (poprzez powierzchnię). Właściwe patrzenie na dylemat głębinno-powierzchniowy poprzez nieusuwalne jednoczenie tych dwóch sfer w pisarskim akcie, jest przecież niczym innym jak gestem dobrego lekarza (choć Hrabal był prawnikiem z wykształcenia), który nie tylko siebie przed zniszczeniem przez głębię chroni, skutecznie wyciszając jej pomruki dając pole śpiewowi światowości świata, ale chroni również tego, kto czyta dając mu właśnie ten ów swój świat (prawdziwy świat), poczuć i ocalić przed ciemnością nicości. Ciemność nicości staje się w tym momencie niestraszna, kiedy świat, ten świat zewnętrzny, już w całości, na wskroś, w głąb i w poprzek, językiem, czyli aktem nieustannego stwarzania i nazywania, wysycimy i damy mu odpocząć w tym wysyceniu, nasyceniu i nienasyceniu zarazem, odpocząć poprzez nadmiar, który równocześnie jest umiarem, czyli innymi słowy, odpoczynek od nicości zawierałby się w optymalnym napięciu między słowem a światem (choć to pewnie niestety banał).  Więc u Hrabala nienasycony światem język po to jest budowany (i stwarzany, bo akt budowania jest jednoczesny u tego pisarza z aktem stwarzania, te czynności nie występują linearnie, jedna po drugiej, lecz jednocześnie), żeby świat wysycić, siebie wysycić, wysycić wszystko, nie pozostawiając miejsca na przerwę czy oddech (bo jest to pisanie na jednym oddechu), czyli już nic nie pozostawiając po pisarskim akcie, jedynie pustkę, spustoszenie, depresję, cienie i zjawy. To jest cena, jaką płaci się za heroiczny gest ocalenia świata w języku-utrata świata.
Nie chce mi się pisać tym dobrze oswojonym, krytycznoliterackim językiem, że u Hrabala pięknie jest i malarsko, a jednocześnie czuć powiew świętości, że błyszczą się żółte kreski, że dzieci kąpią się i widać ich gołe brzuszki, że naucza nas mistrz Lao-Cy o tym, że życie jest wyjściem, a śmierć jest wejściem, że Chrystus jest widziany zza książek, które niczym ksero, wydawane są spod pisarskiej matrycy, skąd bohater-narrator, jakby wbrew sobie, pracując w drukarni, jest wykształcony, a jednocześnie obłąkany, możemy domniemywać, skoro widzi Syna Bożego tam i ówdzie, a nie tylko Jego, bo także widzi Archanioła Gabriela i gdzieś tam na niebie, w nitkach latawca, wyczuwa Ducha Świętego. Natomiast "Cyganka łamała chleb, tak jakoś, jakby przyjmowała świętą Eucharystię, łamała, a następnie zbierała okruszki ze spódnicy i wrzucała je sakralnie w ogień". I znów, tyle tropów antropologicznych, trop ognia, który odnawia, misterium Wielkiego Przeistoczenia, stare zostaje zastąpione przez nowe, "progressum ad originem" przez "regressem ad futurum", Lao-Cy przez Chrystusa. Ale Hrabal nie profanuje religii, traktuje ją śmiertelnie poważnie jako podskórnego, ukrytego Ducha Świata, który umożliwia wszystko: okruszki, słoneczniki, motory, fioletowe skarpetki, Cyganki, kwiaty, piwo, dziewczęta. Duch Święty zdaje się być warunkiem tego, aby pan Hopla "stał za dziewczęciem, trzymał je za biodra, a głowę zanurzał od tyłu w dziewczęcych włosach, które z lubością wąchał", więc materialność, sensualność oraz erotyczność świata nie wyczerpują się na samej powierzchni, choć jako samodzielna fluktuacja powierzchni samej, są przedstawione, ale funkcjonują przez to, że przenika je nieuchronnie wartość głęboka, oceaniczna, czarna, ale konieczna. To już zresztą odkrył zdaje się tak naprawdę Nietzsche, że "ludzie naskórkowi są naprawdę głębocy". Więc ten Hrabal jest, owszem Nietscheanistą, nihilistą, dekadentem, który równocześnie śpiewa jasną i żywą pieśń Ewangelii i w tym samym momencie zanurza ją w czarnym słońcu nicości.
Materia i to, co pod nią istnieją u Hrabala w jednym, bardzo mocnym uchwycie, możemy jedynie domyślać się jak jest to wykańczające dla psychicznej higieny (i jednocześnie dobroczynne dla pisarstwa) i dlaczego wybrał Hrabal to, co wybrał, ten doktor praw wybrał bowiem śmierć samobójczą, rzucił się z okna na lekko melancholijne podwórze z trzepakiem, pełne wróbli i gołębi.
Automat, rzeczny wylew, nieustanne stukanie w klawisze maszyny, chroniczna depresja, zbawienie w brunatnym piwie, koty w Kersku, mordowane koty w Kersku, gdzie mieszkał Hrabal, a wyraz swojej rozpaczy z powodu konieczności tych rytualnych mordów na swoich ukochanych kotach dał w "Auteczku".
Pisarz prawdziwy, taki, który nigdy nie da się podrobić, choć wielu pewnie próbowało i próbuje, pisarz, który dał wyraz "prawdziwej" naturze i ukrytej strukturze świata, pisarz, który przez oceaniczne, czarne fale głębinnej nicości nie dał się pożreć i który świat ocalił i jednocześnie zniszczył go, utracił, zostało pogorzelisko.
A czemu doktor Hrabal nie zszedł po prostu do tych wróbelków na podwórku z zielonym trzepakiem i nie usiadł w swojej niebiesko-białej piżamie i szlafroku i nie drobił dla nich ziarenek i okruszków i nie wołał: cip, cip, cip, cip, jakby siebie stwarzając w tym cip cip, swój język, język-Hrabal, jakby jeszcze raz, w  swojej starości, był nierzeczywisty naprawdę, jakby to nie on mówił, ale to cip, cip i jego dłonie, które rozrzucają ziarenka. Jak sztuka. Rozsypane okruszki dla wróbelków.

Wyimek _ Poemat nowy

To dziwne, nawet nie zdajemy sobie sprawy, że każdy, dosłownie każdy dzień jest prezentem od Boga i może on być ostatnim nie tylko dla nas, ...