piątek, 18 marca 2016

Kilka słów o Gałczyńskim dla Domu Kultury Podgórze

Gałczyński przedstawiał się jako poeta ziemi, ale dziwny i specyficzny poeta ziemi.
Chciał zniżyć niebo do ziemi, a ziemię przybliżyć niebu, tak można odczytać jego wspaniałe liryki i zamknąć to odczytanie w lapidarnej, metaforycznej formule. 
Był wielkim samotnikiem, outsiderem, cyganem. Pełno w nim było życia, a jednocześnie jakby jakiś smutek drzemał, co widać w jego wierszach. Potężnie pił, alkohol, w jego życiu lał się strugami, podobnie jak poezja, która wylewała się z jego przepastnej, oceanicznej duszy. Gałczyński cierpiał na depresję czasami, a czasami był nadmiernie wesoły, wszystkich rozbawiał. Dzisiaj to fachowo nazywa się w psychiatrii chorobą dwubiegunową, afektywną albo cyklotymią.
Zresztą teraz, coraz częściej ona występuje, nie tylko u artystów.
Urodził się 23 stycznia 1905 roku w Warszawie przy ulicy Mazowieckiej. Zmarł 6 grudnia 1953 roku. Szczegółowiej o biografii, artystycznym, nieco szalonym życiu cygana, outsidera, prawdziwego artysty i prawdziwego poety pisze Anna Arno w swojej książce o Gałczyńskim, ja powiem od siebie kilka słów o jego twórczości.
Bez wątpienia wiersze Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego są niezwykłe. Wiele w nich magii, w tym tej krakowskiej magii, zaczarowanych dorożek, koni, ten cały nadrealizm wybrzmiewa tam ze szczególną siłą, zwłaszcza w poemacie „Bal u Salomona”. Oprócz tego trzeba zwrócić uwagę na związek Gałczyńskiego z grupą Kwadryga, obecnej w XX leciu międzywojennym. Jej program polegał na żądaniu poezji uspołecznionej, dostępnej dla szerokich rzesz. Chociaż sam Gałczyński kiedyś popełnił rodzaj manifestu pro faszystowskiego, kiedy współpracował z mocno prawicowym pismem „Prosto z mostu”, to jego poezję trzeba rozpatrywać jednak w nieco innym aspekcie niż społeczny.
O Gałczyńskim mówi Marta Wyka jako o poecie cyganie, trochę odszczepieńcu, chodzącym własnymi drogami.
Taka też jest poezja poety: bardzo mocno nacechowana indywidualnie. Gałczyński dopracował się własnego języka, który zasadniczo niemożliwy jest do podrobienia: to znaczy albo się to ma, albo się tego nie ma, a tę rzecz określa się po prostu mianem talentu, rzeczy przyrodzonej, ingenium.
Poezja Gałczyńskiego jest czasem jak wielka, liryczna fala, która porywa ze sobą czytelnika. Można łatwo w niej przepaść i zatracić się w tych barwnych, fertycznych obrazach poetyckich, poczuć dźwięki muzyki („Bal u Salomona”), nawet zacząć tańczyć w rytm tych piosenek i pieśni, bo przecież poezja Gałczyńskiego jest też silnie umuzyczniona, wpada w ucho człowieka jak muzyka i jak muzyka czytelnika przeszywa i porywa.
Jest też napięcie, by nie powiedzieć rodzaj sprzeczności wpisany w tę poezję. Mianowicie między głębią poetyckiej konfesji, a żartem, drwiną, parodią, zabawą.
Tak pisze o tym Marta Wyka: Połączenie drwiny i powagi, błazeństwa i koturnu to charakterystyczna i typowa maska wielu artystów XX wieku. Postulat traktowania sztuki również jako zabawy da się wyśledzić w programach czołowych, nowatorskich prądów literackich XX wieku- a więc u dadaistów, futurystów, surrealistów.
Poezja była zatem faktycznie chyba traktowana przez poetę jako zabawa, ale jednak zabawa śmiertelnie serio. To znaczy poetycka brawura raczej wzmagała prawdziwość oraz unikalność tej poezji, aniżeli jej zaprzeczała.
Trzeba tutaj powiedzieć o jeszcze jednej sprzeczności pojawiającej się u Gałczyńskiego: mianowicie o niezwyczajnej poezji i życiu poety, które jak podaje Marta Wyka, było raczej życiem filistra (choć nie stroniącego od alkoholowych ekscesów), który cenił bardzo sobie rodzinne życie, żonę, córkę, kota.
Inną ważną sprawą w tej poezji jest przywiązanie do rzemiosła. Jak podaje Marta Wyka, taką tendencję ówcześnie uznawano za poniżającą rangę poety. Poeta-rzemieślnik zatem pisze często na zamówienie, od przypadku do przypadku, czasem na kawiarnianych serwetkach, jego wiersze idą całkiem dosłownie w świat i do ludzi, ale w tego rodzaju przypadkowych splotach bardzo często powstają małe bądź wielkie arcydzieła, tchnienia czystego talentu lirycznego. Często sam poeta powołuje się na Wita Stwosza, słynnego rzeźbiarza epoki Renesansu, autora ołtarza Mariackiego, podaje Wita Stwosza jako przykład doskonałego rzemieślnika i zarazem genialnego artysty.
Gałczyński w swojej drodze twórczej raczej odcina się od tradycji, na przykład od Skamandra czy Awangardy, podążając własną drogą. Bliski mu był Mickiewicz jak się zdaje z tradycji romantycznej, ale też romantyzm jako prąd i jakość występuje bardziej u Gałczyńskiego na zasadzie parodystycznej oraz ironicznej trawestacji. Bo też to, co ważne u Gałczyńskiego to nie tylko głębia lirycznego przeżycia, ale również to, co wchodzi w jego skład i czyni z niego jakość na wskroś oryginalną, czyli występowanie elementu groteski.
Jak pisze Marta Wyka na temat groteski: w sferze realizacji literackich oznacza groteska sposób przeżycia świata, czyli jego określoną interpretację, nie będącą zresztą interpretacją mimetyczną, lecz deformującą(...). Poetyka absurdu i nonsensu ma obronić poetę przed rzeczywistością, nie poddającą się żadnym zdroworozsądkowym i racjonalnym argumentom.
Spieszę z wyjaśnieniem tego akapitu, jednego terminu: mimesis. Otóż znaczy to tyle, co odwzorowanie, dobra, XIX wieczna powieść Balzakowska czy u nas Sienkiewicza, Prusa, nowele i powieści pozytywistyczne, były właśnie powieściami mimetycznymi, to znaczy takimi, które dążyły do wiernego oddania świata widzialnego. Natomiast język niemimetyczny czy antymimetyczny nie tyle świat oddaje jako obiektywną wartość czy stan, ale głębię przeżyć piszącego. Innymi słowy język ten zatrzymuje na sobie uwagę bardziej i bardziej na sam język zwracamy uwagę aniżeli na to, co przedstawia. A groteska jest właśnie takim rodzajem języka antymimetycznego, który nie tyle oddaje świat, rzeczywistość, ile ją deformuje poprzez parodię, ironię, trawestację, przedrzeźnianie, zabawę, poetykę absurdu i pur nonsensu.
To zbliża nieco Gałczyńskiego do Witkacego, przy wydatnej różnicy; Witkacy nie był poetą w tym znaczeniu w jakim był nim Gałczyński, bo Gałczyński był, powiedzmy otwarcie i niemodnie: prawdziwym poetą. Marta Wyka pisze też o różnicy między nimi w postaci Gałczyńskiego romansu z publiką, co jednak nie jest do końca trafne, bo w tym znaczeniu Witkacy również chciał czy mógł być popularny, poklasku łaknął jeden i drugi, przy czym Witkacy faktycznie nie trafiał do wszystkich,  Gałczyński potrafił natomiast chwycić za serce i robotnika i żołnierza i profesora.
Sprawa kolejna, jaka się z tym wiąże to odrzucenie literatury racjonalnej, rozumowej, dziedzictwa Oświecenia można powiedzieć, choć jak pisze Marta Wyka, Gałczyński do niej paradoksalnie nawiązuje poprzez ów romans z publiką i pisanie do „rzesz” jak Krasicki, Trembecki.
Niemniej ważnym zjawiskiem jest jednak w tej poezji to, co poza rozumowe, niezwykłe, niewytłumaczalne i dalej to, co jest również poza powszechnie przyjętą konwencją czy konwenansem społecznym. Przy czym można powiedzieć, że jest to poezja szalona, ale nie obłąkana, obłąkana poezja bowiem (jak Holderlina, Trakla na przykład), w ogóle nie zważa na żadne konwencje, konwencje życia społecznego w ogóle jej nie obchodzą. Gałczyńskiego natomiast społeczne konwencje oraz konwenans obchodziły bardzo, on był nimi przesiąknięty tak głęboko, że bez trudu obnażał ich miałkość, hipokryzję, zakłamanie i obłudę, na przykład w Teatrzyku Zielona Gęś.
Ale na ten element groteski nie tylko demaskacja utrwalonych form się składała, ale również umiłowanie tego, co groteskowe, dziwaczne, odmienne, inne. Zatem na przykład jego umiłowanie odpustów oraz zabaw ludowych odgrywało tutaj istotą rolę.
Ów Teatrzyk Zielona Gęś, bardzo zabawny, składający się z miniaturowych aktów i scen. Marta Wyka mówi, że nań wpłynąć na przykład  Zielony Balonik Boya, ale także teatr absurdu (Beckett, Ionesco), przy różnicy, że tamci dwaj byli filozofami również, wyciągali z teatru wnioski natury ogólnej, egzystencjalnej oraz filozoficznej, natomiast Gałczyński od filozofii trzymał się z daleka.
Jego poetyka przedstawia oczywiście pewien model filozofii świata, patrzenia na świat, natomiast Gałczyński zapewne bardzo by nie chciał, by go nazywać filozofem.
Ciekawie natomiast pisze Marta Wyka o tradycji renesansowej u Gałczyńskiego, którą za Nietzschem nazywa tradycją apolińską (czyli tą jasną, umiarkowaną i klasyczną). Właśnie Gałczyński, na przykład poprzez umiłowanie Wita Stwosza, ale również muzyki klasycznej (Bach, Beethoven, Mozart), szuka czegoś jasnego, harmonijnego i renesansowego w człowieku, jakiejś regularności, miary i jasności, stąd właśnie Wyka wskazuje na dziedzictwo tradycji renesansowej (Kochanowski) oraz oświeceniowej (Krasicki, Trembecki). Z tradycji romantycznej Słowacki, Mickiewicz, Krasiński, Norwid, z nich zaś najbardziej Mickiewicz, zapewne poprzez śpiewną formę swoich wierszy oraz poematów. Z zagranicznych (Villon, poeta włóczęga, Poe, Rilke, Rimbaud, Verlaine, Eta Hoffman, Apollinaire, Błok, Jesienin).To rozpoznanie stoi w pewnej sprzeczności z tym, co powiedziałem przed chwilą, to znaczy z tym umiłowaniem pierwiastka poza rozumowego. Otóż wydaje mi się, że dlatego właśnie poezja Gałczyńskiego jest szalona, a nie obłąkana, ponieważ w niej zawarta jest racjonalność, ten pierwiastek rozumowy, ratio, przy czym ratio służy demaskacji hipokryzji, zakłamania, obłudy, miałkości pewnych form społecznych. W tym znaczeniu szuka ona tego, co dziwne, inne, wyklęte, marginalne oraz peryferyjne. Natomiast poszukuje jednak jasności w życiu i świecie, ciemność rozpaczy stara się rozświetlić wielkim humorem, wspaniałym, lirycznym obrazem, porywającą muzyką wiersza. 
Gałczyńskiego poezja jest bowiem również silnie muzyczna, zrytmizowana. Charakterystyczna dla tej poezji jest ogromna dynamika, ruch, zmienność, często poetyckie obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, a strofy następują po sobie jak poszczególne fragmenty świetnie skomponowanej symfonii lirycznej. Jak w Balu u Salomona, utrzymanym w poetyce nadrealizmu, występuje marzenie senne, rodzaj somnambulizmu, śnienia na jawie, mieszania porządków przywidzenia, majaków oraz rzeczywistości, stany pograniczne między snem a jawą, a nawet całość tego poematu skąpana jest w onirycznej mgle i aurze marzenia sennego. Prócz tego trzeba zwrócić uwagę, że poezja ta mieni się rozmaitymi barwami, odcieniami. Z kolorów występują szmaragdowy, srebrny, biały, zielony, czerwony, turkusowy, srebrny, szafirowy.
Teraz, pomału zbliżając się do końca tego krótkiego odczytu, trzeba powiedzieć o miejscu Gałczyńskiego na polskiej mapie lirycznej, o jego zasługach. Wprowadził to, co Marta Wyka nazywa katastrofizmem buffo, to znaczy mówieniu o wielkich tragediach na wesoło, z przymrużeniem oka, dowcipnie. Apokalipsa występuje tutaj naprzeciwko ludowego festynu, jak ciekawie zauważa krytyk. Ale te pierwiastki, apokalipsy i ludowości przenikają się czyniąc konglomerat niepowtarzalny. Przy czym znowu, na chwilę pozostając przy tej dychotomii, można zastanawiać się, czy Gałczyński był wieszczem czy tylko błaznem? A może być wieszczem i błaznem w jednej osobie, który wieszczył apokalipsę i jarmark jednocześnie?
Jerzy Kwiatkowski użył określenia na tę poezję: „poezja prostych dziwów, cygańskich czarów”.
Czesław Miłosz z kolei w książce Zniewolony umysł, pisze o „potężnej afirmacji życia”, płynącej z tej poezji. Wszystko to są oczywiście prawdy, ale trzeba pamiętać również, że pieśni Gałczyńskiego, tak jak każde wielkie pieśni, mieściły w sobie całe bogactwo życia, czyli również pewne odcienie smutku, zadumy, refleksji, melancholii. Czynienie z poety tylko błazna i wesołego kabareciarza oraz kompana do wódki jest stanowczo nadmiernym uproszczeniem, to nie wynika z jego wierszy (przynajmniej nie tylko). Natomiast wynika z nich również głębokie, liryczne przeżywanie świata, Gałczyński nosił w sobie przepaść i otchłań również, powiedzieć można metaforycznie i tę przepaść i otchłań chciał zasypać bawiąc się, ucząc, ale w tym wszystkim pobrzmiewa bardzo poważny i wręcz uroczysty, czy nawet nabożny, mieszczący w sobie pierwiastek sacrum, stosunek do poezji. Gałczyński bawił się, ale była to zabawa na śmierć i życie, a żył niezwykle intensywnie, o czym opowiedziała, wtedy, w Domu Kultury Podgórze, Anna Arno, autorka biografii poety.





piątek, 11 marca 2016

Przypomnienie postaci Władysława Broniewskiego. (z cyklu Wykłady dla Domu Kultury Podgórze).

Władysław Broniewski urodził się 17 grudnia 1897 roku w Płocku rodzinie urzędniczej. Ojciec jego zmarł bardzo szybko, w 1905 roku, kiedy mały Władek miał niespełna 5 lat. Matka, Zofia z Lubowidzkich Broniewska, zajmowała się nim, zmuszała go do gry na fortepianie. Mały Władek w dzieciństwie, co ważne, bardzo dużo czytał. Na początku chodził do gimnazjum w Płocku, gdzie nie przykładał się do nauki, robił w trakcie lekcji różne figle i kawały kolegom, jak podaje jego biograf Mariusz Urbanek, nauczyciele mówili o nim, że „nie miał ambicji ubiegania się o czwórki”. W 1912 roku zmienił szkołę w Płocku na Gimnazjum Kopczyńskiego w Warszawie. Poznawał wtedy twórczość Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Wyspiańskiego oraz Żeromskiego-ten kanon literatury polskiej utrwali mu się już na zawsze.
W 1914 roku, podczas szkolnych wakacji, wybuchła I wojna światowa. Jak podaje Urbanek, w kwietniu 1915 roku, pojawia się w Płocku oficer, który obejmuje komendę nad oddziałem strzelców. 7 kwietnia 1915 roku gimnazjaliści otrzymują biało amarantowe opaski  z napisem Legiony Polskie 1 pułk oraz legionowy ekwipunek: pled, plecak, manierkę, kubek. Broniewski od siebie dołożył jeszcze notes i ołówek, bo już w tym czasie zaczął pisać bardzo dużo, w tym analizy polityczne. W lipcu 1917 roku, za odmowę służenia Austrii i Niemcom, wraz z innymi legionistami trafił do obozu w Szczypiornie pod Kaliszem. Spędził Broniewski w Szczypiornie pięć miesięcy, potem został wypuszczony. 23 października 1918 roku zdaje egzamin maturalny przed komisją egzaminacyjną Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego Królestwa Polskiego w Warszawie. Otrzymał jedną ocenę celującą: z religii, natomiast z polskiego, niemieckiego, francuskiego, łaciny, historii, matematyki, fizyki, noty dostateczne. Początkowo podjął studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim.  W tym czasie cały czas jest na służbie Legionowej, nauką się raczej nie zajmował zbytnio. Matka pokazuje mu artykuł z 6 kwietnia 1919 roku o wybitnych zasługach dla Polski Władysława Broniewskiego. W  tym czasie dostaje też rozkaz wyjazdu do Wilna, jak później napisał w swoim „Pamiętniku”, „w Wilnie jest byczo. Wynaleźliśmy sobie jakąś eksbolszewicką kwaterę, ongi mieszkanie urzędnika rosyjskiego i wiedziemy tu żywot burżujski”. Czyta tam między innymi Lwa Trockiego, ma niewiele służbowych zajęć. W tym czasie wdaje się też w rozmaite flirty i romanse, plażował nad Wisłą, pił wódkę, spotykał się również z prostytutkami. Mama przysyłała mu paczki z żywnością: kawałek kiełbasy, odrobina cukru, węgierskie wino, buteleczka wódki i stare, podarte, ale ciepłe skarpety). Matka martwiłą się o syna, marzyła dla niego o przyszłości w dziedzinie nauki i wiedzy, ale to stawało się coraz mniej realne.  Pod koniec 1919 roku znów zaczęła się służba, walki z bolszewikami. Latem 1920 roku Broniewski otrzymuje order Virtuti Militari oraz trafia do „Złotej Księgi Bohaterów”, publikowanej na łamach czasopisma „Wiarus”. Broniewski wiele lat po wojnie, opowiadał Wojciechowi Żukrowskiemu, jak zasłużył na order, trafił na plebanię, ksiądz zapalił świecę i wyciągnął gąsiorek z wódką. Wtem zaczęli ich ostrzeliwać Kozacy. Broniewski złapał karabin a za nim wybiegli jego ludzie, nie trzymał się dobrze na nogach, więc kazał się wieźć w kierunku Rosjan taczką. Żołnierze krzyczeli: „Broniewski, Broniewski”, przy czym oni mogli usłyszeć słowo „broniewik”, co znaczy auto pancerne, broń straszna, więc przerażeni uciekli. Odpoczywa od służby w lutym 1921 roku, dostaje też w tym roku awans na kapitana i wraca do Warszawy, pytał siebie, co dalej. Oddawał się wtedy pijaństwu i grze w karty, wygrane sumy w karty przesyłał matce. Wdaje się też w romanse, odwiedza także prostytutki. W październiku 1921 roku przechodzi do cywila. Na karcie o przebiegu służby wojskowej otrzymał wzorową opinię: „oficer o dużym poczuciu honoru, godności własnej i prawego charakteru. Jako dowódca w boju bardzo odważny, o dużej samodzielności i inicjatywie.  W najcięższych momentach cechowała go zimna krew, szybka i świetna orientacja”.  Ale na końcu dopisek już mniej pochlebny: „wykazuje mało chęci do pracy w wojsku”.
Jesienią 1921 roku wraca na Uniwersytet, co było trudne. Odzwyczaił się od pracy umysłowej, trudno mu było się skupić, pisał, że wielu rzeczy nie rozumie i że „przewyższają jego inteligencję, jak pisał w „Pamiętniku”. Studia traktował mało zobowiązująco, był niesystematyczny: były dnie, kiedy spędzał nad książkami po kilkanaście godzin, ale były i takie, podczas których nie mógł się skupić i nic nie wchodziło mu do głowy. Zaprzyjaźnia się ze starszą o kilka lat Izą Szwarc, pierwowzorem Heli Bertz z „Pożegnania Jesieni” Witkacego.
Zaprosiła go ta kobieta na kolację, ale ojciec zakazał przebywania w domu młodych mężczyzn po godzinie 9 wieczorem. Broniewski postanowił udawać kobietę, bo był delikatnej urody. Ubrany był w kapelusz i grube palto i jako panna Władzia Broniewska został przedstawiony ojcu, w czasie kolacji odpowiadał na pytana gospodarza półgębkiem. Udało się. Następnego dnia ojciec mówił do swojej córki, że panna Władzia bardzo miło, ale że trudno będzie jej wyjść za mąż. Izabela zaprotestowała mówiąc, że to urocza koleżanka, za którą uganiają się chłopcy. Mówił: Czyś ty widziała jej stopy? Ona ma stopy jak saper, jak kapral, jak sierżant. Nie, z takimi nogami nie uda się jej wyjść za mąż”.
W tym czasie Broniewski klepał biedę. Przestał dostawać oficerski żołd, został oficerem objazdowym w Związku Strzeleckim, jeździł po całym kraju, zaniedbując tym samym zajęcia na uczelni. Przeżywa rozczarowanie zastaną Polską, uważa, że za dużo w niej nacjonalizmu i faszyzmu, dlatego wstępuje do Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, gdzie poznaje między innymi Aleksandra Wata, z którym późnej złączą go losy. Do tego kręgu należała też między innymi Irena Krzywicka, oni gromadzili się i dyskutowali o sztuce i rewolucji w Rosji.
Futuryści ówcześni byli najbardziej lewicujący, Broniewski do nich trochę pasował, ze względu na liryzm swojej poezji pewnie do Skamandra. Skamandrytów uważał za „dzieci”, on miał za sobą bohaterską służbą wojskową, jego wiersze były proste jak rozkaz, , rytmiczne, twarde a tamtych miękkie, poetyckie. Dzięki futurystom poznaje poezję rewolucyjną Jesienina i Majakowskiego.  Od Majakowskiego nauczy się, co ważne będzie dla jego późniejszej twórczości, apoteozy rewolucji oraz kultu mas. Wiąże się w tym czasie z pismem „Nowa Kultura”, gdzie zostaje sekretarzem redakcji.  Zaangażował się również w działalność Uniwersytetu Ludowego, w ramach którego odbywały się odczyty dla robotników, coraz bardziej zaostrzają się jego przekonania komunistyczne. W drugiej połowie 1924 roku, Broniewski znajduje się za granicą, pracował w polskim konsulacie w Pradze, zwiedził też Wiedeń i Drezno, odwiedził też Włochy i Paryż.
W lutym 1925 roku, ukazuje się jego tom poetycki „Wiatraki”, złożony z 18 wierszy, który został dobrze przyjęty przez krytykę, pisano o pierwszorzędnym, mocnym talencie, o objawieniu się prawdziwego poety, doszukiwano się również w jego wierszach komunistycznych deklaracji.  Po „Wiatrakach” ukazał się tom „Trzy salwy”. Jesienią 1925 roku, poeta zostaje sekretarzem, najważniejszego wówczas pisma literackiego w kraju, „Wiadomości Literackich”, którego naczelnym jest Mieczysław Grydzewski. Od czasu do czasu pisuje sporadyczne recenzje między innymi o Tuwimie, Zegadłowiczu. Dużo tłumaczy, przekłada z rosyjskiego.
W maju 1926 roku dochodzi w Polsce do przewrotu majowego. Piłsudski, na czele wiernych mu oddziałów, ruszył na stolicę, w mieście doszło do walki, zaatakowano Belweder. Kapitan Orlik, czyli Broniewski, również poparł Marszałka.  Wierzył, że Piłsudski wcieli w życie ideały rewolucyjne, w które wierzył. Dwa lata później, 1 maja 1928 roku, bierze udział Broniewski w antypiłsudczykowskiej demonstracji na Placu Teatralnym.
Na wiosnę 1927 roku, ukazuje się trzeci tom Broniewskiego, „Dymy nad miastem”.
Warto zwrócić uwagę na jego związek z Janiną Kunig, którą poznaje pod koniec 1924 roku w Warszawie, na zebraniu Związku Młodzieży Socjalistycznej. Zakochał się w niej, pisał egzaltowane, w manierze młodopolskiej listy, co nie przeszkodziło mu się wdać w romans z inną kobietą, Wandą, która zaszła z nim w ciążę, a on kazał jej dziecko usunąć. Janina wiedziała o tym związku, ale wybaczyła Broniewskiemu. Pobrali się w 1926 roku, 28 listopada w kościele ewangelicko-augsburskim. Zamieszkali na Sandomierskiej 17, w pokoiku z antresolą i kuchnią, która pełniła jednocześnie rolę łazienki. W ich małżeństwie nie działo się najlepiej, Janina narzekała, że Władek jej nie kocha. Ona pracowała jako nauczycielka, rano szła do pracy, do szkoły, natomiast on jeszcze odsypiał nocne eskapady do Ziemiańskiej, Wróbla, spelunek na Powiślu, pod most Poniatowskiego. Po południu natomiast mył się, golił, odświeżał i szedł na dyżur do „Wiadomości Literackich”, kiedy ona ślęczała nad poprawianiem zeszytów szkolnych albo szła do szkoły na wywiadówkę. Jak podaje Urbanek, małżeństwo to żyło w dwóch różnych rytmach.  Kiedy nocami zapił i długo nie wracał do domu, przynosił Janinie białe wino i ananasa. Siadywali niekiedy razem przy stole i Broniewski zawsze chwalił się nowym wierszem, który napisał w nocy. Był to dla nich swoisty rytuał, który przetrwał rozwód, wojnę, dwa kolejne, poważne związki Broniewskiego, do końca życia, kiedy dzwonił do Janki z nowym wierszem, tak brzmiała formuła:
Mówił Władek: -Bo ja, jak ta kura…
Uzupełniała Janina: -gdy zniesie jajko, gdakaniem musi tę nowinę obwieścić…
-Tobie pierwszej, kończył Władek.
Borykali się z trudnościami finansowymi nieustannie. Zwłaszcza, kiedy Janina zaszła w ciążę. Ich córka, Joanna Broniewska urodziła się 24 listopada 1929 roku, zwana przez ojca Anką, „córką-bzdurką”. Janka, była jeszcze bardziej zaangażowana w komunizm niż mąż, ale nie okazywała tego po sobie. W 1933 roku małżeństwo zaczęło się sypać, Broniewski wdał się w romans ze studentką prawa, o 15 lat młodszą, Ireną Hellman. Anatol Hellman wyzwał Broniewskiego na pojedynek, na białą broń, na szable. 16 listopada 1933 roku o 22.30 przy ulicy Hożej, w lokalu sportowym, odbył się pojedynek. Broniewski otrzymał kilka draśnięć na przedramieniu, jego rywal, brat Ireny otrzymał dwa lekkie cięcia na głowie i jedno na ręce, lekarz orzekł, że Anatol Hellman nie może walki prowadzić dalej, po pojedynku udali się spokojnie na popijawę.
Potem przyszła kolej na następny romans, z aktorką Marią Zarębińską, dlatego wiosną 1938 roku Janina wyprowadziła się ostatecznie od Broniewskiego, choć formalnie rozwiedli się dopiero w roku 1946 roku w Łodzi. Po wojnie Janina była sekretarzem partii w Związku Literatów Polskich i stawała się coraz bardziej dogmatyczną komunistką.
W tym też czasie, pomimo kłopotów finansowych oraz osobistych, Broniewski staje się coraz ważniejszą postacią w polskiej literaturze, obok Staffa, Tuwima, Irzykowskiego, Nałkowskiej, Boya Żeleńskiego.
W tym czasie też zaczął pracować w „Przeglądzie”, gdzie redagował między innymi rubrykę satyryczną „Małpie zwierciadło”.
Potem przyszedł czas na pracę w mocno lewicującym „Miesięczniku Literackim”, który zaczął ukazywać się w grudniu 1929. Pisał wtedy wiersze mocno zaangażowane w komunizm. Ciekawie na ten aspekt liryki zapatrywał się Aleksander Wat, który świadomość Broniewskiego nazwał wówczas świadomością schizofreniczną, to znaczy z jednej strony wiersze-manifesty, a z drugiej liryka, czysta poezja, dzięki tej schizofreniczności ocalała jego poezja, jak uważał Wat.
Za to komunizowanie miał problemy Broniewski w Polsce międzywojennej, nawet redaktorzy „Miesięcznika” zostali osadzeni w więzieniu, gdzie jednak dostatnie im się żyło, regularnie przychodził prowiant od Wieniawy Długoszowskiego: dwa litry wódki, wędzony łosoś, kawior oraz inne specjały z luksusowego sklepu braci Hirszfeldów. Broniewski w celi palił bardzo dużo papierosów, czytał Pasternaka, tłumaczył Gogola. Pobyt w więzieniu wspomina Broniewski w wierszu „Magnitogorsk albo rozmowa z Janem” (chodzi oczywiście o Jana Hempla).
Pod koniec 1932 roku wychodzi kolejny tom poezji „Troska i pieśń”, który otwiera płomienna„Elegia o śmierci Ludwika Waryńskiego”. Tom składał się w głównie z wierszy rewolucyjnie zaangażowanych, gorących, zawierał również poematy o Rimbaudzie oraz Bakuninie, oraz poetycką opowieść o uczniu krawieckim z ulicy Pawiej na Muranowie, Icku Gutkindzie. Krytyka, nawet ta, która nie podzielała poglądów politycznych autora, przyjęła tom znakomicie, Karol Wiktor Zawodziński nazwał ten tom „najwspanialszym dziełem poetyckim nie tylko ostatniego roku”. Radykalizuje się jego zaangażowanie w komunizm coraz bardziej, odbywa podróż do Związku Radzieckiego w 1934 roku, po którym pisze płomienny reportaż, pytany o głód na Ukrainie w tym czasie, wzrusza ramionami, jest coraz bardziej przepojony wiarą w jedyną, słuszną ideologię.
Warto też wspomnieć mimochodem o miłości poety do gór, do Tatr, gdzie często się wyprawiał, chcąc trochę odpocząć od politycznej codzienności w Warszawie. Tatrom poświęcił piękny wiersz „Hawrań i Murań”.
W 1938 roku, wiąże się Broniewski z tygodnikiem „Czarno na białym”, gdzie był redaktorem technicznym, a oprócz tego przygotowywał kolumnę satyryczną, miał również redagować dodatek literacki.
Na początku 1939 roku ukazuje się kolejny tom wierszy Broniewskiego „Krzyk ostateczny”.
Były w tym tomie wiersze dedykowane Marii Zarębińskiej, oprócz tego autobiograficzne, jak „Bar pod Zdechłym Psem”, czy „Ulica Miła”. Tom znowu został przez krytykę entuzjastycznie przyjęty, pisano o porażającej szczerości poety, o wrażliwość na skrzywdzonych i poniżonych,
o rewolucyjnym tonie tej poezji, z którym się można zgadzać lub nie, ale bez wątpienia wiersze według na przykład Mariana Czuchnowskiego, „chwytają za gardło”.
W kwietniu 1939 roku, na wieść o mającej wybuchnąć wojnie, ukazuje się w tygodniku „Czarno na białym”, słynny wiersz Broniewskiego, „Bagnet na broń"..
Gdy wybuchła wojna, Broniewski chciał walczyć. Zgłosił się do wojska, wyciągnął mundur z szafy i czekał na przydział, ale przydział dla 42 letniego kawalera orderu Virtuti Militari nie nadszedł.
W czasie wojny przebywa początkowo we Lwowie wraz z innymi literatami, gdzie stara się jakoś zorganizować literackie życie, często chodzi również po tamtych knajpach i upija się, trwa jego problem alkoholowy. 24 stycznia 1940 roku zostaje zaproszony do Klubu Literatów na wieczór poezji, podczas którego swoje wiersze czytali Pasternak, Wat, Peiper. Byli tam również Rosjanie, pijani, doszło z nimi do awantury, Broniewski zostaje aresztowany. Zostaje wpierw osadzony w areszcie śledczym na Zamarstynowie, który był więzieniem bardzo ciężkim. Aleksander Wat, jak opisuje w „Moim wieku”, trafił do celi, w której na 11.5 metra kwadratowych, zamknięto 28 więźniów. Broniewski pewne tkwił w podobnych warunkach. Do tego dochodziły częste przesłuchania, rewizje, brak spacerów. Jak podaje Urbanek, brakowało ruchu, snu, powietrza. Dokuczały wszy i głód. Więźniowie dostawali kawę parzoną z cykorii, ciężki, gliniasty chleb i gotowany pęczak z odrobiną soli. Do kąpieli prowadzono raz w miesiącu, do klozetu dwa razy dziennie.  W lutym i marcu 1940 roku powstają dwa, przejmujące wiersze, adresowany do córki „List z więzienia” oraz „Rozmowa z historią”. W czasie śledztwa poeta nie przyznał się do stawianych mu zarzutów. Pytano go o odchylenia nacjonalistyczne, o antyradziecką działalność, okazało się, że donieśli na niego koledzy literaci, którzy zmyślili zeznania: Putrament, Borejsza, Piach. Wata, jak i Broniewskiego, umieszczono w karcerze, była to piwniczna klitka w podziemiu z drewnianą pryczą i wybita szybą, choć za oknem panował trzaskający mróz. Każdego ranka dyżurny wylewał na posadzkę wiadro lodowatej wody. Zaśnięcie na pryczy, jak podaje Urbanek, choćby na kilka godzin, groziło zamarznięciem.  Sam Broniewski, niczego śledczym nie zdradził, nie doniósł na nikogo, przez pięć dni karceru chodził żołnierskim krokiem od ściany do ściany i śpiewał legionowe pieśni, pięć dób, jak podaje Wat, który nie mógł wyjść z podziwu i przyznał po latach Miłoszowi w „Moim wieku”, że przy Broniewskim czuł się jak inteligencki, nędzny wymoczek.
W maju 1940 roku Broniewski zostaje przewieziony z Lwowa do więzienia NKWD na Łubiance w Moskwie. Tam trafili również Aleksander Wat oraz Tadeusz Peiper. Tam przebywa rok, przyznaje poeta w swoich „Pamiętnikach”, że najbardziej mu dokuczał brak papierosów, tam przeczytał, jak się chwalił, 300 książek.  Siedział tam do VI 1941 roku. Potem zostaje przewieziony do innego więzienia NKWD, na Butryki. Trafia do maleńkiej celi, za ciasnej, żeby usiąść, spędzili tam więźniowie kilkanaście godzin stojąc obok siebie. Stamtąd został ewakuowany do więzienia w Saratowie, które jest położone nad Wołgą, na południu Rosji.  Tam trafił do wielkiej, wspólnej celi, w której zamknięto setki więźniów. Tam otrzymał wyrok: 5 lat zesłania do Kazachstanu.  Pod koniec lipca przewieziono go do stolicy Kazachstanu, Ałma Aty, natomiast 20 VIII 1941 roku trafia do Moskwy. Próbuje dowiedzieć się, co z jego ukochaną, Marią Zarębińską, ma wieści, że trafiła do Oświęcimia. 18 września 1941 roku powstaje jego jeden z najsłynniejszych wierszy „Droga”.
21 marca 1942 roku, na rozkaz Władysława Andersa, zostaje przydzielony Do Batalionu Szkolnego 6 Dywizji Piechoty. Ma stawić się  w sztabie armii w Szachrisabz w południowym Uzbekistanie. W czerwcu 1942 roku, pisze wiersz „Co mi tam troski”.
W lipcu 1942 roku zostaje mianowany dowódcą kompanii w 16 pułku 6 Dywizji Piechoty, która później została ewakuowana do Iraku. W sztabie Andersa, Broniewski pisze wiersz „Hymn żołnierza polskiego na pustyni”, w pułku pisze fraszki, w tym jedną, nieprzychylną na generała Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego, który tępił słabość poety do alkoholu.
Fraszka brzmiała tak:
"Wolę mieć na dupie czyrak
wolę zamieszkiwać Irak
wolę przegrać w każdym robrze
wolę z dwójką mieć niedobrze
wolę w wacie nosić wała
Niż za wodza mieć Michała"
W sztabie zarzucano Broniewskiemu brak patriotyzmu, szerzenie komunizmu, poza tym bardzo dużo pił. Anders wysłał go na urlop 1 lutego 1943 roku, miał zostać zamiast tego redaktorem technicznym dwumiesięcznika literacko-politycznego „W drodze”, wydawanego od 1942 roku w Jerozolimie, dokąd wyruszył z Marianem Czuchnowskim.
Jerozolimę, jak podaje jego biograf Urbanek, Broniewski polubił. Zdawał w swoich listach relację swojej córce, Ance, z pobytu tam, z odwiedzin grobu Chrystusa, Ściany Płaczu, dał relację znad Morza Martwego. Podziwiał Hajfę. Na tamtych terenach, powstało sporo wierszy o tematyce poruszającej cechy krajobrazu, który obserwował. Chodził tam po knajpach i przedstawiał się nowo poznanym Polakom: „Broniewski jestem. Polak, katolik, alkoholik”. Pił bardzo dużo wódki.
Oprócz tego czytał. Głównie Biblię w przekładzie Jakuba Wujka, by, jak podaje Urbanek, lepiej zrozumieć Żydów. Na wieczory autorskie Broniewskiego przychodzili młodzi Żydzi, którzy podziwiali zaangażowanie rewolucyjne poety. Jednak wtedy Broniewski jakby miał mniej złudzeń co do sowieckiej Rosji, zaważyło zapewne nad tym więzienie. Kiedy rozmawiał z młodymi Żydami o komunizmie w Rosji, powiedział im, żeby ich z miejsca wszystkich aresztowali za drobnomieszczańskie poglądy, tryb życia, za szerzenie kontrrewolucji. W liście do czytelniczki pisał Broniewski tak o Związku Sowieckim: „Sądzę, że ten kraj przestał być nosicielem idei socrealizmu. Jest to państwo rządzone terrorem i despotyzmem, zaprzeczające wszelkiej wolności, a w pierwszym rzędzie wolności sumienia”.
Jako redaktorowi w „W drodze”, finansowo wiodło się Broniewskiemu nieźle, pracował cztery dni w miesiącu, miał już bardzo duże doświadczenie redakcyjne, zaczerpnięte w Międzywojniu. Zarabiał co prawda nieźle, ale wszystko przepijał w knajpach, miał też długi karciane, wdał się też w romans z Krystyną Domańską, która była malarką i szefową wojskowej kantyny z herbatą w Jerozolimie. Miał 46 lat, był od niej starszy o 18 lat. Wiosną 1945 roku Domańska wyjechała do Rzymu. Wiosną 1946 roku bierze ślub z Gustawem Herlingiem Grudzińskim. Natomiast w listopadzie 1952 roku popełniła samobójstwo.
Sam Broniewski dalej pisze i wydaje. W VI 1943 roku ukazuje się jego pierwszy tom wojenny, „Bagnet na broń”, w 1945 natomiast tom „Drzewo rozpaczające”.
Natomiast w maju 1944 roku zaczyna pisać Broniewski poemat, w zamierzeniu, na miarę „Pana Tadeusza”, „Bania z poezją”, blisko „Kwiatów polskich” Tuwima. W lipcu została opublikowana w dwutygodniku „W drodze” I sza część „Bani”, która wzbudziła zachwyt, pisano o tym dziele jako o poetyckim klejnocie, utworze o szerokim oddechu i wielkiej formie. Broniewski zasiadł do kolejnej części, ale nie dokończył, w listach do córki donosi, że jest „rozklekotany psychicznie, że pisze dużo, ale że nie lubi tego, co pisze”. Poza tym otrzymuje wiadomość, jak się później, okazuje, o śmierci swojej ukochanej, Marii Zarębińskiej, w Oświęcimiu, wpada w coraz gorsze pijaństwo.
W 1945 roku coraz więcej osób zaczęło wyjeżdżać z Palestyny, najczęściej do Europy, do Londynu, Broniewski czuł się osamotniony, również chciał wyjechać.
Decyduje się, co nieco zaskakujące, na powrót do Polski, rządzonej wtedy przez komunistów, do którego stracił entuzjazm, jednak liczył, że w ojczyźnie będzie mógł żyć, pracować, pisać.
Na wiadomość o śmierci Marii Zarębińskiej, wpada w rozpacz, chce popełnić samobójstwo, ale okazuje się jednak, że Maria żyje. Maria miała córkę Majkę, Broniewski traktował ją jak przybraną córkę, nazywał wróblem na nitce, a ona jego starym niedźwiedziem. Maria i Władek poznali się w czerwcu 1938 roku, przed wojną często spotykali się razem, nawet zamieszkali wszyscy w willi przy Czarnieckiego 80. Na górze Janina Broniewska, Anka i Romuald Gadomski. Na dole poeta z Marią, Majką i ojcem aktorki, sędzią Pawłem Zarębińskim. Poeta pił wtedy, Marię to bardzo bolało, zaklinała Władka, żeby przestał pić.
Wojna ich rozdzieliła na kilka długich lat, Maria trafiła do Oświęcimia, skierowano ją na blok karny, wysyłano do najcięższych robót. Pisała w Oświęcimiu opowiadania o tym, co widziała, potem te opowiadania doceniono w powojennej Polsce.
Broniewski wraca do Polski w XI 1945 roku, w dniu imienin swojej córki Anki.
Na lotnisku w Warszawie odbiera go Maria. Zamieszkują na parterze Łódzkiego Domu Literatów, w służbowym mieszkaniu Janiny Broniewskiej. Rychło jednak okazało się, że Maria, wskutek przeżyć oświęcimskich, jest bardzo chora. Poeta załatwia jej leczenie w Klinice Hirslanden w Zurychu. Tam spędza czas między sierpniem 1946 a lipcem 1947, tam też Broniewski i Maria wzięli symboliczny ślub, gdyż poeta wiedział, że choroba żony jest śmiertelna.  Maria bowiem zmarła 5 lipca 1947 roku w klinice Hirslanden w Szwajcarii. Broniewski, po śmierci Marii, staczał się w coraz cięższy i mroczniejszy alkoholizm.
Teraz powrót do Polski, kilka słów trzeba poświęcić temu. Otóż Broniewski był w Polsce komunistycznej niesłychanie czczony, miano go za barda rewolucji, bohatera, pisano, że jest równy Mickiewiczowi, ogłoszono następcą narodowych wieszczów. Czytał na rozmaitych spotkaniach i wiecach przede wszystkim wiersze rewolucyjne, musiał przemilczeć na przykład wiersze takie jak „List z więzienia” czy „Rozmowy z Historią”. Miał świadczyć o tym, że Polska ludowa jest wolna, sprawiedliwa i demokratyczna. Jak podaje jego biograf, Mariusz Urbanek, został „jednym z najbardziej skłamanych poetów Peerelu.  Jeździł na wiece, otwierał mosty, popierał z całych sił ówczesną władzę. Bardzo dużo ludzi chciało go słuchać, na przykład przekonał się o tym podczas pierwszego wieczoru autorskiego w Łodzi, zebrało się wtedy kilkuset ludzi, by go zobaczyć i posłuchać. W Polsce „wolnej i demokratycznej” bardzo dużo pił, rozpaczał po stracie Marii. Dostał od władz mieszkanie w Warszawie, w Alei Róż, gdzie mieszkał również Gałczyński, z którym Broniewski się zaprzyjaźnił. Trzecia żona poety, Wanda Broniewska, wspomina, że łazienki obu mieszkań sąsiadowały przez ścianę i gdy jeden z poetów zaczął śpiewać, drugi się przyłączał, koncertowali razem.
Broniewski, jak podaje Urbanek, „był najważniejszym poetą proletariackiej Polski”, był, „jedną z wizytówek nowej władzy”. Jednak Broniewski nie chciał pisać wyłącznie wierszy zaangażowanych ideologicznie, ciągnęło go stronę liryzmu, z czego zwierzał się swojej córce Ance.
Dawał spotkaniach w wielkich halach, w świetlicach wielkich fabryk, na które przychodziło czasem po kilka tysięcy ludzi. Wzbudzał wielkie zainteresowanie, zwłaszcza wśród robotników, którzy poniekąd utożsamiali się z jego wierszami.
Wiosną 1948 roku Broniewski bierze ślub ze swoją trzecią żoną, Wandą Burawską. Jak wspomina krytyk Ryszard Matuszewski, autor książki o twórczości poety, „Wanda była opiekuńcza, ale dość ostra”. Nie tolerowała przyjaciół Broniewskiego, jak podaje Urbanek, winiła ich za alkoholizm poety. Opiekowała się nim i pilnowała go. To ona zadbała o to, żeby utworzono Muzeum im. Władysława Broniewskiego, którego była kustoszem aż do śmierci w 1991 roku.
W 1949 roku napisał „Słowo o Stalinie”, poemat, który będzie mu wypominany do końca życia. Oto cytat:
„Pędzi pociąg historii,
błyska stulecia semafor,
Rewolucji nie trzeba glorii,
nie trzeba szumnych metafor,

potrzebny jest maszynista,
którym jest On:
towarzysz, wódz, komunista-
Stalin-słowo jak dzwon!

Wielu literatów miało mu to później za złe, między innymi Marian Hemar, Gustaw Herling Grudziński. Ciekawie pisze o tym Mieroszewski w „Kulturze”.
„Lokomotywa dziejów, którą opiewał, to nie był tak naprawdę jego pojazd. Broniewski był czystej krwi lirykiem, wielkim poetą lirycznym”, pisał Mieroszewski, a dalej: „O polityce, materializmie historycznym, Marksie, Engelsie, Leninie-Broniewski nie miał pojęcia, urzeczony mitem rewolucji”.
Kilka słów trzeba poświęcić córce poety, Ance, którą on nazywał córką-bzdurką, z którą miał kontakt przez cały czas do jej tragicznej śmierci 1 IX 1954 roku. Znaleziono ją martwą w mieszkaniu, na tapczanie, w kuchence odkręcony był gaz. Woli się o tym mówić bardziej jak o tragicznym wypadku, niż o samobójstwie. Pogrzeb Anki odbył się 4 września, na tym pogrzebie Broniewski szlochał, wył, rwał włosy, chciał rzucić się za Anką do grobu.
Anka, gdy miała 18 lat, wyszła za byłego powstańca, Stefana Kozickiego, rok później urodziła córkę Ewę. Pracowała wtedy w Przedsiębiorstwie „Film Polski”.
Po śmierci Anki Broniewski załamał się zupełnie, zaczął koszmarnie pić, znikał na całe noce w warszawskich knajpach, a kiedy trzeźwiał, pogrążał się w zupełnej apatii. Jak wspomina jego kolega, Lesław Bartelski, „godzinami leżał na tapczanie, z twarzą odwróconą do ściany”.
Po śmierci córki, powstał tom wierszy „Anka”, od stycznia 1955 do stycznia 1956 ten tom powstawał, w ciągu jednego roku. Wiersze te są wzruszające, do głębi przejmujące. Poeta miał życzenie, żeby Ankę ekshumować i z nim w jednym grobie pochować, ale nie spełniono jego życzenia.
Po śmierci Anki, trafia 7 września 1954 roku do Sanatorium dla Nerwowo Chorych w Kościanie na przymusowe leczenie psychiatryczne. Dostał jednoosobowy pokój z radiem, a przez 24 godziny na dobę czuwało przy nim ośmioro sanitariuszy. Jak podaje Urbanek, wtedy poeta „prawie nie sypiał, bardzo dużo palił, niewiele jadł, czytał i często wspominał Ankę”.
Broniewskiemu bardzo się w Kościanie nie podobało, narzekał na stałą obecność sanitariuszy, dlatego podejmuje głodówkę na znak protestu, która trwała od 27 września o 3 października. Na skutek głodówki, został ze szpitala wypuszczony do domu.
W 1950 roku, obchodzono 25 lecie twórczości Broniewskiego jak święto państwowe. Hołd w imieniu poezji polskiej złożył mu Julian Tuwim. Dostał od władz zegarek, Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski oraz willę. Jak podaje Urbanek, wybrał dużą działkę na Mokotowie przy ulicy Jarosława Dąbrowskiego 51. Zamieszkał w willi z żoną Wandą. Do Domu często przychodzili goście, z którymi Broniewski pił. Dla młodych literatów był bogiem i idolem, miał 60 lat, kiedy stanął z młodym literatami w szranki sportowe (Konwicki, Czeszko, Bartelski). Zarządził zawody, kto stanie na rękach, wspierając się jedynie na krawędzi stołu. Żaden nie potrafił z nich. Jedynie Broniewski złapał za krawędź stołu i bez wysiłku stanął na rękach wyprostowany jak świeca. Broniewski potrafił, jak podaje Urbanek, pić przez całą noc, by potem, bez snu, prezentować się rześko, w świeżej koszuli, z krawatem. Bardzo dużo też palił, w zasadzie cały czas, na zdjęciach ciągle jest z papierosem. Grywał też dużo w karty i dużo pieniędzy tam przegrywał, przepijał i przepalał.
Interesowali się  nim młodzi studenci polonistyki, najważniejsza z nich, Feliksa Lichodziejewska, która przygotowała cztery tomy jego poezji, najpełniejszy wybór, wydany w jego rodzinnym Płocku.
Czasem podróżował za granicę. Na przykład latem 1956 roku odwiedza Karlowe Vary w Czechach, by leczyć zniszczoną przez alkohol wątrobę.
Był również w Paryżu z żoną Wandą.
Lubił też spacerować samotnie wzdłuż Wisły i nie cierpiał, kiedy ktoś mu przeszkadza w trakcie spacerów. Odwiedził swój rodzinny Płock. Pod koniec życia pił coraz mniej, jak podaje Urbanek.
Chociaż zdarzały mu się skandale na przyjęciach, na przykład kiedyś zwymiotował na Wisławę Szymborską, która siedziała z nim przy stoliku. Miał dużo takich wybryków i dlatego był traktowany z lekkim przymrużeniem oka, już pod koniec. Albo wyjazd do Związku Radzieckiego, kolejne faux pas. Na lotnisku w Moskwie delegacja, na czele której Wiktor Woroszylski, Broniewski pijany idzie sztywnym krokiem, jeden Rosjan zaproponował: „Towarzyszu Broniewski może usiądziemy na chwilę?”,
Broniewski zareagował natychmiast:
-Ja już tu u was siedziałem”.
Zresztą tego rodzaju „numerów”, nieprawomyślnych i niepoprawnych politycznie było o wiele więcej, na przykład uwidocznienie swojego przywiązania do Legionów i Marszałka podczas któregoś ze spotkań, władza jednak przymykała na to oko.
Pod koniec życia miał również zwyczaj dzwonić po nocach do swoich przyjaciół i czytać im wiersze.
Mówił do Lesława Bartelskiego, którego ściągał czasem do siebie w nocy, opowiadając mu swoje wspomnienia wojenne, że poeta może pisać wiersze tylko między jedną depresją a drugą.
Pod koniec IX 1961 roku, trafia do szpitala ze stwierdzeniem obrzmienia jednego z płatów płucnych. W szpitalu, nad wierszami, pracował do końca swoich dni, rano dzwonił do swojej żony Wandy, żeby podyktować jej wiersz, który ułożył w nocy.
18 X 1961 roku, poeta pisze jeden ze swoich ostatnich wierszy, „Dąb”. Oto cytat z wiersza:
„Idę sobie zamaszyście
i opada ze mnie życie jak jesienne liście.
Jakie liście?- dębu, brzozy, topoli,
ale to boli”.
Wychodził ze szpitala do domu na przepustki, tam przyjmował przyjaciół, z którymi się żegnał, między innymi z nielicznymi już towarzyszami z Legionów. W Sylwestra jego dom wypełnił się ludźmi, czytał im wiersze, „Magnitogorsk”, „Elegia o śmierci Ludwika Waryńskiego”, „Troska i pieśń”.  Przy ostatniej wizycie Feliksy Lichodziejewskiej, do końca trzymał fason, mówił liczne anegdoty ze swojego życia, tryskał humorem, potem kobieta ta napisze: „Wróciłam do domu z przeświadczeniem, że choroba nieszybko pokona niespożyty organizm poety”.
W sobotę, 10 lutego 1962 roku, był już znowu w Klinice, w towarzystwie swojej żony, Wandy,
prosił, żeby czytała mu wiersze, chciał się z nimi pożegnać, mówił też żonie, co w nich zmienić, nie zdołał doprowadzić redakcji do końca, zmarł o trzeciej po południu.
Broniewski do dzisiaj wpływa na XXI wiecznych poetów. Przyciąga szczerością swoich wierszy, ich niezwykłym, wzruszającym liryzmem. Do powinowactw artystycznych z poetą przyznaje się między innymi Marcin Świetlicki, który wyrecytował kiedyś z zespołem Świetliki wiersz „Bagnet na broń”. Oprócz tego Muniek Staszczyk, Pidżama Porno, czyli Grabaż. W trakcie ustawy dekomunizacyjnej, złożonej przez PIS, aby zniknęły nazwy miejscowości, ulic i placów, gloryfikujących komunizm, to właśnie Broniewski ocalał, wraz z Tuwimem i Brzechwą, ponieważ: „Ustawa nie obejmie nazw i przedmiotów upamiętniających wybitnych twórców, którzy w dłuższym czy krótszym okresie życia ulegali komunistycznym mirażom, jeśli dana nazwa bądź dany przedmiot nie wyraża pochwały komunizmu”.
Na uwagę jeszcze zasługuje wywiad, jaki Mariusz Urbanek, autor pełnej biografii Broniewskiego, „Miłość, wódka, polityka”, przeprowadził z Marią Broniewską Pijanowską, córką Marii Zarębińskiej. Wspomina tam ojca przede wszystkim jako człowieka, który dbał o staranne wychowane córek, poza tym czuł się, jak powiada Broniewska Pijanowska, do końca życia socjalistą i piłsudczykiem, w domu o Związku Radzieckim w ogóle się nie rozmawiało. Na przykład, na imieninach, po śmierci Stalina, na których obecny był Mieczysław Lepecki, zwany Lepą, Broniewski zawołał do Lepy: „Lepa, baczność, pijemy zdrowie naszego marszałka Józefa…”, zawiesił głos, a córka bała się, że powie „Stalina”, a on potem strzelił obcasami i zawołał: „Piłsudskiego”.
Na uwagę zasługuje jeszcze jedna anegdota, zaproponował Bierut Broniewskiemu, żeby napisał nowy Hymn Polski. Broniewski żachnął się, stanowczo odmówił, „ja hymnu narodowego nie będę zmieniał. Nie będę, bo nie mogę! Bo nie chcę! Bo to tak, jakbym orłowi polskiemu urwał głowę”.
Niezwykła była biografia tego poety i niezwykłe wiersze po sobie pozostawił, gdzie słychać wybijany miarowo rytm żołnierskich butów. Wiersze pełne werwy, przy tym niezwykle liryczne, często obrazowe i gęste, bez zbędnego gadulstwa, proste jak żołnierski rozkaz, a jednocześnie, gdzieś w środku, czułe, ale bez tkliwości, liryczne czystym liryzmem, na jaki tylko stać poezję polską, to zostawił po sobie poeta Władysław Broniewski.


O nieuchronnej potrzebie kolekcji na podstawie zbiorów Kazimierza Wiśniaka Hieronima Sieńskiego oraz Macieja Rudego

      Kolekcjonować rozmaite rzeczy można z różnych przyczyn. Często idzie za tym głęboki sens nadania jakiegoś określonego kształtu swojej ...