piątek, 21 października 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz.5

 Mocne trzymanie się realności de facto blokuje naturalny impuls twórczy, który nie wypływa z ugruntowanego poczucia hierarchiczności świata, ale wręcz odwrotnie: z totalnego zamazania a nawet odwrócenia hierarchiczności tego, co światowe.


Świat jest li tylko marną sceną, którą śni ktoś niezrównoważony psychicznie. 
W antraktach, schorowani przez sam fakt życia aktorzy, wołają kompulsywnie: nie puszczaj mojej ręki. Daremnie, gdyż i na nich czeka nieuchronna klapa, kiedy z trzaskiem zamknie się wieko trumny, kończące to żałosne przedstawienie, przez omyłkę jedynie nazwane cudem życia.

Wierzę w ciągle zielonego Boga.

Ateizm, jak mi się wydaje, jest zawsze jakimś wydumaniem, pretensjonalnością.

Jestem mało oryginalnym naśladowcą Chrystusa: tak jak On, mam w swojej drużynie moczymordów, łobuzów, pieprzniętych oraz przegranych w tym świecie.

Czy lubię dewotki? Nie wiem, w gruncie rzeczy są mi obojętne.
Czy lubię wojujące dewotki?
Niczym nie różnią się od wojujących wyznawczyń ideolo z drugiej strony barykady, więc unikam.

Czy jestem upośledzony, dlatego że podobają mi się teksty oczywiste i nie potrafię tego uzasadnić?
A może jestem małym człowiekiem, kierującym się niskimi pobudkami i w rzeczywistości odczuwam perwersyjną radość z powodu dominacji?
Kocham Was, geniusze i odkrywcy lądów dawno odkrytych, przynosicie mojemu domowi pokój i bezpieczeństwo, które, nie waham się tego powiedzieć: jest święte.
Pytanie w jakim celu i co chcę tak naprawdę osiągnąć, idąc tym dziwnym traktem, pozostaje dla mnie w wymiarze mojego upośledzenia…


Obecnie nie ma ludzi szarych, każdy jest wyjątkowy. W związku z powszechnym panowaniem wyjątkowości, która stała się rodzajem poprawności politycznej, zapanowała powszechna nuda i marazm, która może doprowadzić do końca świata, jaki znamy.

Co to znaczy wierzyć?
Być może wierzyć znaczy otworzyć się na to, co dla nas zupełnie niewygodne, co zupełnie nam nie po drodze i afirmować to, co nam z gruntu obce.

Schulz przestał mi się podobać, za bardzo gwiazdorzy w tym swoim pisarstwie.

Zauważyłem, że obecnie bardzo często używa się słowa, które powinno być używane jak najrzadziej, gdyż niewiele, jeśli nie nic, możemy na jego temat powiedzieć.
Tym słowem jest słowo „Bóg”.
Bliźniaczym słowem do słowa „Bóg” jest moim zdaniem słowo „nic”, ale kapłani wolą jednak używać tego pierwszego słowa, czynią to nadmiernie, więc de facto nie wiadomo o czym mówią.

Z Bogiem nie można niczego innego zrobić prócz antropomorfizowania Go.
Myślę, że mrówki podobnie patrzą na nas, po mrówczemu…

Tylko jeden człowiek był wobec mnie uczciwy,  po intensywnej i nawet trochę trwającej przyjaźni, suto zakrapianej piwem, powiedział, że mnie nie zna, że nie wie, kim jestem i zerwał ze mną wszelkie kontakty.
Reszta zna mnie doskonale i na wylot.
Albowiem zabawa społeczna na tym właśnie polega:
wszyscy doskonale wiemy z kim rozmawiamy i dlatego czujemy się dobrze.
Zdecydowanie wolimy kogoś znać niż nie znać.
Najlepiej rzecz jasna znają nas urzędnicy, w dalszej kolejności psychologowie i psychiatrzy, na końcu barmani.

Człowiek całkowicie prawdomówny w obecnych czasach byłby poczytany za największego zbrodniarza, złoczyńcę, łotra, w najlepszym razie straszliwego grzesznika albo wariata.
Prawda dzisiaj to nic innego jak wybór danej konwencji towarzyskiej czy środowiskowej.
Ergo, prawda przestała istnieć.
Dzisiaj umrzeć za prawdę znaczy tyle, co popełnić środowiskowe harakiri.
Instynkt przetrwania stał się o wiele silniejszy aniżeli wierność czemukolwiek bądź komukolwiek.
Niedługo niemodne stanie się bycie człowiekiem i do lamusa w ogóle odejdzie pojęcie człowieka.
Zastąpi się go nowym, bardziej modnym.
Orwell triumfuje i rwie włosy z głowy jednocześnie.

Myśląc o relacji, nie mam na myśli budowania przymierza terapeutycznego, gdyż języka psychologicznego po prostu nie rozumiem, choć nie zaprzeczam, że jakoś on może wpływać
na danego pacjenta.
Mówiąc o relacji, mam na myśli głęboką rozmowę bądź wspólne przebywania dwojga bardzo bliskich sobie osób.
Takich w swoim otoczeniu nie mam.

Cóż znaczy zdjęcie maski?
Znaczy to tyle, co stać się bezbronnym.
W tym sensie życie społeczne, relacje międzyludzkie, to nieustająca wojna, batalie, potyczki, bardzo wyczerpujące. Tylko przed najbliższymi możemy spokojnie być nadzy, choć i to czasem bywa trudne.

Wielu poetom brakuje odwagi, albo rzeczywiście są tak żałośnie banalni.

Im dłużej przeglądam facebook, tym większą ochotę mam z niego się wycofać, choć w moim wypadku groziłoby to środowiskowym harakiri.
Tym samym instynkt przertwania zwyciężył we mnie nad pragnieniem życia w prawdzie.
Gdybym nie był tak samo brzydki, jak sytuacje, które opisuję, nie byłbym w stanie ich opisać.

Dojrzałość społeczna polega na posłuszeństwie wobec gorszych i mniej świadomych od siebie.
To niestety jedyny sposób na to, żeby zachować wewnętrzną autonomię.

Jedyne co może ocalić obłęd pojedynczego życia, zanurzonego w obłąkanym systemie wśród zidiociałych do imentu obywateli, to wiara w Boga.

Człowiek, który nie potrafi żartować z siebie, jest przeważnie nieszczęśliwy.
 

 

 

 

 



 

piątek, 7 października 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz.4

Czuję odruch buntu wobec niektórych tez ks. Pawlukiewicza, ale nie sposób odmówić mu głębokiej, życiowej mądrości, odpowiednio teologicznie przefiltrowanej, co jego kazania czyni atrakcyjnymi, choć często konstruowanymi na perserweracyjnej zasadzie powrotu wciąż tych samych motywów, wątków, tematów.

Niektóre jednak jego sądy, choćby na temat natury mężczyzn i kobiet, obecnie mogą być jedynie atrakcyjne dla małych i zamkniętych społeczności, które nasycone są odpowiednio przerysowanymi stereotypami, aby utwierdzić się w swoich rolach, czy to męża czy żony.
Pawlukiewicz chciałby powrotu do polującego mężczyzny i siedzącej w domu kobiety – straszny z niego w tego rodzaju kazaniach wyłazi mizogin, do tego kompletnie nie znający życiowej praktyki mizogin. Zresztą chyba większość, jeśli nie wszyscy księża, to mizogini – stąd adoracja księży, głównie przez starsze panie, bo dla większości obecnych dziewcząt księża są w najlepszym  wypadku obojętni.
Frustrację związaną z brakiem adoracji ze strony płci przeciwnej, obecni kapłani najczęściej rozładowują przy pomocy wódki.

Czy obecnego kryzysu kościoła chciał Pan Bóg czy Antychryst, trudno powiedzieć, ale na tego drugiego bym nie zwalał: raczej sami decydenci kościoła uczynili go chlewem i stajnią zamiast świątynią Bożą.

Bycie wiernym synem kościoła w obecnej sytuacji, ogólnej masakry religijnej i społecznego buntu, jest wyjątkowo trudną rzeczą. Oznacza albo bezmyślność, kiedy jak ślepe barany, idziemy pod nóż, albo próbę ocalenia za wszelką cenę status quo i zachowania tradycji, czytaj świętego spokoju mimo wszystko, co przeważnie oznacza po prostu ukryty indyferentyzm religijny.
Sami księża są maksymalnie pogubieni, nie wiedzą, czy mają być fajnymi kumplami od kieliszka, czy w lepszym razie hamburgera, czy przewodnikami albo autorytetami dla zbłąkanych duszyczek.
Jeśli kumpel, to cię bracie szanować nie będę, a jeśli autorytet, to nie kumpel.
Trzeba wybrać, bo w tej sytuacji róża trzecia nie istnieje.
Tym samym księża zamienili się w cyrkowców albo obwoźne teatrzyki internetowe, lud Boży ogląda aktualnie błaznów, mając z tego radochę, błazen zwyciężył kapłana.
Błazen ów wieszczy niekiedy Apokalipsę i nadejście Antychrysta, ale to wciąż błazen.
Droga bratania się, kumplowania, cyrkowych występów, może trwać długo, nawet bardzo długo, ale w końcu lud Boży straci zainteresowanie puszczaniem ogni, bo ileż można tego samego i wtedy trupa cyrkowa rozpadnie się.
Zostanie kościół.

Totalne rozproszkowanie idei przeniosło się oczywiście na kapłanów.
Co jeden to inna interpretacja prawd wiary, ale to w sumie mały pikuś w gruncie rzeczy, choć bardzo przeszkadzający. Za odejściem ludzi z kościoła nie stoją tak naprawdę skandale, pedofilia, itp. To są jedynie wytrychy i preteksty, bardzo ważne co prawda, ale dlatego, że tak silne to usprawiedliwiające coś silniejszego: powszechne znudzenie tą totalną decentralizacją idei, kiedy powszechnie zatriumfował kult interpretacji prawa, zamiast jasnego wyłożenia dogmatu.
To super, że można robić, co się chce w instytucji, która rzekomo wszystkiego zebrania, super, ale jednocześnie to super prowadzi do ogromnego znużenia kościołem, kiedy ów kościół stał się po prostu przedłużeniem McDonalda.
A jeśli taki się stał, cóż za wyzwanie on jeszcze może stanowić, jaką atrakcję dla potencjalnych, nowych członków ludu Bożego?
Po co mi chodzić do kościoła, skoro hamburgera mogę zjeść na mieście?
Do tego kapłanom coraz mniej chodzi o służenie Bogu, a coraz bardziej o własny wizerunek cyrkowy – czy dobrze wypadną na danym trapezie teologicznym, czy gorzej.
Tak rodzą się te absurdalne zawody błaznów w sutannach i habitach.
Jak już wspomniałem, to się może spodobać przez pewien czas, może dłuższy czas,
ale to nie jest istotą kościoła.
Istotą kościoła jest łamanie chleba wśród ludzi, a nie występy w obwoźnych teatrzykach internetowych. 

Szustak to taki genialny kaznodzieja od życiowych spraw.
Jego przekaz jest na tyle szeroki, że wiele grup społecznych może pomieścić, łącznie chyba z ludźmi uczonymi.
Niemniej czasem mówi z tego ekranu do ludzi jak do dzieci – dzieci nie w sensie niewinności, ale  w sensie ich niedojrzałości oraz infantylizmu, to nieco upokarzające,
jakby dobrze znał programowanego przez siebie odbiorcę.

Stałem się urzędnikiem od literatury, pracującym w swoim biurze na ul. ks. Gurgacza w Krakowie.

W sensie intelektualnym jestem w stanie wyobrazić sobie, że Bóg jest jakąś realnością.
W sensie empirycznym nie daję rady.
Między Bogiem, a empirią jest jakieś nieprzekraczalne
hiatus.  Być może ci, którzy chcą dowodu empirycznego są słabi jak św. Tomasz.


Między obecną a dawną kinematografią również zauważam nieprzekraczalne hiatus.
Obecna jest jakoś śmiertelnie serio, brak jej lekkości, poczucia humoru, zmrużenia oka, jest niekiedy ciężka jak czołg radziecki.
Zresztą owa ciężkość nie tylko filmów dotyczy, ale chyba całej kultury.
Figlarność i poczucie humoru zachowali jedynie kapłani, co jest sytuacją zgoła paradoksalną.
 

 
 


 

 
 

 
 

czwartek, 29 września 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz.3

 Po co się pisze?

Właściwą chyba intencją pisania jest dominacja nad otoczeniem, co stoi jednocześnie w sprzeczności wobec postawy samego piszącego, który przeważnie nie jest zainteresowany żadną władzą ani dominacją w sensie dosłownym.
Jest to bowiem przeważnie osobnik skryty oraz zupełnie wycofany, który dlatego zajmuje się pisaniem, ponieważ w sensie estetycznym prawidła świata i życia społecznego napawają go głębokim wstrętem oraz obrzydzeniem.
Pisaniem rekompensuje sobie zgrzebność realności i czyni ją, czyli realność, w tym sensie nieosiągalną. Innymi słowy, między pisarzem, a rzeczywistością, nie ma tak naprawdę kontaktu, gdyż rzeczywistość pisarza tak naprawdę nie obchodzi.
Interesuje go jedynie rozmowa, o którą obecnie najtrudniej i która przybrała obecnie jedną formę: rozmowy o interesach, a w najlepszym razie rozmowy interesownej, gdzie dany rozmówca ma pewien interes w tym, aby przed danym adwersarzem się wypowiedzieć za nic sobie mając i lekce sobie przeważnie ważąc jego komfort, jako odbiorcy.
Albowiem moja prawda zawsze była „mojsza” i tak już będzie zawsze.  

 Każdy człowiek jest de facto schizofrenikiem, jeśli pojmować tę kategorię jako rozszczepienie na to, co się mówi i na to, co się myśli.
Ludzie chorzy na schizofrenię to wcieleni autentyści, którzy naiwnie i idealistycznie myśleli, że w życiu społecznym można mówić prawdę i tylko prawdę.
Dlatego chorych na schizofrenię, trzeba od nowa nauczyć udawać i mniej lub bardziej udolnie kłamać, aby byli tymi schizofrenikami właściwymi, czyli de facto stanowili jednolitą bryłę z całym społeczeństwem.

Pisarz to schizofrenik, który ma komfort zwany pod nazwą licentia poetica.
W każdej chwili może użyć swojej legitymacji zasłaniając się językiem literackim – przecież ja wcale tak nie myślę, ja to tylko napisałem,
w gruncie rzeczy bardzo mi się wszystko podoba a najbardziej ludzie, w przeciwnym razie nie pisałbym przecież takich brzydkich rzeczy o ludziach.

Człowiek, który ma coś do powiedzenia, jest przeważnie przez swoich bliźnich niezbyt lubiany.
Najbezpieczniej, na pewno w Polsce, być profesorem – safandułą, który wciąż sadzi te same sadzone jaja truizmów i nikt się go nie czepia, wręcz przeciwnie: udaje, że słucha z zachwytem, choć najchętniej potężnie by ziewnął: wszak bojkot prawdziwych talentów w dziejach świata był zawsze normą i podejrzewam, że nigdy od tej normy nie będzie odstępstwa.

Do czego Pan Bóg powołał artystę?
Odpowiedź jest prosta i niewesoła: przeznaczył go do męczarni.
Czy artysta chce siebie wywyższyć?
Niekoniecznie bycie skazanym na mozolne rzeźbienie w talencie, który ma się od Boga, oznacza wywyższenie danego artysty: to raczej skutek uboczny jego ciężkiej pracy, której oczywiście końcowym efektem jest hejt i ostracyzm społeczny.
Artysta nie ma jakby wyjścia: zatrudnił go Pan Bóg i dla Niego pracuje – o wiele łatwiej mają kapłani, którzy są zatrudnienie w boskiej firmie w nieco bardziej literalny sposób, pomijając kapłanów – artystów w swoim zawodzie, którzy najczęściej są hejtowani za swoje niekonwencjonalne podejście.
Pan Bóg lubi metaforę i niejednoznaczność, jak również ma nieco dziwne czasem i dla nas niezrozumiałe poczucie humoru: nie masz wyjścia bracie, pracujesz dla Mnie, więc się męcz i nastaw się na to, że:
a). nikt Cię za życia nie pozna
b). jeśli Cię nawet pozna to go niewiele obejdziesz
c). jeśli go nawet obejdziesz i tak nic z tego de facto nie wyniknie
d). śmierć dla Ciebie i tak nie będzie żadnym rozwiązaniem.
(kurtyna opada, słychać chichot zza kulis).

Jako że artysta bardzo mało rozumie z czegokolwiek, musi dać się prowadzić Panu Bogu niemal na smyczy po drodze, która jest absurdalna.
Stąd artyści, w przeciwieństwie do kapłanów, na ogół z Bogiem rozmawiać nie lubią, bo jak tu rozmawiać z kimś, kto im robi takie ziaziu.

Artyści są na ogół o wiele bardziej egocentryczni od najbardziej egocentrycznych kapłanów, ale to nie jest ich wina, ale pochodna tego w co zostali wyposażeni.

Pisząc, piszę tak naprawdę wciąż o sobie, albo o świecie, postrzeganym arcysubiektywnie.
Normalni ludzie piszą o rzeczywistości obiektywnej, którą da się nazwać oraz wymierzyć.
Ja w taką rzeczywistość po prostu nie wierzę, co prawdopodobnie jest wyjaśnieniem zagadki mojego nieustającego bezrobocia.
 
Krytykuję obecną rzeczywistość, a jednocześnie niezwykle ulegam jej wpływom i staram się korzystać z możliwości, które ona ze sobą niesie, oczywiście bez większego sukcesu, bo mój przekaz, bez względu na medialny nośnik, pozostaje tradycjonalistyczny, ergo całkowicie dzisiaj nie do przyjęcia.

Żyję w świecie, w którym ludzie żyją na wyspach ze sobą nie komunikujących się,
przez co mają coraz mniej spraw wspólnych.
Wyspa na której żyję, tonie.
Niedługo zostanę na niej jedynym rozbitkiem, o ile nie wymrę przed członkami mojego plemienia.
Sam na przeciw pandemonium okrucieństwa, którego warunki istnienia dyktuje opętańczy, obłąkany monolog Antychrysta, który większość przyjmuje jako dobrodziejstwo.
Ale to nie potrwa długo. Paruzja coraz bliżej.

Literaci opanowują doskonale rozmaite rejestry języka: od całkiem prostych do niebywale wyrafinowanych. Niezbyt dobrze wychodzi im język relacji międzyludzkich, gdyż i w nich traktują medium języka niejako „zawodowo”, więc często są (nie z ich winy), odrzucani poza zdrowe wyspy społeczne, które zwyczajnie cieszą się życiem i byciem razem.
Literat cieszy się najbardziej (jak dziecko), gdy ktoś do niego mówi, bo sam od siebie rzadko cokolwiek potrafi powiedzieć, co nie będzie poczytane za dziwactwo.

Literaci uwielbiają wmyślać się w rzeczywistość, to dla nich przednia zabawa, jak dla dzieci fikanie koziołków. Rzadko kto uważa ich zajęcie za sensowne i rzadko kto im płaci za tę ich „zabawę”, stąd najczęstszym wrogiem literata, przed którym czmycha, gdzie pieprz rośnie, jest urzędnik, który go rozlicza ze społecznej przydatności, najczęściej na jego niekorzyść.

Najczęstszym towarzyszem literata w jego samotnej wędrówce przez życie, jest jego wewnętrzny język, który prowadzi go do tego, co nazywa się umownie dziełem literackim.
Najczęściej literat udaje rozmowę z innymi ludźmi, poza tymi, których kocha.
Miłość do kobiety w wypadku literata to coś więcej aniżeli uzgodnienie języków (wszak literat również jest człowiekiem i kocha jak wszyscy ludzie), lecz jednak, gdy te języki nie zostaną uzgodnione, coś literata gryzie w sensie niedopasowania języków. Przechodzi nad tym jednak do porządku dziennego, gdyż aspekt ludzki u dobrego literata zawsze zwycięży i będzie miał pierwszeństwo nad aspektem komunikacyjnym.
Literat jest bowiem komunikacyjnym anarchistą i w życiu codziennym traktuje on język byle jak, niedbale, co potem zostaje mu odpłacone w postaci jego człowieczeństwa, które aż do śmierci będzie chyba nieuformowane.

Najbardziej kochałem Ewelinkę, która mnie znała lepiej niż ja sam siebie; czułem przy niej komfort i bezpieczeństwo w postaci niekonieczności używania języka, mogłem przy niej być po prostu Michałem, co dawało mi poczucie spełnienia w miłości. Jednak potem, po wielu latach, inny mój język dopomniał się o naszą relację: był to niszczący język mojej psychozy i alkoholizmu, który wywrócił do góry nogami całą moją dotychczasową rzeczywistość.

 



 





 

czwartek, 22 września 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz.2

 Obecnie jestem niebywale zmęczony tym, co dzisiaj określa się mianem poezji.

Gdyby nie to, że mój zawód polega na obcowaniu z tą materią, nader wątpliwą, już dawno bym przestał się tym zajmować.

Moje felietony pełne są myślowego brudu, mało co w nich ulega krystalizacji poza nieokreślonym i bardzo mglistym buntem.

Tajemnica poezji z całą pewnością nie tkwi w jej intelektualnym ciężarze.
Poezja to jest coś niedefiniowalnego, albo coś jest poezją albo nią nie jest.
A większość obecnych tomików poezją nie jest.

Gubię się w tych wszystkich, tzw. humanistycznych językach, brzmiących bardzo podobnie, z których jedyny, zwycięski i dyktujący warunki, jest język, który z wartościami humanistycznymi nie ma zbyt wiele wspólnego, czyli język polityki.

Zastanawia mnie, czy ludzie obecnie chcą być poetami, czy wydawać tomiki.
Być może ostatnią rzeczą, na którą ma ochotę poeta, jest wydać tomik poezji.

Na początku poeta Kucharski, Karmelia Bosy, za bardzo się rozgadywał, jego wczesne tomiki są zbyt gadające, potem, z biegiem lat i nasyceniem życia cierpieniem, osiągnął ten stan, z którego jest rozpoznawalny bądź rozpoznawalny być może, bo jest jeszcze relatywnie mało znany: stan szlachetnej prostoty, będący jednocześnie rodzajem trafnej i oczyszczonej ze zbędności i nadmiaru, kondensacji poetyckiej.

Rozpadająca się rudera mojego snu… Czytałem przed chwilą bardzo piękne wiersze Glorii Kossak, w tomiku o niezbyt zachęcającym i mylącym tytule, którego autorka pewnie nie wymyśliła, ze znakomitym wstępem i myślę o życiu, którego już nie ma.
Przedziwny dialog z przeszłością i osobami zmarłymi…
Być może większą część swojego urzędowania ziemskiego powinno poświęcać się zmarłym, jakże wobec tego trzeba cenić badaczy odległych epok literackich.
Badacze literatury XX wieku i tej najnowszej, żyją jakby w uproszczonym świecie, nie znając bowiem poprzednich światów, jakże mogą zrozumieć świat obecny?
Najgłupsi i najbardziej naiwni, a zarazem najbardziej potrzebni są krytycy i recenzenci, piszący o nowościach – nie ma jednocześnie głupszego i bardziej potrzebnego zajęcia.
Tworzenie obecnego świata należy bowiem do nich i to z nich, jak ze źródła, będą czerpać zapatrzeni w przeszłość kolejni badacze.
Świat bowiem miniony i ludzie, którzy odeszli, mają ten, niewątpliwy urok, że niczego poprawić już się  w nich nie da, są przeto jakby doskonali…
Choćby wielkie nawet popełniali błędy, doskonali są przez swoje odejście.

Mieszkam w jednej, wielkiej ubecji, czyli w Polsce. Obecne metody światowe są ubeckie, jak dawniej, różnica jest taka, że wszyscy się na nie zgadzają ,a nawet sobie bardzo je chwalą i nie wyobrażają sobie wręcz bez nich życia codziennego, bo jak to tak, każdy może być genialny i nie ma żadnych reguł poza regułą ilościową. Walka o rząd dusz przeniosła się do ubeckiego centrum inwigilacji każdego, czyli do pandemonium Internetu.
Nie czujesz, jak umierasz bracie, bo Wielki Brat dał ci słodki cukierek, najsłodszy, który możesz smakować do śmierci – twoje rozwydrzone ego, które jest nienasycone.
Niczego nieświadomy, de facto cały świat go ssie, nie wiedząc, że jest on równocześnie potężną trucizną, powodującą totalny rozkład i demolkę życia społecznego oraz ruinę kontaktów międzyludzkich i rodzinnych.
Odwrotu już nie ma, jest raczej powolne i jednocześnie coraz szybsze osuwanie się w przepaść.
Chyba już wiecie, czym będzie Paruzja?
Oczywiście nastąpi wtedy, kiedy zgaśnie ten najpotężniejszy obecnie demon, niosący światło – Internet.
Czy widzę jakieś dobre strony tej sytuacji?
Widzę jedynie komunikacyjną katastrofę i zręcznie utkane przez diabła pozory dobrodziejstwa oraz postępu. Literatura wcale nie przenosi się do sieci, bo to, co jest w sieci, po prostu literaturą nie jest.
Gdzie zatem jest ona?
Odpowiedź jest prosta i jednocześnie w swojej prostocie krótka, jak negatywna riposta:
literatury już nie ma, została wyparta przez swój awatar.
I tak teraz, poszczególne awatary będą decydować o tzw. życiu literackim, od którego obecnie o wiele ciekawszy jest śmietnik na podwórku.
Zresztą zapytaj przypadkowego sąsiada: zdecydowanie bardziej interesuje go obecnie wyrzucenie śmieci, aniżeli te, obecne awatary, które ułomnie i kaleko naśladują to, co kiedyś znane było pod nazwą literatury pięknej; dzisiaj słowo literatura kojarzymy raczej ze słowem makulatura, a zaraz będziemy ją kojarzyć ze słowem śmietnik, do którego już zresztą ludzie masowo wyrzucają książki, jednoznacznie i błędnie kojarzone z tym, co jest ich marnym cieniem aktualnie i awatarem, zręcznie je naśladującym.
Radość z mieszkania na śmietniku, oto dzisiejsza rzeczywistość.
Nieprawdopodobnie się sobą zaczęliśmy męczyć i nie wiadomo w sumie która męka jest bardziej męczliwa: czy męka żywego kontaktu, czy wirtualnego?
Obie to formy porozumiewania stały się obecnie równie beznadziejne.
Jedynym gwarantem przetrwania więzi społecznych stał się alkohol, kto nie pije, musi udawać, że zależy mu na podtrzymywaniu jakichkolwiek relacji.
Ale proszę państwa, czy nie zawsze tak było?
Od zarania de facto człowiek miał w dupie drugiego człowieka, wszystkie jego zabiegi, polegające na dbałości o relację brały się z chęci zobaczenia siebie w lepszym świetle.
Innym słowy, za wszelką wzajemnością, stoi tak naprawdę próżność.
Ludzie intelektualnie uczciwi żyją przeważnie w odosobnieniu, o ile nie są wariatami, zamkniętymi w rozmaitych przytułkach, a przeważnie niestety są, bo człowiek intelektualnie uczciwy obecnie, zwykle jest wariatem, odklejonym zupełnie od reguł, praw, mechanizmów oraz potrzeb rynku, zależy mu jedynie na prawdzie i nie ma pojęcia,
że stała się ona nagle ruchoma i daje dupy wszystkim, którzy wpierw obsypią ją mamoną.
Jedynego sprawiedliwego ukrzyżowano, ale nauczeni tą lekcją faryzeusze wszystkich czasów z nikogo już nie chcą robić męczennika – najwyżej po jego śmierci, bo nie będzie mógł już odszczeknąć i dopomnieć się o to w co wierzył przez całe życie, a co obecnie stało się mocno trącące myszką i anachroniczne: o prawdę.
Prawdziwa jest dzisiaj willa z basenem a nie Ewangelia, na której co sprytniejsi również mogą ugrać niezły biznes.
Tak też diabeł pokazuje ludzkość Panu Bogu i pyta: o to Ci chodziło?
Dalej ich tak strasznie kochasz, żebyś oddał za nich życie?
Tak, odpowie Pan Bóg, kocham ich bardziej aniżeli samego siebie, a my dalej plujemy Mu w twarz, a On dalej nie przestaje nas kochać miłością dla nas niepojętą.

Człowiek dąży przez całe życie do zbudowania sobie jakiejś pozycji.
Pytanie po co?
Po śmierci głęboko pocałuje nas niebyt a co za radość może powstać z niebytu?
Przepadniemy gdzieś w odmętach zapomnienia.
Czy nie lepiej żyć, jak ludzie tego świadomi, świadomi, że nie będą drugimi Norwidami i Mickiewiczami, popijając codziennie piwko pod akacją?

W życiu tak naprawdę najciekawsze jest to, że właściwie nie wiadomo o co w nim chodzi, dlatego tak ciekawe jest życie dla tych, którzy próbują dowiedzieć się po co żyją.
Tacy ludzie nie chcą nigdy umrzeć, bo wyobrażają sobie, że w niebie będą robić dokładnie to, co na ziemi: czyli szukać nieba.


 

 
 

 


  



wtorek, 30 sierpnia 2022

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski

 Być może jako recenzent lepiej się sprawdzam, gdy tchnę świeży, różany powiew w myśl cudzą, gdy myśl własna moja jest po prostu wtórna.


Być może istnieję jedynie w interakcji szeroko pojętej, kiedy jestem sam ze sobą, jestem nikim.
Być w odniesieniu to jednocześnie tworzyć i być stwarzanym.
Ale tym, kto naprawdę jest głęboki, jest drugi – jestem jedynie akuszerem jego głębi.

Mówienie to bardzo niewdzięczny i mozolny proces, zwłaszcza mówiony monolog, bo rozmowa to proces o wiele bardziej twórczy, wręcz iskrzący się.
Pisarze monologizujący skazani są na nudę i w efekcie na zapomnienie w dłuższym odcinku czasowym.
Pisarz musi przede wszystkim umieć rozmawiać.
Niemniej monolog, zwłaszcza ten mówiony, jest pod pewnymi względami ciekawszy, bo po pierwsze projektuje się nieokreślonego odbiorcę, a po drugie wystawia się swoją słabość i kalekość na próbę.
Mówiony monolog jest najtrudniejszą formą komunikacji.

Krytyka literacka to nic innego, jak rozmowa z dziełem.
Żeby była prawdziwa, musi być żywa, nawet sama sobie może zaprzeczać, być pełna paradoksów, sprzeczności i nagłych zwrotów akcji, a jednocześnie niebywale konsekwentna i w swojej poetyce zdyscyplinowana, skonsolidowana, zwarta.

Czy ciekawiej jest gadać ze sobą, czy z drugim?
Jeśli pierwsza opcja byłaby bardziej atrakcyjna, pandemia nie wywoływałaby żadnych zniszczeń psychicznych, a wywołuje ogromne.
Poza tym kawiarnie byłyby puste.
Do istnienia potrzebny jest drugi człowiek – obojętnie czy martwy, w postaci dzieła, które pozostawił, czy żywy, w postaci żywej książki, którą sobą przedstawia.
A życie ma to do siebie, że wybiera zawsze to, co żywe, lgnie do podobnego.
Ludzie o głębszej naturze lgną do przeczenia, czyli w życiu szukają elementów martwych, truchła, kukieł, manekinów, gratów, odpadków, śmieci i trupów.

Praca pisarska, którą wykonuje się za życia, jest jedynym sposobem na nieśmiertelność.
Niektórzy pisarze za życia uznani, po śmierci zostają całkowicie zapomniani, i vice versa,  to truizm, ale prawdziwy.

Nadświadomość językowa to wcale nie jest skuteczna broń przed cierpieniem; kobieta trafia tam, gdzie język nie sięga.
Dlatego pisarz powinien być kawalerem, a niewykluczone, że również sierotą.
Wszelka bowiem bliska relacja zabija u pisarza to, co u niego naturalne, czyli bycie nieludzkim.
Język u pisarza zawsze wyprzedza relację, stąd konfuzja w jego społecznym odbiorze.

 Być takim aktorem teatru życia społecznego, którego akceptują wszyscy, to nie być w ogóle.

Dzieło, które wyprzedza epokę, musi bardzo długo leżakować, z reguły jego okres leżakowania jest dłuższy aniżeli życie danego pisarza.

Być względnie wolnym to mieć dystans do świata, zwłaszcza do wpisanej weń od zarania niesprawiedliwości, rodzącej poczucie krzywdy, które było, jest i będzie wynikiem ciągłego wzmacniania strefy komfortu piastujących jakieś funkcje, stanowiska, urzędy i psujących zawsze życie społeczne, ergo naprawdę wolny jest ten, kto się nie narodził; reszta społeczeństwa dzieli się na panów i niewolników.
Są jeszcze tęskniący za wolnością pisarze, ale z nimi nikt się dziś już nie liczy.

Paruzja będzie możliwa wtedy, kiedy ludzie pozbędą się marzeń, związanych z własnym ego, ale gdy te marzenia wygasną, ludzkość przestanie istnieć.

Żyję w czasach totalnego rozproszenia i pomieszania języków, na którym największy kapitał społeczny zbijają cwaniacy i oszuści, wykorzystują po prostu tę sytuację.
Niedługo będziemy liczyć fałszywych proroków.

Świadome uczestnictwo w życiu literackim zakłada wysokie kompetencje w sztuce dyplomacji.

Cały ten facebook to fake book.

Ludzie o temperamencie lewicowym bardzo nie chcą traktować życia serio, ale z drugiej strony brakuje im lekkości, dystansu i poczucia humoru, zwłaszcza względem wyznawanych przez siebie idei, stąd przekaz ich, choćby nie wiem jak bardzo wyrafinowany był, w istocie siermiężnym pozostaje.

A gdyby choć raz mistrzostwa świata zorganizować w robieniu czegoś fatalnie, albo przynajmniej przeciętnie? Jakaż ulga i oddech! Stop puszeniu się, nadymaniu, prężeniu muskułów, wypinaniu cycków, i to zawsze przed lustrem, które odbija w gruncie rzeczy twarz i postać pokaleczonej pokraki przez system wartości, wpajany jej od dziecka.

Człowiek najbardziej stroniący od świata, zaszczytów i apanaży, nagle staje się słynnym celebrytą, gdyż jego postawa wobec rzeczywistości, wzbudziła powszechne zainteresowanie i podziw.
To paradoks opisany przez Kołakowskiego.
W rzeczy samej człowiek jest zakładnikiem najpotężniejszej formy miłości,
której na imię miłość własna. Miłość cudza, zewnętrzna, może być tej miłości własnej potwierdzeniem bądź zaprzeczeniem, przez co świat staje się ciekawy – ciekawy przez to, że nasze ego tak często bywa ranione.

Ludzie kochają najbardziej ludzi utalentowanych, a człowiek utalentowany bardzo i w dodatku niezmiernie leniwy, wzbudza szczególną sympatię.
O ileż bardziej przykuwa uwagę niezwykle zdolny student, przesiadujący całe dnie w kawiarniach albo na zabawach, aniżeli ten sumienny i pracowity, któremu w głowie jedynie nauka.
Ten pierwszy rzecz jasna bez problemu zdaje wszystkie egzaminy, ten drugi oczywiście z trudem zalicza kolejną poprawkę.
Polacy wydają się szczególnie czuli na tym punkcie; uczciwa i sumienna praca kojarzy im się z brakiem wrodzonej inteligencji, spowinowacowanej z frajerstwem.

Talent jest szczególnie wielbiony przez to, że jest „niezawiniony” i że talent prawdziwy kojarzy się z brakiem oszustwa, bo jak tu oszukać na czymś, czego się nie zdobyło nieuczciwie, a ma od urodzenia? Dzisiaj jednak o talencie danego „artysty” decydują skrajnie nieutalentowane i nie posiadające elementarnego gustu gremia, stąd często mówi się obecnie, że prostolinijny odbiorca „nie rozumie” współczesnej sztuki, że sztuka nie jest dla mas i nie dla „ciemnogrodu”.
Tymczasem talent jest sprawą uniwersalną, która trafia do mas właśnie najczęściej, o ile jest talentem prawdziwym – niestety obecne instytucje oraz autorytety mają własną koncepcję ludzi utalentowanych – pod odpowiednim kątem oczywiście ideologicznie sprofilowanych, bo nie można być dzisiaj artystą, nie będąc jednocześnie po jedynej, słusznej stronie.

To, czym obecnie się zajmuję, to nagminne milczenie w towarzystwie, zresztą nigdy nie byłem specjalnie gadatliwy, zawsze lepiej szły mi wystąpienia publiczne.
Rozmowa to taka dziwna forma porozumiewania się, w której tak naprawdę nie chodzi o nic konkretnego; raczej o danie świadectwa: jestem z tobą, zależy mi na tobie, albo chciałbym pójść z tobą do łózka, dlatego mówię o czymś, co zgoła nie jest z tym związane, bo inaczej powiedzieć tego nie potrafię.
Najtrudniejsze są relacje damsko – męskie, tutaj rozmowa jest fajna, o ile dana osoba nie jest atrakcyjna dla płci przeciwnej i kiedy wymieniane opinie są w miarę interesujące.
Kiedy jest odwrotnie, a przeważnie jest odwrotnie, zaczyna się ten cały, niezwykle męczący i niezmiernie upierdliwy teatrzyk.
Czy lepiej wobec tego nie wychodzić, nie spotykać się, nie rozmawiać?
Ależ w końcu żyjemy w tym piekielnym teatrzyku, gdziekolwiek jesteśmy, czegokolwiek nie robimy, robimy w odniesieniu do czegoś lub kogoś, ergo wcielamy się w jakieś dziwne i absurdalne, a do tego męczące postacie.
Konstatacja, że życie w obecnej formie jest skrajnie bez sensu i wywołuje zdecydowany nadmiar cierpienia, może i prosta jest, ale z drugiej strony prawdziwa.

Wszelkie cierpienie bierze się z pobudek ambicjonalnych.
Albo inaczej: cierpię, więc żyję.
Albo inaczej: chciałbym za wszelką cenę być fajny, fajna, ale nie wiem, jak to zrobić, więc wymyślam sobie kogoś.
Jakby to fajnie było, gdyby to ktoś odkrył.

Fantazja ludzka nie zna granic: można wymyśleć siebie również jako Boga albo samobójcę, ale tu i tam, gorset roli okazuje się zbyt ciasny.

Pełnia wolności po śmierci?
Cóż to za wolność, kiedy nie wiem, że nie ma mnie i że nie muszę już użerać się ani ze swym istnieniem albo nieistnieniem?
Toż to dopiero prawdziwy dramat – to ja już chcę z powrotem więzienną pryczę i szare mydło, albo przeraźliwe zimno w nieogrzewanym budynku…

Być może przygoda życia jest przygodą wiedzy, choć to bardzo prosta konstatacja.
Wiedza ma to do siebie, że nie przynosi dla życia żadnego pożytku, teraz to widać szczególnie dobrze, a jakie życie wobec tego przynosi pożytek?
Czy nie jest równie bezużyteczne jak ta ukochana przeze nie wiedza?

Dzisiaj każdy pilnuje własnego ogródka w myśl tego, że żadna struktura społeczna dzisiaj ani żadna nagroda, łącznie z Noblem, nie jest miarodajna.
Można dostać Nobla rano, a wieczorem wrócić do domu wariatów, aby przed snem zażyć lekarstwa.

 
 

 

 
 



piątek, 12 sierpnia 2022

Róże przed deszczem

 

Czy rozumiem cokolwiek z tego, co mi się przydarza?
Oczywiście, że nie, bo kto, będąc na służbie, cokolwiek z czegokolwiek rozumie?
Służba to święta powinność, a święci są jak poeci, niczego nie rozumieją.

Żyję w kulturze bardzo agresywnego narcyzmu (mówię o rzeczywistych intencjach, a nie o mydlących oczy przejawach).
W tej kulturze mnożą się bogowie a gwarantem ich przetrwania jest próba zbliżenia się do tego, co obiektywne i definitywnie rozstrzygające.
Zapanował totalitaryzm badań i myślenia obiektywistycznego, coraz mniej prawdziwego człowieka, czyli w swojej słabości pięknego, bo potrafiącego się do niej przyznać.
Kalectwo i ułomność zostały zastąpione pseudo dyskursem o kalectwie i ułomności.
Słabość i totalna rozwałka życia bronią się jedynie wtedy, kiedy są pokazywane przed kamerą jako zjawisko medialne, a nie rzeczywisty problem.
Generalnie wszyscy w tym świecie są normalni, a najnormalniejsi są ci, którzy mają jakieś problemy. Kiedy trafi się prawdziwy wariat, wzbudzi prawdopodobnie wielką konfuzję, śmiech, płacz, politowanie, strach, w końcu odrazę i wstręt i chęć odwetu.
Reguły tego świata, obecnego świata, są bowiem ustanowione przez najsprytniejszego kłamcę, którym jest Szatan.
Szatan, który mówi o, że życie nie powinno boleć, że nie powinno być w nim krzyża, że bycie religijnym świadczy o niskim ilorazie inteligencji, co dla większości będzie wielką obrazą.
Ba, nawet najżarliwiej broniący wiary kapłani, padli jego przemyślnym łupem.
Sprzedając się na youtobowych stacjach, nawet najbardziej radykalni kapłani, są w istocie w jego królestwie, czyli w pandemonium narcyzmu, odmienionego przez wszystkie, możliwe przypadki.
Diabeł chce, żebyśmy spoglądali tylko w lustro.
Taki też świat nam zgotował, świat, w którym nie człowiek jest ważny, a jego odbicie.
Rzeczywista relacja już de facto przestała istnieć.
Staliśmy się dla siebie nieskończenie transparentni jednocześnie i nieskończenie dalecy.
Celem Szatana jest właśnie osiągnąć taki stan świata: bez ran.
No to mamy ten świat już uczyniony, ale ktoś już zaczął rzucać kamieniami w lustra…
Czy kiedy stracimy swoje odbicie, będziemy prawdziwsi, czy całkiem już nas nie będzie?

Język, czy jak kto woli, mój język, całkowicie oderwał się od literackiej gleby, definiowanej jako doświadczenie wyłącznie literackie i literacko przetwarzane.
Stał się czymś więcej: widzeniem człowieka.
A język to nie słowa bynajmniej, ale sposób widzenia.

Klucz do naszego istnienia i tożsamości tkwi w sposobie porozumiewania się.
Ten aktualny jest moim zdaniem strasznie przytłaczający i nazbyt wciąż konwencjonalny.
Trzeba wymyśleć nowy sposób komunikacji, nowy język, który by zapobiegł chorobom psychicznym, gdyż każda choroba psychiczna niczym innym jest jak chorobą języka.
Dzisiejszy odwrót od literatury jest podyktowany jednoczesnym zwrotem ku lepszemu samopoczuciu. Język staje się coraz bardziej ubogi i przez to coraz bardziej pragmatyczny oraz utylitarny. Bogactwo języka bowiem świadczy o nadmiarze wyobraźni, co związane jest jednocześnie z jakimś niewyobrażalnym wręcz cierpieniem.
Ceną jaką płaci się za kreację, jest cierpienie.
Wyeliminowanie cierpienia będzie jednoznaczne z wyeliminowaniem kreacji.
I jednoczesnym usunięciem krzyża z ludzkiego życia, Lucyfer zwycięży i już zwycięża.
Czyż bowiem nie jest naturalne raczej dążenie do szczęścia aniżeli spoczywanie pod ciężarem niewyobrażalnego cierpienia i krzyża?
Jednak poznanie nie znosi próżni i to, co powstanie w miejsce dotychczasowego języka, będzie tworem moim zdaniem dającym o wiele więcej możliwości aniżeli tradycyjny język konwencjonalny. Jednak będzie to język sztucznie wytworzonego nieba na ziemi przez sztuczną inteligencję, język, w którym krzyż Chrystusowy zostanie zastąpiony tabletką Murti Binga, skutecznie wypełniającą wszelkie poczucie braku, niedosytu, niespełnienia.
Odwrót od literatury (aktualny), niczym innym jest bowiem moim zdaniem, jak odwrotem od Chrystusowego krzyża.
Język przestanie spełniać jakąkolwiek funkcję poza terapeutyczną.
Stanie się wyłącznie narzędziem, a jako obiekt poznawczy, w zupełności utraci swoją dotychczasową użyteczność.
Obym nie miał racji, choć przecież racją jest przecież, że żadna czynność nie jest bardziej destruktywna aniżeli czytanie, które skutecznie przesłania rzeczywistość za pomocą języka.
Jeżeli zatem żyjemy w czasach totalnej dominacji tzw. rzeczywistości, cóż z językiem?
Jego funkcja estetyczno epistemologiczna, nie mówiąc o aksjologicznej, jest już de facto marginesowa, nikomu niepotrzebna, dzisiaj język służy przede wszystkim wyrażaniu ego i własnych tęsknot,
kamuflowanych właśnie przy jego pomocy.
Wszelka komunikacja obecnie, aby być prawdziwa, musi być oparta na tym, co fałszywe.
To fałsz dzisiaj prowadzi do porozumienia, nie prawda.
Prawda stała się kimś lub czymś w rodzaju Pana Boga na emeryturze, podlewającego kwiatki w przydomowym ogródku, którego nikt już nie słucha i którego już nikt nie traktuje serio.
O to właśnie chodziło Szatanowi, dlatego czas Paruzji jest moim zdaniem bardzo blisko.
Na czym ona będzie polegać?
Na triumfie prawdy rzecz jasna, ale nim ona zajaśnieje, musi uprzednio zgasnąć i zetleć jak popiół.
Prawda dzisiaj ledwo zipi, o ile już nie jest martwa, a my nawet tego nie zauważyliśmy, bo nawet ci, którzy biadają nad jej zanikiem, muszą wpierw nauczyć się zręcznie jej zaprzeczać, aby przetrwać. Dzisiaj prawda stała się w najlepszym wypadku wyborem językowej konwencji, bo jako sprawa osobista nikogo już dzisiaj ni ziębi ni grzeje.
Na moim biurku mam różaniec, jedyny znak, w którym upatruję ocalenia.
A wracając do początkowej myśli…
Tak, nowy świat, będzie światem bez chorób psychicznych i to pewnie będzie świat w jakimś sensie wspaniały, ale jednocześnie taki, w którym nie chciałbym żyć.
Dlaczego? Bo wierzę, że noszenie danego krzyża prowadzi do uświęcenia, najważniejszej sprawy w życiu. A świętość w moim odczuciu to nie stan pozbawiony skazy, ale stan, w którym skaza zostaje odpowiednio pogłębiona, tak że w pewnym momencie (w sensie metaforycznym), zaczyna pachnieć różami. Różami przed deszczem. 

 
 
 

 

 


sobota, 16 lipca 2022

Zrozumieć własny język

 

  Jeśli prowadzi mnie Duch św… Również przez te wszystkie literaturoznawcze oraz krytycznoliterackie "łgarstwa", które nie mają niczego wspólnego z żywym językiem Parakleta. Wiedza dzieli się na dwa rodzaje: gotowa, której człowiek nabywa w trakcie studiów i niegotowa, która jest znacznie ciekawsza, bo wynika z bezpośrednich kontaktów z ludźmi, językiem, samym sobą oraz Duchem św. No i oczywiście niegotowa wiedza wiedzą jest możliwie najbardziej współczesną, bo będącą efektem reakcji na aktualną rzeczywistość, zapisaną choćby w postaci książek, które powinno czytać się w ilościach bardzo dużych, żeby cokolwiek móc powiedzieć o tym, co jest, a  przede wszystkim o tym, dzieje się, wydarza, staje… Pewien kamelelonizm rozmaitych sytuacji komunikacyjnych jest po pierwsze konieczny, a po drugie pozorny, bo w istocie wszystkimi relacjami językowymi włada Ten, który jest od nich najlepszym i największym specjalistą, czyli Duch św.;  to On ożywia dany schemat komunikacyjny, prowokując go do przemian i nowości. Czasem dla rozmaitych, językowych artefaktów, bywa Duch św. bezlitosny wręcz… Jezus Chrystus jest miłosierny dla wszystkich ludzi, ale Duch św. bywa wyjątkowo wręcz perfidny wobec tych, którzy języka nieumiejętnie używają, skazuje ich na limbo, albo za życia już, albo po śmierci.
     Umiejętność przebywania w różnych rejestrach języka, w tym i w tym najgorszym, czyli akademickim, jest tak naprawdę językową dojrzałością, albo też sposobem na życiowe przetrwanie, kiedy dana korporacja dajmy na to, zamówi tekst na określony temat, będący oczywiście rezultatem pewnych oczekiwań czyt
elniczych, które po pierwsze bardzo często mylne, a po drugie nie są niezmienne.
     Tzw. bycie wiernym sobie jest dzisiaj oznaką zupełnego nieprzystosowania i nie do końca już wiadomo, co ono oznacza, bo często staje się synonimem komercyjnego sukcesu, który jest notorycznym zaprzeczeniem tej postawy.

    Ale słuchać Boga, to słuchać trzech osób Trójcy św., zatem życie ograniczone jedynie do przeżywania języka, nie wydaje się życiem prawdziwym.
    Niemniej dogłębna znajomość języka z drugiej strony bardzo ułatwia życie oraz sposób reakcji w danej sytuacji komunikacyjnej.
     Trzeba tutaj dodać, że świadome przeżywanie języka jest zaprzeczeniem emocjonalnego do niego stosunku (niestety dla wielu to może być cios, bo większość pragnie jedynie wykorzystywać język do wyrażania tzw. emocji, które tak naprawdę, przynajmniej moim zdaniem, niewiele wnoszą do rozumienia języka, a wręcz zaciemniają daną sytuację komunikacyjną, czy nawet czynią ją niemożliwą, zamiast rozjaśniać ją i czynić możliwie najbardziej transparentną.
     To, co wydaje mi się najistotniejsze w świadomym przeżywaniu języka to bardzo duży wobec niego dystans,  nie biorący się rzecz jasna z powietrza, ale będący rezultatem wieloletnich studiów.
    Mnie na przykład bardzo interesuje problem języka w jego aspekcie relacyjnym, bo w większości sytuacji komunikacyjnych, nie mam pojęcia, co dana osoba chce mi zakomunikować, czy to werbalnie, czy niewerbalnie.
     Stąd z jednej strony potrzeba we mnie utrwalonego grypsu, o którym nie mam pojęcia, bo nikt mnie grypsery społecznej porządnie nie nauczył, byłem i jestem na to wyjątkowo oporny,  a mój stosunek do społecznej grypsery ma charakter wyłącznie intuicyjny i na wskroś samodzielny, stąd towarzyszy mojej postawie częsta konfuzja tych, którzy umiejętność społecznej grypsery nabyli wcześniej, a którą to umiejętność niemniej uważam za niebywale prymitywną, wyżej stawiając grypserę więzienną nad wyjątkowo perfidną grypserą akademicką.
     Z drugiej jednak strony moja kompletna nieświadomość gotowych schematów komunikacji relacyjnej, gwarantuje mi pewną elastyczność w moim, własnym, bardzo wąskim zakresie doświadczenia osobistego, co dla niektórych osób z mojego kręgu towarzyskiego, jest nawet pewną zaletą.
     Być może wolność komunikacyjna (prawdziwa), polegać głównie na tym powinna, by oddać głos innym. Tak też pojmuję powinność pisarza, który dlatego właśnie, że więcej wie, powinien mieć baczenie na swoich podopiecznych, którzy również chcą bawiąc się, zaistnieć w tej nieokreślonej i dziwnej sferze, umownie jedynie zwaną literaturą.
     Nie chcę tutaj jednak nikomu przeszkadzać w jego przyzwyczajeniach, jeżeli w nich czuje się szczęśliwy i spełniony. Nie chcę nikogo na siłę uszczęśliwiać, sam szczęścia pragnąc.
     Uważam jedynie, że śledzenie stawania się języka w jego żywej zmianie, jest powinnością nie tylko filologa i pisarza, ale każdego człowieka myślącego, który swojemu życie pragnie nadać kształt.
    Dwa wnioski na dziś:
1). Najważniejsze są relacje.
2). Życie jako takie to kategoria zupełnie osobna, do której opisu ma prawo każdy, kto żyje.
     I wniosek ostatni: n
ic nie wynika z tych moich zapisków, nic w sensie społecznym… Choć z drugiej strony, jeśli język miałby gwarantować jedynie społeczne przetrwanie, to mnie taki język ni ziębi ni grzeje.  
    Będę mówił zrozumiałym dla wszystkich, własnym językiem.
 

 
 

czwartek, 30 czerwca 2022

Komunikacyjna frustracja

 

  Komunikacja jest rzeczą umowną, jej umowność jest de facto przerażająca. To, co naprawdę ciekawe, nigdy nie jest powiedziane tym językiem, na który wszyscy się zgadzamy. Są możliwe dwa, błędne podejścia do języka: albo to, co ktoś mówi, jest znane i nie niesie zagadki, albo jest niewyczerpalną tajemnicą. Oba te podejścia są błędne;  pierwsze albo do nudy prowadzi, albo dla nudziarzy jest charakterystyczne, drugie prowadzi do chorób psychicznych, albo wręcz jest ich objawem. Taka panwiedza językowa może pozornie jedynie eliminować wszelki ból psychiczny, ponieważ ból psychiczny powstaje jakby niezależnie od tego, co językowo wytłumaczalne.
     Być może gwarantem zdrowego podejścia do kwestii komunikacji, są zdrowe relacje, czy tzw. zdrowe relacje, bo trzeba w tym miejscu powiedzieć, że relacje, zwłaszcza te bliskie, prawie nigdy nie są zdrowe, a kiedy udają, że są zdrowe, to tak naprawdę celowo przykrywają jakiś głębszy problem, który dla zachowania status quo i tzw. świętego spokoju, nie powinien ujawnić się, ani wyjść na wierzch.
    Ale to, co utajone, prędzej czy później na jaw wyjdzie i to przeważnie przy najmniej spodziewanej okazji Np. po wielkiej radości,przychodzi nagle smutek, a po nim jakiś niewyobrażalny ból psychiczny, który nie ma racjonalnej przyczyny. A w zasadzie ma, bo jest przejawem jakiejś sytuacji, która nie została pogłębiona ani porządnie przepracowana.
     Oddalenie, zwłaszcza to fizyczne, największą bliskość może rodzić. I to nie bliskość w znaczeniu komunikacyjnej łatwości, ale wręcz przeciwnie: w znaczeniu niesłychanej jej trudności, a czasem wręcz niemożliwości, co przy relacji bliskiej, może rodzić potworny ból oraz frustrację.
      To, co językowo wyczerpać się nie daje, jest faktycznym życiem.
To, co objęte zostaje językiem, zastygnąć może w martwotę, albo w pozór tejże.
    Pracownicy akademiccy kierunków humanistycznych, mają przeważnie bardzo ograniczoną inteligencję językową, zastygają w kilku, może kilkunastu gotowych schematach komunikacyjnych i poza nie nie wychodzą do końca swojej mocno, przepraszam za sformułowanie, zramolałej kariery akademickiej.
      Inteligencja językowa w tym się przejawia, że wychodzimy poza swój językowy ogródek, ku językom innym.
     Nie znam ludzi mniej ciekawych świata, aniżeli pracownicy naukowi kierunków humanistycznych.
     Ważnym krokiem w rozwoju swojego stosunku do języka, wydaje mi się negacja dotychczasowych języków, w których się przebywa, które się bada i o których się pisze.
    Ale ta negacja musi wynikać z faktycznych przesłanek, nie może być robiona tylko dlatego, bo tak trzeba, musi za nią stać autentyczne zobaczenie miałkości i banału dotychczasowych języków opisu.  Tak naprawdę nie ma zdrowego podejścia do języka, tak jak nie ma zdrowej relacji, wybór filologii jako przedmiotu studiów powinien wynikać z bardzo dużych kłopotów komunikacyjnych, a nie z rzekomego talentu, który prowadzić może jedynie do wypełnienia pewnych luk publikacyjnych w uniwersyteckich archiwach. Problem z językiem jest czymś prawdziwym, a nie gładkie używanie tego.
     Nie mówię tutaj w tym momencie o chorobach takich jak dysleksja czy inne upośledzenia komunikacyjne, ale o żywym i żarliwym stosunku do języka, który często prowadzi do kompletnie ślepego zaułka.
    Stereotypowo można to wyrazić nieładnym, akademickim sformułowaniem: język właściwie przeżyty. Język powinien żyć, taka jest jego główna rola, a żyje prawie zawsze w odniesieniu do danej sytuacji komunikacyjnej (również brak tejże, jest jakąś jej formą).
     Radykalnym brakiem sytuacji komunikacyjnej jest oczywiście śmierć.
     Przy czym sama śmierć jest już jakimś aktem komunikacyjnym.
     Ze światem najlepiej komunikują się umarli, którzy są albo stają się ważnym punktem odniesienia dla żywych, zapewne z tego powodu, że już nie mogą niczego powiedzieć, a swoim życiem zaświadczyli rzetelnie o tym, że nie dopuszczono ich do słowa.
     Najlepiej używają języka ci, którzy niczego nie mówią, albo mówią bardzo mało.
    Są niedostosowani do żadnej, konwencjonalnej sytuacji komunikacyjnej, ergo, najżywiej przeżywają swój wewnętrzny język – a wszelki, prawdziwy język, ze środka pochodzi, to, co zewnętrzne, zazwyczaj w kogoś jest wymierzone i powstaje jako konceptualna całość z myślą o konkretnej osobie, taki jest najczęstszy zwyczaj używania języka w sensie jego wymiaru społecznego. Nie należy się tym wymiarem w ogóle przejmować moim zdaniem, ponieważ bazuje on w przeważającej mierze na przeświadczeniach, przesądach a często wynika z osobistych frustracji oraz kompleksów danego nadawcy, rzadziej na głębokiej intuicji co do adresata danej wypowiedzi. 


środa, 15 czerwca 2022

Fragmenty rozmyślań o naturze języka

 

   Intuicja: odnoszę wrażenie, a raczej mam przeświadczenie, że język w swojej najgłębszej strukturze nie jest samodzielny, innymi słowy to nie my nim władamy, ale bardziej jesteśmy mówieni, jesteśmy pisani.
     Język dostosowuje się do rzeczywistości: obojętnie, czy zewnętrznej, czy wewnętrznej.
Najpierw jest motywacja, potem czyn, a dopiero potem praca języka, czyli nazywanie.
Być może Paruzja języka będzie polegała na odwróceniu tego linearnego porządku: rzeczywistość będzie kształtowała się pod wpływem języka, zresztą już tak poniekąd się dzieje, tylko mało kto o tym wie, dlatego język jako narzędzie de facto najpotężniejsze, jest traktowany bardzo źle, ale paradoksalnie to bardzo dobrze dla języka, bo im gorzej jest on traktowany, tym bardziej rośnie w siłę jego faktyczne znaczenie.
Dopóki człowiek nie zrozumie, jak bardzo język jest ważny, że jest de facto ważniejszy aniżeli rzeczywistość, świat, będzie
cierpiał niebywałe męki.
     Dogłębna bowiem znajomość języka i jego mechanizmów, daje de facto nieskończony dystans do rzeczywistości, choć to może być oczywiście bujda, bo sam język nie załatwi tego, co jest od języka głębsze nieskończenie: czyli samego człowieczeństwa.
A człowieczeństwo to coś, co jest nie do nazwania, ale do przeżycia i do bycia.
     Efekt płaskości języka, kiedy wie się już w zasadzie wszystko, co wiedzieć trzeba i po prostu zdaje się relację, referuje swoją wiedzę, jest bardzo nieciekawy,
bo nie na tym powinno polegać władanie językiem.
    Myślę, że właściwym miejscem prawdziwego wydarzania się języka jest rozmowa: z niewidzialnym Bogiem po pierwsze, a po drugie z człowiekiem.

Coś się pozmieniało w komunikacji. Świat i czas niebywale przyspieszył.
Słowa do niczego nie prowadzą, są jakimś faktem, konieczną przerwą, która nic nie znaczy.

Kolejne rozważania o języku - to, czego nie mówimy, jest ważniejsze aniżeli to, co wypowiemy, bo to, co wypowiemy zastyga w gotową i martwą strukturę, a język ożywia to, co niewymówione moim zdaniem - im więcej prześwitów tego niewymówionego, tym żywszy jest i bogatszy język, choć zapewne sam akt powoływania do życia wypowiedzi ma

swoje źródło w nieświadomym. Chodziło mi o to, że tak naprawdę naszym językiem rządzi nieświadome, ale wstyd się do tego przyznać, stąd ten Gombrowicz, ergo gotowe, instytucjonalne gotowe struktury języka, które zapewniają np. tytuł naukowy, bazujące na pewnych gotowcach. A im mniej tych gotowców, tym żywszy moim zdaniem jest język, często te gotowce są pewnym wytrychem w relacyjnej strukturze języka, który chce maskować prawdziwe intencje i naturalną bezpośredniość. A mnie chodzi właśnie o badanie relacyjnej natury języka – pochodna zapewne terapii i przyglądania się temu, jak tam funkcjonuje język, a raczej jak nie funkcjonuje... Stąd te kwestie podniesione powrotu do raju

(w tym wypadku językowego), bez tych wszystkich mediatyzacji, konwencji, stąd trzeba czytać z tytułem, czyli tym Lucyferem i szminką... Nie wiem, czy moja "teoria" języka nie byłaby możliwa jedynie w warunkach ambulatoryjnych, ludzie są za dumni, by się przyznać do tego, jak dziecinni są... , co w ogóle nie jest niczym złym, ale naturalnym - chodzi raczej o to, że w sensie relacyjnym moim zdaniem język nie działa i nie może w społeczeństwie w miarę uporządkowanym działać naturalnie. Być może "dorosły" język możliwy byłby jedynie

w niebie.

 

W jakich rejonach świadomości czy nieświadomości znajduje się niewypowiedziane, nie wiem i nie wiem, czy ktokolwiek wie... Natomiast język jest narzędziem komunikacji, porozumiewania się, to standardowa i powszechna definicja języka. Ale ma on oczywiście wiele odmian: język artystyczny, naukowy, publicystyczny, krytycznoliteracki, poza tym język muzyki, malarstwa, język ciała, itp... Barwa głosu również jest odmianą języka. Natomiast w mojej, amatorskiej teorii języka chodzi bardziej o to, że tak naprawdę nie wiemy tego, co chcemy powiedzieć i dostosowujemy się do rozmówcy, sytuacji, okoliczności, medium, poprzez które wydarza się język (np. Internet), itp... Więc to niejako podziemna definicja języka, w której tak naprawdę go nie znamy, to raczej nic odkrywczego, ale pobawić się tym można . Więc czym jest język? Tym, czego nie znamy, a co staje się, wydarza w interakcji, w danej sytuacji komunikacyjnej... Taką sytuacją komunikacyjną jest dialog, ale również tworzenie dzieła, np. pisanie jakiejś pracy naukowej - mamy na względzie odbiorcę, czyli gremium akademickie, przywykłe do precyzyjnego definiowania tego, co chce się powiedzieć... Ergo w tej definicji język istnieje jedynie jako twór społeczny. A mnie

chodzi bardziej o powrót do języka adamickiego.... , sprzed upadku, który był wyjściem z Ogrodu, a wejściem w świat. To takie Heideggerowskie, jak zapomnienie o byciu, u mnie zapomnienie o języku.

    Jeśli chodzi o komunikację, warunkiem jej przetrwania, może nie tyle porozumienie jest, co zgrzyt w tym porozumieniu.
    I kolejna rzecz: mówimy zawsze do kogoś, do jednego łatwiej nam się mówi, do drugiego trudniej i od wielu czynników to zależy, a czynnikiem podstawowym jest tzw. oswojenie sytuacji komunikacyjnej, kiedy przy danym rozmówcy, mogę poczuć się komfortowo, a czasem wręcz wolny. Ponieważ udana komunikacja, to komunikacja oparta na wolności.
Wolność ta zakłada powiedzenie tego, co na ten moment wydaje się najistotniejsze.
Nieciekawa jest komunikacja oparta jedynie na wymianie pojęć, o ile za tymi pojęciami nie stoi jakaś odświeżająca energia inteligencji, która daną skorupę konceptualną rozbija, ergo ożywia.
     Gotowe schematy komunikacyjne, tzw. gotowce, są użyteczne, potrzebne, a niekiedy nawet konieczne w konwencjonalnej oraz utylitarnej poniekąd sytuacji komunikacyjnej.
Komunikacja, która jest w jakiś sposób nieutylitarna, zakłada dwie rzeczy:
1). Rozmowę z samym sobą.
2). Odniesienie do świata.
     Komunikacja, w której przeważa aspekt tego, co utylitarne, w mniejszym stopniu zakłada rozmowę z samym sobą, w większym zaś odniesienie do świata, a przede wszystkim do rozmówcy, ergo do tego, kto jest kreatorem danej sytuacji komunikacyjnej i jest kluczowy dla danej treści komunikatu ze strony adresata. Metoda położnicza to metoda będąca zawsze po stronie nadawcy komunikatu, to on zawsze stwarza swego Pigmaliona, innymi słowy to prowadzący dane spotkanie kreuje daną sytuację komunikacyjną, a nie jego bohater, który jedynie dostosowuje się mniej lub bardziej udolnie do danej sytuacji komunikacyjnej.
Sytuacja komunikacyjna, która nie jest wywiadem, może być monologiem, zakładającym jednak, że ktoś danych treści wysłucha, bądź je przeczyta.
Ten typ monologu nie jest ani wywiadem, ani całkowitym monologiem, nie zakładającym  żadnego odbiorcy, należy on do przejściowej sytuacji komunikacyjnej.
Może on charakteryzować się celowym brakiem czytelności, jasności wywodu, oraz zaciemnianiem sensów. Jest on taki również ze swej istoty i powołania, ponieważ nie posiada vis a vis swojego nadawcy, który niejako cyzeluje dane treści, jest ich jawnym bądź skrytym jubilerem, dany diament szlifuje do połysku. 
 
 



 
 


 

sobota, 21 maja 2022

Lucyfer i szminka, czyli o byciu bezradnym wobec konwencji

 

   Pisanie, choćby nie wiem jak dobre i znakomite, zawsze będzie sztuczne, konwencjonalne i wtórne, ale to w mówieniu trzeba odważyć się być na maksa odważnym – nawet kiedy rozmowa zakłada pewne konwencjonalne obyczaje właściwe obyczajom piśmiennym. To jest wtedy rewelacyjne i zarazem bardzo ryzykowne, bo może przyjechać karetka i odwieść do psychiatryka, kiedy w mowie, w obyczaju konwencjonalnym, coś chcemy pokazać z siebie – do tego dążyć powinna mowa – do przełamywania konwencji właściwej obyczajom piśmienniczym, do przezwyciężenia dominacji kultury pisma.
     Psychoza moja: walka z Cerberem z Vis a Vis, zbawianie Lucyfera, to tylko nazwy zewnętrzne, zewnętrzne oznaki bardzo głębokich, utajonych konfliktów, który wyszły na wierzch w postaci nieudanego obłędu.
     Instytucjonalna teoria literatury to w dzisiejszych czasach żart i mrzonka. Mamy do czynienia z poważnym kryzysem wszelakich instytucji, co nie znaczy też, że życie podziemne i utajone jest bardziej „poczytne”. Czas jest tak bardzo obecnie chaotyczny, że jedynym gwarantem przetrwania jest trzymanie się z góry albo oddolnie, wyznaczonej struktury oraz rytuału. Żyjemy w czasach wielkiej ciszy, na którą odpowiedzią może być jeszcze większa cisza. To w istocie prowadzi do głębokich załamań, psychoz, nerwic oraz dezintegracji. Pozostaje szermowanie wciąż tymi samymi liczmanami i gotowymi formułami słownymi oraz intelektualnymi w nadziei, że przykryją naszą bezradność w obliczu tego, co jest i nadchodzi, czyli gigantycznej wręcz Apokalipsy komunikacyjnej, mogącej prowadzić nawet do zniknięcia dotychczasowego języka porozumiewania się i zastąpienia go czymś lepszym. Taki stan, czegoś bardzo przejściowego i bardzo nienazywalnego, może być wytłumaczeniem dla obecnego kryzysu literatury i jednoczesnego, nawet niezłego stanu czytelnictwa, co prowadzi jakoś do konkluzji, że ludzkość szuka nowych formuł, nowych nazw, nowego kodu swojego człowieczeństwa, o ile coś takiego jak człowieczeństwo nie jest już formułą z lekka trącącą myszką, przestarzałą. To, co najistotniejsze, nie w słowach ma miejsce, ale w specyficznej energii słownej i plastycznych obrazach, będących odpowiedzią na rosnące spustoszenie naszego świata, zarówno w wymiarze zewnętrznym, jak i wewnętrznym. Tego taranu nadmiaru słów i jednoczesnego, kompletnego ich braku w ich wymiarze istotnie treściowym, nic nie jest w stanie, jak się zdaje, już powstrzymać.
     Zamieszkiwanie w kulturze jest oznaką z jednej strony strachu przed życiem, a z drugiej daje do tego życia jakiś olbrzymi dystans. Poza tym stawia pod znakiem zapytania, czym w ogóle jest życie i czy coś takiego, jak życie w ogóle istnieje poza przyporządkowanymi nazwami go określającymi.
     Jest jeszcze moment niepewności: poza schematami, określającymi naszą konwencjonalność, definiowalność, ergo życie społeczne, jest jeszcze coś nieokreślonego, co nie daje się praktycznie uchwycić w żadnej nazwie, to jest sam moment przemiany bytu konwencjonalnego w nowy byt niekonwencjonalny i odświeżający dotychczasowe myślenie o świecie. A świat będzie chodził wciąż tymi samymi szlakami właśnie przez to, że ów moment przemiany jest poza definicją. I tego zapewne chce Pan Bóg
J.
    Moja teoria komunikacji jest bardzo prymitywna i pewnie niemożliwa: żeby mówić nie o tym, co wiemy, ale o tym, czego nie wiemy. Ujawnieniem nieświadomości jest psychoza.
To nie znaczy, że optuję za społeczeństwem szaleńców. Raczej chciałbym tymczasowego zrzucenia maski w warunkach, czy jakichś trybach konwencjonalnych czy instytucjonalnych i ujawnienia swojej faktycznej dziecinności, która za wszelką powagą pewnie stoi. To praktycznie nie do przeprowadzenia, ponieważ podważałoby autorytet wielu profesorów, którzy są jak dzieci i bawią się do śmierci swoimi zabawkami. Noszenie maski zatem wydaje się być gwarantem trwałości społecznego ładu, ergo generowaniem piekła, w którym żyjemy: kompleksów, nerwic, psychoz oraz wielu dezintegracji. Wszyscy zakładają szaty. Bycie nagim jest oznaką obłędu. Oznaką obłędu byłby powrót do raju po grzechu pierworodnym, który podobno Pan Jezus zmył. Czyżbyśmy nie wsłuchali się uważnie w Jego naukę, żeby być jak dzieci? Czy wygoda naszego ego nie pozwala nam na ujawnienie naszej faktycznej bezradności wobec nieobjętości tajemnicy? Czy ciągle musimy się puszyć naszym stanowiskiem, urzędem, funkcją? I czy nie jest to de facto objaw naszego zdziecinnienia, który wywołuje jedynie uśmiech politowania Aniołów? Baudelaire optował za szminką, która wydała mu się bardziej naturalna aniżeli jej brak. Wiedział doskonale, że księciem tego świata jest Lucyfer, ale nie wiedział, że można go zbawić, o czym z kolei wiedział Stanisław Vincenz, ale to już temat na kolejną opowieść.





poniedziałek, 9 maja 2022

Notka o tym, co (nie)komunikowalne

 

    Komunikacja jest bardzo skomplikowaną sprawą, bo tak naprawdę nie wiadomo, o co w niej chodzi. Wydaje mi się, że ludzie, w erze komunikacji, w ogóle ze sobą się nie komunikują. Znaczy lubią spotykać się ze sobą, siedzieć, wymieniać poglądy, ale nie komunikują się ze sobą. Komunikowanie pochodzi od komunii, zjednoczenia. Ludzie mają teraz wstręt przed jakimkolwiek zjednoczeniem, a najbardziej chyba przed zjednoczeniem komunikacyjnym, dlatego wymyślają różne języki. Najpierw trzeba poznać rzeczywistość, a dopiero potem dopasować do niej język, a kiedy jest odwrotnie: kiedy zgłębia się język, a w ogóle nie zna rzeczywistości, straszne zaczyna panować pogubienie i wielki bałagan komunikacyjny. A że rzeczywistość nie jest, a jedynie wydaje się, o czym wiedzą literaci, bałagan z dnia na dzień się pogłębia. Moja rzeczywistość, jeśli mogę tak nazwać mój skrawek świata, jest jednocześnie bardzo prosta i niebywale skomplikowana, także wymyślonym moim językiem objąć jej nie potrafię – dlatego patrzę na cudze. I również one, choć niebywale pogmatwane i piękne, jakoś nie oddają tego, co chcę powiedzieć i do końca nie wiem, nawet, co chcę powiedzieć. Może jedynie pragnę wyrazić głód mojego ego? Może wszelkie pisanie z tego się bierze: z chęci zaspokojenia głodu swojego ego? A może chodzi o coś jeszcze? O wewnętrzną rzeczywistość, która tak naprawdę nie podlega żadnej nazwie? Bo żadna nazwa nie wystarcza, nie jest adekwatna na nazwanie rzeczywistości, która jak piskorz, wymyka się z rąk. I czymże jest język, jeśli nie umiejętnością nazywania? Bez nazw całkowicie pogubiliśmy się. Ale coś jeszcze za wszelką nazwą stoi i o to co z tyłu, rozgrywa się cały bój, o cały ten poligon paskudnych motywacji. A życie jest ciekawe przez swój wymiar nieprzewidywalności. Ale trzeba mieć coś w zanadrzu… Ogląd świata, spojrzenie na rzeczywistość, żeby nie poddać się terrorowi… Bo gdy wychodzisz z domu, jesteś na arenie, tu musisz zapłacić, tam musisz poprosić, gdzie indziej potrzebujesz wypełnić jakieś zobowiązania i tak naprawdę jesteś wyłącznie bytem społecznym, ergo bytem komunikacyjnym, więc jakby nie ma cię wcale, dla siebie samego nie istniejesz jakbyś chciał. A co to jest istnieć dla siebie samego? Może to jest to samo, co nie istnieć dla świata społecznego? Ale to za proste, bo ciągle troszczymy się o świat jednak, nawet w najgłębszych intymnościach i samotnościach, potrzebujemy, żeby ktoś wypuścił iskierkę, jak dymek z papierosa. Bez tego dymka, iskierki, daremne nasze zabiegi, bo nie tyle dzielić się chcemy, co być zauważeni przez bliźniego, ergo straszliwa samotność jest domeną każdego bytu ludzkiego, nawet najbardziej społecznie zrealizowanego. I tak, tysiące, miliony samotności archiwizują się w rozmaitych dokumentach piśmienniczych po to tylko, żeby być razem, szczęście poczuć, że skoro ktoś, w danej księdze obok jest, taki sam nie jestem już, mam przyjaciela. I tak czasem dzieje się, na progu przejścia w nową epokę, że jedynym właściwym i adekwatnym przyjacielem naszym jest lustro naszych wynurzeń, w którym przegląda się nasza twarz – wykrzywiona przez pismo maska, przybierająca na chwilę wyraz prawdy. Człowiek pisma nie istnieje, tak samo zresztą jak człowiek życia, tak go nazwijmy umownie, pisma pozbawiony. Oba te wymiary niebycia są tak naprawdę wymiarami bardzo głębokiej samotności, która pragnie tylko jednego: szczerej i prawdziwej rozmowy z bliźnim, która dzisiaj, przy tak olbrzymim chaosie komunikacyjnym, jest de facto niemożliwa, tak jak niemożliwe jest wypowiedzenie jakiegokolwiek zdania, które by naszego wnętrza nie oszukało i jednocześnie uczyniło możliwą, daną relację.
Między zewnętrzem a wnętrzem trwa antagonizm, tak jak między językiem a bliźnim.
I on będzie się coraz bardziej pogłębiał, dopóki ktoś nie zauważy na danej filologii (najlepiej polskiej), że ciągłe pogłębianie znajomości warsztatu filologicznego nie jest wystarczające i czas skupić się na tym, co dana, żywa rozmowa (w jej warstwie skrytej i jawnej),  do języka wprowadzić może.




Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 70

Wczoraj pokonałem Skazę, ocaliłem córkę, w Narni w końcu zapanuje pokój. Albowiem? Albowiem nasze matki są naszymi żonami, nasze żony są nas...