Najnowszy
tomik Marcina Świetlickiego ma tytuł Niskie pobudki.
Został
wydany przez wydawnictwo EMG. Oprawa jest czarna, a na okładce
białymi literami napisany jest tytuł. Oprócz tego, na tej czarnej
okładce widnieje króliczek, któremu wystają nogi i tułów, a
głowa jest schowana w cylindrze.
Ten
króliczek chowa się, wskakuje do cylindra. Mistrz magicznych
sztuczek może dokonać magicznego zabiegu sprawiając, że króliczka
już nie będzie.
Nawiązanie
(w pewnym sensie) do Alicji w krainie czarów wydaje się
prawdopodobne.
Cylinder
byłby tu odwołaniem do Kapelusznika, a króliczek do magicznego
królika, który raz pojawia się, a kiedy indziej znika.
Status
ontologiczny króliczka jest zatem niepełny i niepewny. A co jest w
środku (cylindra-tomiku)?
W
środku są wiersze. O czym mówią? Mówią, że kogoś nie ma albo
że ten ktoś mówiący w wierszu istnieje ledwo ledwo – jakby na
pograniczu jawy.
W
istocie nie wie, gdzie jest rzeczywistość.
Jeżeli
rzeczywistość leży pośród rzeczy,
to
zagubił siebie i w rzeczach się zgubił.
Nie
jest.”
(
„W marcu”)
Świetlicki,
a raczej ten, który mówi poprzez Świetlickiego albo też w
Świetlickim, innymi słowy podmiot jego twórczości od pewnego
czasu zmaga się z radykalną niepewnością istnienia. To już nie
ta poczciwa pewność niepewna księdza Twardowskiego, ale coś
o wiele gorszego i bardziej frapującego w sensie ontologicznym i
metafizycznym.
Podmiotowi
wierszy Świetlickiego w opisywanym tomiku, a także narratorowi jego
ostatnich powieści ( Dwanaście, Trzynaście, Jedenaście ) cały
czas wydaje się, że go nie ma, że nie istnieje.
Nie
jest to tylko złudzenie istnienia w świetle Kartezjańskiego
pytania: czy jestem czy tylko mi się zdaje, że jestem?, ale
ontologiczna radykalizacja tej kwestii; nie o pytanie już chodzi,
lecz o twarde stwierdzenie: mnie nie ma, ja nie jestem, ja jestem
widmem.
Ten
status widmowości ( czy też widmowatości ) narratora najsilniej
dochodzi do głosu w ostatniej prozie Jedenaście. Tytułowy
mistrz jest wątpliwy ontologicznie – może być jakąś
zjawą spoza czasu rzeczywistego, może być przybyszem spoza śmierci
albo też zmartwychwstańcem. Nie wiadomo kim jest. Wiadomo tylko, że
kiedyś był gwiazdą kryminalnego serialu dla dzieci, że obecnie
pije whisky z dwoma kostkami lodu i siedzi prawie cały czas w barze
o enigmatycznej nazwie biuro, a w przerwach wyprowadza na
spacer sukę.
Takiemu
istnieniu, które przypomina życie lumpiarskie, menelskie,
dekadenckie i barowe towarzyszy immanentna wątpliwość w sens owego
przedsięwzięcia. Niepewność nie tyle, co do jego wartości, bo
wartość takiej egzystencji jest wyszydzona i wykpiona (mistrz jest
autoironiczny, ma do siebie dystans) , ale niepewność co do swojej
podstawy ontologicznej i tożsamościowej: czy ja naprawdę jestem?
czy ja to ja? czy ja to może ktoś inny?
Innymi
słowy na tego, kto pisze czy też na tego, kto jest w środku
(kapelusza, życia)
czyhają
ontologiczne pułapki, a cała twórczość (zabiegi magiczne) jest
po to, aby te pułapki jakoś obejść, nie poddać się im i mimo
wszystko utwierdzić się w jakimś byciu.
Żeby
nie być gołosłownym w tym nieco teoretyzującym wywodzie,
przytoczę kilka fragmentów z wierszy:
(z
wiersza Pozowanie ):
A
to kto? To pan. On
nie
rusza się. A więc nie żyje?
Prawdopodobnie
żyje, lecz nie rusza się.
To
dziwne. Taki piękny dzień.
I
tyle słońca
(z
wiersza Melancolica )
Od
wielu lat mieszkam w tym biurze
i
usta mi się wypełniły kurzem
(…)
od
wielu lat.
Odkaszlnąć.
Wejść
w światło
(wiersz dla Bonowicza )
Umrzeć.
Zmartwychwstać.
Potem
długo spać.
Z
kolei wiersz Słomiany człowiek (kluczowy moim zdaniem dla
odczytania tego tomu) w całości opowiada o tym jak trudno jest być
(i równocześnie nie być).
(…)
Trzeba będzie skoczyć
w
przepaść, a potem wznieść się z dna przepaści w
słońce
i spłonąć. Stara czarna słoma
wyda
dym. A z dymu
będzie
deszcz. Gdy wrócą, bo wrócą być może,
znajdę
ślady po deszczu
głębokie
Słomiany
człowiek to z kolei trochę strach na wróble z Czarnoksiężnika
z krainy oz. Skazany jest na egzystencjalną wegetację, pustkę,
przemijanie, odchodzenie, na egzystencjalne ruiny i przepaść, w
którą trzeba będzie skoczyć. A potem spłonąć i powrócić
(umarłym?), by znaleźć ślady po deszczu głębokie, czyli
takie, które egzystencję żłobią i czynią ją prawdziwą.
Gest
Świetlickiego nie jest zatem gestem całkowitej i totalnej negacji.
Podmiot powiada: odkaszlnąć i wejść w światło. Nie tyle
jest to zatem negacja całego życia, ile tych jego aspektów, które
zdają się być niepotrzebne. A niepotrzebne (i zarazem konieczne)
jest to, co „zanieczyszcza” ten tom. Czyli wszelkie wycieczki
osobiste ( Wiersz napisany razem z Tomaszem Majeranem, Wiersz dla
Bonowicza, Pęcherz Sosnowskiego, Wiersz nie tylko dla Pasewicza,
Wiersz dla Jarniewicza, oraz publicystyczne czy też polityczne
(Ohydny wiersz, Wiersz dla Wincentego Różańskiego).
Świetlicki
dobrze wie, że gdyby nie ten brud, to zanieczyszczenie, nie mógłby
pisać – nie mógłby odkaszlnąć i wejść w światło.
Kurz
(nie tylko kurz barowy, stęchlizna pubów) jest konieczny, aby w
ogóle mógł zaistnieć akt twórczy.
Twórczość
bowiem jest paradoksem: pisze się wiersze przeciw temu z czego się
organicznie wyrasta. Pisze się wiersze przeciw temu miastu, a
to miasto właśnie warunkuje ową twórczość. Gdyby nie to
miasto, ten kurz, syf, porozrzucane szklanki i porzucone pety w
popielniczce, twórczość byłaby niemożliwa. Trzeba bowiem tym
kurzem i dymem odkaszlnąć, aby móc wejść w światło
i zaistnieć. Czy metafizycznie?
Tutaj
dotykamy jak się zdaje sedna tej dość długiej już
problematyzacji. Wiersze w tomie Niskie pobudki (niskie, a tak
naprawdę szczytne i szlachetne – nie dajmy się zwieść
cylindrowi magika oszusta) w istocie są podszyte metafizycznym
pragnieniem.
Być
może Świetlicki by mnie w tej chwili wyśmiał (albo przynajmniej
zmienił stolik), bo to są w końcu niskie pobudki. Ale jest
to też konstatacja, że poza „niskość” nie da się wyjść,
aby pisać. Tak zwane „pisanie wysokie”, „styl wysoki”
(którego reprezentantem jest na przykład niepoważany przez
Świetlickiego poeta Adam Zagajewski) zdaje się być poetyckim
oszustwem.
Literatura
bowiem to nie metafizyka in abstracto, metafizyka oderwana od
codzienności. Kiedy pisze się literaturę, trzeba najpierw sporo
się nakaszleć i poprzebywać w nieprzyjemnych, zadymionych
miejscach. To co szlachetne bowiem i naprawdę warte zachodu nie
bierze się z góry, lecz z dołu. To właśnie w tych „dolnych
drabinach bytu” upatruje podmiot Świetlickiego nadziei na
metafizykę, wyzdrowienie (odkaszlnięcie), wejście w
światło, a tym samym na zaistnienie. Albowiem, żeby zacząć
„być”, trzeba trochę „pobyć” jak gdyby „nie będąc”,
nie istniejąc.
Świetlicki
nie ufa prostej puryfikacji: jest brud, a potem nie ma brudu, bo
posprzątałem i jest teraz ładnie. Nie – on mówi: ja z tego
brudu wyrastam, ja tego brudu zażywam, bo bez tego niemożliwe jest
jakiekolwiek metafizyczne przedsięwzięcie.
Ale
jednocześnie ten brud, owa ciężka, senna i bolesna rzeczywistość
(wszystko jest doraźne i tylko rani: wiersz Gloomy Sunday)
jest tym, co sprawia, że podmiot czuje się zmęczony,
przytłoczony aż musi zadać sobie pytanie fundamentalne: czy
jestem? bo budzi się widmem (Widomy).
Zatem
w status takiego istnienia poetyckiego i takiej poetyckiej
rzeczywistości wpisana jest ponura ambiwalencja. Otóż podmiot wie,
że bez owych niskich pobudek istnieć nie potrafi, a
jednocześnie wszystko, co one implikują go przytłacza, męczy,
nuży, sprawia, że czuje się zblazowany i dekadencki – czuje się
widmem.
Tego
rodzaju egzystencja jest męcząca, ale równocześnie konieczna.
Pod
tym obszarem „niskości” tkwi bowiem metafizyczna tęsknota za
wejściem w światło i za zaistnieniem w tym świetle.
Co
będzie, kiedy schowany do magicznego cylindra królika? Co, lub kogo
wtedy wyjmiemy? To jest dobre pytanie, które jak mniemam często
zadaje sobie podmiot mówiący wierszy Marcina Świetlickiego.
cool
OdpowiedzUsuń