sobota, 6 czerwca 2015

Metafizyka a rebours. Kilka uwag o „Niskich pobudkach” Marcina Świetlickiego

Najnowszy tomik Marcina Świetlickiego ma tytuł Niskie pobudki.
Został wydany przez wydawnictwo EMG. Oprawa jest czarna, a na okładce białymi literami napisany jest tytuł. Oprócz tego, na tej czarnej okładce widnieje króliczek, któremu wystają nogi i tułów, a głowa jest schowana w cylindrze.
Ten króliczek chowa się, wskakuje do cylindra. Mistrz magicznych sztuczek może dokonać magicznego zabiegu sprawiając, że króliczka już nie będzie.
Nawiązanie (w pewnym sensie) do Alicji w krainie czarów wydaje się prawdopodobne.
Cylinder byłby tu odwołaniem do Kapelusznika, a króliczek do magicznego królika, który raz pojawia się, a kiedy indziej znika.
Status ontologiczny króliczka jest zatem niepełny i niepewny. A co jest w środku (cylindra-tomiku)?
W środku są wiersze. O czym mówią? Mówią, że kogoś nie ma albo że ten ktoś mówiący w wierszu istnieje ledwo ledwo – jakby na pograniczu jawy.
W istocie nie wie, gdzie jest rzeczywistość.
Jeżeli rzeczywistość leży pośród rzeczy,
to zagubił siebie i w rzeczach się zgubił.
Nie jest.”
( „W marcu”)
Świetlicki, a raczej ten, który mówi poprzez Świetlickiego albo też w Świetlickim, innymi słowy podmiot jego twórczości od pewnego czasu zmaga się z radykalną niepewnością istnienia. To już nie ta poczciwa pewność niepewna księdza Twardowskiego, ale coś o wiele gorszego i bardziej frapującego w sensie ontologicznym i metafizycznym.
Podmiotowi wierszy Świetlickiego w opisywanym tomiku, a także narratorowi jego ostatnich powieści ( Dwanaście, Trzynaście, Jedenaście ) cały czas wydaje się, że go nie ma, że nie istnieje.
Nie jest to tylko złudzenie istnienia w świetle Kartezjańskiego pytania: czy jestem czy tylko mi się zdaje, że jestem?, ale ontologiczna radykalizacja tej kwestii; nie o pytanie już chodzi, lecz o twarde stwierdzenie: mnie nie ma, ja nie jestem, ja jestem widmem.
Ten status widmowości ( czy też widmowatości ) narratora najsilniej dochodzi do głosu w ostatniej prozie Jedenaście. Tytułowy mistrz jest wątpliwy ontologicznie – może być jakąś zjawą spoza czasu rzeczywistego, może być przybyszem spoza śmierci albo też zmartwychwstańcem. Nie wiadomo kim jest. Wiadomo tylko, że kiedyś był gwiazdą kryminalnego serialu dla dzieci, że obecnie pije whisky z dwoma kostkami lodu i siedzi prawie cały czas w barze o enigmatycznej nazwie biuro, a w przerwach wyprowadza na spacer sukę.
Takiemu istnieniu, które przypomina życie lumpiarskie, menelskie, dekadenckie i barowe towarzyszy immanentna wątpliwość w sens owego przedsięwzięcia. Niepewność nie tyle, co do jego wartości, bo wartość takiej egzystencji jest wyszydzona i wykpiona (mistrz jest autoironiczny, ma do siebie dystans) , ale niepewność co do swojej podstawy ontologicznej i tożsamościowej: czy ja naprawdę jestem? czy ja to ja? czy ja to może ktoś inny?
Innymi słowy na tego, kto pisze czy też na tego, kto jest w środku (kapelusza, życia)
czyhają ontologiczne pułapki, a cała twórczość (zabiegi magiczne) jest po to, aby te pułapki jakoś obejść, nie poddać się im i mimo wszystko utwierdzić się w jakimś byciu.
Żeby nie być gołosłownym w tym nieco teoretyzującym wywodzie, przytoczę kilka fragmentów z wierszy:

(z wiersza Pozowanie ):
A to kto? To pan. On
nie rusza się. A więc nie żyje?
Prawdopodobnie żyje, lecz nie rusza się.
To dziwne. Taki piękny dzień.
I tyle słońca

(z wiersza Melancolica )
Od wielu lat mieszkam w tym biurze
i usta mi się wypełniły kurzem
(…)
od wielu lat.

Odkaszlnąć.
Wejść w światło



(wiersz dla Bonowicza )
Umrzeć.
Zmartwychwstać.
Potem długo spać.

Z kolei wiersz Słomiany człowiek (kluczowy moim zdaniem dla odczytania tego tomu) w całości opowiada o tym jak trudno jest być (i równocześnie nie być).

(…) Trzeba będzie skoczyć
w przepaść, a potem wznieść się z dna przepaści w
słońce i spłonąć. Stara czarna słoma
wyda dym. A z dymu
będzie deszcz. Gdy wrócą, bo wrócą być może,
znajdę ślady po deszczu
głębokie

Słomiany człowiek to z kolei trochę strach na wróble z Czarnoksiężnika z krainy oz. Skazany jest na egzystencjalną wegetację, pustkę, przemijanie, odchodzenie, na egzystencjalne ruiny i przepaść, w którą trzeba będzie skoczyć. A potem spłonąć i powrócić (umarłym?), by znaleźć ślady po deszczu głębokie, czyli takie, które egzystencję żłobią i czynią ją prawdziwą.
Gest Świetlickiego nie jest zatem gestem całkowitej i totalnej negacji. Podmiot powiada: odkaszlnąć i wejść w światło. Nie tyle jest to zatem negacja całego życia, ile tych jego aspektów, które zdają się być niepotrzebne. A niepotrzebne (i zarazem konieczne) jest to, co „zanieczyszcza” ten tom. Czyli wszelkie wycieczki osobiste ( Wiersz napisany razem z Tomaszem Majeranem, Wiersz dla Bonowicza, Pęcherz Sosnowskiego, Wiersz nie tylko dla Pasewicza, Wiersz dla Jarniewicza, oraz publicystyczne czy też polityczne (Ohydny wiersz, Wiersz dla Wincentego Różańskiego).
Świetlicki dobrze wie, że gdyby nie ten brud, to zanieczyszczenie, nie mógłby pisać – nie mógłby odkaszlnąć i wejść w światło.
Kurz (nie tylko kurz barowy, stęchlizna pubów) jest konieczny, aby w ogóle mógł zaistnieć akt twórczy.
Twórczość bowiem jest paradoksem: pisze się wiersze przeciw temu z czego się organicznie wyrasta. Pisze się wiersze przeciw temu miastu, a to miasto właśnie warunkuje ową twórczość. Gdyby nie to miasto, ten kurz, syf, porozrzucane szklanki i porzucone pety w popielniczce, twórczość byłaby niemożliwa. Trzeba bowiem tym kurzem i dymem odkaszlnąć, aby móc wejść w światło i zaistnieć. Czy metafizycznie?
Tutaj dotykamy jak się zdaje sedna tej dość długiej już problematyzacji. Wiersze w tomie Niskie pobudki (niskie, a tak naprawdę szczytne i szlachetne – nie dajmy się zwieść cylindrowi magika oszusta) w istocie są podszyte metafizycznym pragnieniem.
Być może Świetlicki by mnie w tej chwili wyśmiał (albo przynajmniej zmienił stolik), bo to są w końcu niskie pobudki. Ale jest to też konstatacja, że poza „niskość” nie da się wyjść, aby pisać. Tak zwane „pisanie wysokie”, „styl wysoki” (którego reprezentantem jest na przykład niepoważany przez Świetlickiego poeta Adam Zagajewski) zdaje się być poetyckim oszustwem.
Literatura bowiem to nie metafizyka in abstracto, metafizyka oderwana od codzienności. Kiedy pisze się literaturę, trzeba najpierw sporo się nakaszleć i poprzebywać w nieprzyjemnych, zadymionych miejscach. To co szlachetne bowiem i naprawdę warte zachodu nie bierze się z góry, lecz z dołu. To właśnie w tych „dolnych drabinach bytu” upatruje podmiot Świetlickiego nadziei na metafizykę, wyzdrowienie (odkaszlnięcie), wejście w światło, a tym samym na zaistnienie. Albowiem, żeby zacząć „być”, trzeba trochę „pobyć” jak gdyby „nie będąc”, nie istniejąc.
Świetlicki nie ufa prostej puryfikacji: jest brud, a potem nie ma brudu, bo posprzątałem i jest teraz ładnie. Nie – on mówi: ja z tego brudu wyrastam, ja tego brudu zażywam, bo bez tego niemożliwe jest jakiekolwiek metafizyczne przedsięwzięcie.
Ale jednocześnie ten brud, owa ciężka, senna i bolesna rzeczywistość (wszystko jest doraźne i tylko rani: wiersz Gloomy Sunday) jest tym, co sprawia, że podmiot czuje się zmęczony, przytłoczony aż musi zadać sobie pytanie fundamentalne: czy jestem? bo budzi się widmem (Widomy).
Zatem w status takiego istnienia poetyckiego i takiej poetyckiej rzeczywistości wpisana jest ponura ambiwalencja. Otóż podmiot wie, że bez owych niskich pobudek istnieć nie potrafi, a jednocześnie wszystko, co one implikują go przytłacza, męczy, nuży, sprawia, że czuje się zblazowany i dekadencki – czuje się widmem.
Tego rodzaju egzystencja jest męcząca, ale równocześnie konieczna.
Pod tym obszarem „niskości” tkwi bowiem metafizyczna tęsknota za wejściem w światło i za zaistnieniem w tym świetle.


 Co będzie, kiedy schowany do magicznego cylindra królika? Co, lub kogo wtedy wyjmiemy? To jest dobre pytanie, które jak mniemam często zadaje sobie podmiot mówiący wierszy Marcina Świetlickiego.

1 komentarz:

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 46

Niestety ludzie pobożni, czytaj dewotki w szczególności, w tym kraju, czyli w Polsce, czyli nigdzie, są jednocześnie ludźmi przerażająco wrę...