„Wiersze
dzisiejsze”, najnowszy tomik Małgorzaty Misiewicz, tonie w kwiatach szczęścia i
zachwytu nad życiem. Poprzednie rany, znane z wcześniejszej twórczości, już
wygoiły się i zabliźniły. Teraz podmiot mówiący zaczyna oddychać szeroko i
patrzy na świat jasno, spokojnie, z zachwytem. W tej szerokiej frazie tyle
miejsca na miłość, jak w łupince orzecha, bo fraza to jednocześnie szeroka, co
zawierające w sobie skondensowane, maleńkie ziarno sensu, ziarno miłości do
świata, ludzi, Pana Boga. Myślę, że ziarno miłości wypływa w tym maleńkim
tomiku z poczucia ukrzyżowania. Można być ukrzyżowanym w kwiatach, w kwiatach
sensu, żarliwości, miłości, prawdy. A jednocześnie brzemię to jest lekkie i
krzyż jest słodki, pachnący, ten krzyż sensu, krzyż słów, krzyż przyjemnej
woni. Z poczucia bycia ukrzyżowaną rodzi się wzajemna relacja – ze światem, z
innymi ludźmi, z Bogiem, z samą sobą. To ciężkie i piękne zarazem, nosić ranę
krzyża i jednocześnie śpiewać (głosem cichym, intymnym, ledwie słyszalnym). „Wiersze
dzisiejsze” to wiersze śpiewające i tańczące, ale na głęboko refleksyjnym
przyjęciu, kiedy każdy z jego uczestników ma głęboką świadomość śpiewu i tańca,
ponieważ one kojarzone są głęboko – z istotą życia. Eidos życia zdaje się być tematem przewodnim najnowszego tomiku
Małgorzaty Misiewicz, a owym eidos, zdaje
się być zachwyt nad życiem, w gruncie rzeczy całkowicie czysty i
bezinteresowny, znajdujący się stale pod opieką krzyża. Bo to z krzyża właśnie,
tak mi się zdaje, przemawia podmiot mówiący, ale ten krzyż tonie w kwiatach
zachwytu nad istotą życia i wyłapuje na drodze pojedyncze ziarenka sensu,
pojedyncze olśnienia, obdarza je miłością – płynącą z wnętrza ukrzyżowanej
rany, która jest słodka i wydziela piękną woń – woń bezinteresownej miłości do
tego, co jest. Ziarenko refleksji poetyckiej jest w „Wierszach dzisiejszych”
splecione z olśnieniem nad tym, co pojedyncze, kruche, bezbronne, niewinne,
łagodne. Poetka wyłapuje poszczególne kasztany i ogląda jest pod poetycką lupą,
przyznaje, że są piękne… To z pozoru prosta konstatacja, ale ważna, ponieważ
życie w tomiku Małgorzaty Misiewicz jest w swojej istocie bardzo proste (i
piękne zarazem), jak opisany i zarazem doznany kasztan, obracany w dłoni. Z
tego maleńkiego tomiku wyłania się również pewien kierunek drogi: od miłości
wahającej się w swoim opuszczeniu do zachwytu nad Zbawicielem. Zatem jest to
liryka przesiąknięta na wskroś sensami chrześcijańskimi. Być ukrzyżowanym w
kwiatach, taką lekcję z tego maleńkiego tomiku wyciągam.
[wyd. Miniatura, Kraków
2020, liczba stron: 47].
wtorek, 23 marca 2021
Krzyż w kwiatach. O najnowszym tomiku Małgorzaty Misiewicz pt. „Wiersze dzisiejsze”
niedziela, 14 marca 2021
Czy język?
Czy język jest na tyle komunikatywny, by oddać całe zróżnicowanie pojedynczej osoby? Chyba wszystko zależy od tego z kim się rozmawia. Zawsze bowiem jakoś intuicyjnie dostosowujemy się do rozmówcy.
Z jednym nam bliżej z innym dalej, a największa bliskość i miłość czasem rodzi największe oddalenie oraz niechęć. Myślę, że czasem tak samo nieświadomie możemy czytać naszego terapeutę. Podświadomie odpowiadamy na jego oczekiwania, aż on przyklaśnie na nasze najprostsze komunikaty: tak, jest pan chory, tak, źle pan się czuje, tak jest pan samotny, zagubiony, tego przecież oczekuje terapeuta. Wiedza, że w najtwardszym kamieniu tkwi największe powikłanie nie jest zbyt powszechna. Najtwardsze kamienie najciężej chorują, ludzie, którzy traktują świat lekko jak piórko, chorują najmniej. Dochodzę do tajemnicy ukrzyżowania. Jesteśmy krzyżowani przez innych ludzi i sami nieświadomie się krzyżujemy poddając się ich krzyżom - nasz zamiar krzyża jest odpowiedzią na ich pragnienie naszego krzyża. W społeczeństwie tak naprawdę rozmawiają sami ukrzyżowani. Obrażamy się na siebie z byle powodu. Czy takim powodem nie jest coś tak ułomnego jak język? Gdybyśmy obrażali się jedynie minami... Gdybyśmy obrażali się jedynie gestami, nawet uczynkami.. A najbardziej boli nawet nie to, co wypowiedziane, a to, co napisane.
Język jest niedoskonałym narzędziem porozumienia. Miłość czasem wyraża się w słowach. Jaki jest sens w tych słowach miłości, kiedy nie prowadzą do żyznej gleby czynu? Czasem słowo jest czynem i potrafi przemienić. Czy wiem, co znaczy słowo miłość? Nie wiem, ponieważ miłość należy odczuwać, a nie potrafię wszystkich bezbrzeżną obdarzyć miłością jak Pan Bóg. A nie czuję miłości do nikogo, do słowa także, to raczej słowo mnie niewoli i obdarza swoistą, jego-słowa nienawiścią, pęta mnie. Czuję się w słowie bezbrzeżnie i beznadziejnie zaplątany, jestem jego-słowa powikłaniem. I wyjść poza słowa nie potrafię. Czuję, jak one mnie oszukują swoją gładkością, pozorną bezbronnością, pozorną niewinnością. Żeby mówić, pisać, trzeba mieć siłę, trzeba być zdrowym. W chorobie coś powstaje, jakieś treści, ale choroba to słabość. Zdolność mobilizacji to sprawa dziejąca się niezależnie od choroby. Najbardziej mobilizują życiowe okoliczności, po nich trzeba odpocząć, jak po niczym.
Zauważyłem, że wszelkie w ogóle książki i wszelka ludzka mowa operują dość podobnym językiem, trzymającym się mocno ziemi i życiowych okoliczności, ale inny jest język nieba. Jeśli można mówić o języku nieba, jest on czysty i pusty, doskonale w sobie wypełniony przeźroczystą treścią. W języku nieba jest miejsce na język Boga. Jeszcze nie odnalazłem, na czym polega język Boga. Ale ten język mówi we mnie... Mówi we mnie milczeniem, pustką, przeźroczystością, cudzymi wierszami... Cudzy język jest najbliżej formy języka Boga, ponieważ treść pozostaje indywidualna, zależna od pojedynczego człowieka. Połowa języka Boga idzie do czyśćca, druga połowa języka Boga umiera na zawsze.
Dzisiaj znów Szajbus zmartwychwstał. Był w czarnej kurtce, ale to nie był Szajbus (Szajbus nie żyje), to był Bocian. Zawsze go spotykam wtedy, gdy ma być Paruzja, poczęstowałem go papierosem, Bocian poszedł dalej. Nie ciągnąłem go za język, choć pewnie, gdybym go pociągnął, Bocian przyłączyłby się.
Ludzkie języki w ogóle ze sobą nie rozmawiają... Ja je słyszę, ale w ogóle się z nimi nie utożsamiam. Najintensywniej słyszę w sobie język, którego nie znam. Moja psychoza była kontaktem z nieznanym językiem. Próbowałem go zrozumieć, ale jak można zrozumieć język Boga?
W gruncie rzeczy mamy do czynienia jedynie z językiem, jedynie z komunikatami. Myślę, że istotną cechą komunikatu jest emocja, która za nim stoi. Komunikat bez emocji, oschły, jest mniej atrakcyjny.
Poszukuję możliwie najbardziej neutralnego języka. Ową neutralność języka znajduję również w dobrej poezji, wtedy mówię, że ktoś ma czyste serce, że za słownym komunikatem stoi czysta intencja. Zatem jak rozpoznać intencję brudną? W tych czasach to trudne, ponieważ dominują (według mnie), czyste intencje w języku. Ludzie stali się czyści, co nie znaczy, że oczyszczeni. Oczyszczenie prowadzi bowiem do pogłębienia językowego komunikatu, a obecne komunikaty są dosyć płaskie, trywialne, powierzchowne. Język nie jest stanie nikomu zaszkodzić i nie wiem, czy to dobrze, czy źle, nawet język obraźliwy, ponieważ w obecnej dobie pan językowości zyskujemy coraz większą świadomość językową i wiemy, że wszelki komunikat jest jedynie komunikatem, czyli pozostaje na poziomie li tylko języka właśnie, za którym może w gruncie rzeczy jedynie czysta intencja - w tym sensie komunikat, za którym stoi czysta intencja jest wiarygodny. Komunikat niewiarygodny jest wymuszony jakąś inną intencją aniżeli czysta. Czasem nawet najprostsze komunikaty mogą być przekonywujące, jeśli stoi za nimi czysta intencja. Intencję nieczystą nazwałbym skutkującą komunikatem niewiarygodnym, wymuszonym, który nie wypływa z języka neutralnego. To właśnie neutralność języka gwarantuje czystość języka i wiarygodność komunikatu. Nie uprawiam jednak tutaj pedagogiki języka. Niekoniecznie czystość językowej intencji należy utożsamić z dobrym sercem. Czasem można mieć wielkie serce, które niekoniecznie skutkuje wiarygodnym językowo komunikatem. Dobroć nie idzie w parze z czystością intencji i neutralnością języka, czystości języka nie należy utożsamiać z dobrocią serca. Aczkolwiek zarówno dobre jak i złe serce może skutkować komunikatem czystym i wiarygodnym, Od czego zatem należy wiarygodność językowego komunikatu, czy tylko od czystej intencji? Myślę, że po pierwsze od czystej intencji a po drugie od przestrzegania granic, poza którymi komunikat przestaje być wiarygodny, ergo przekracza granice języka neutralnego. Nawet emocjonalnie i semantycznie nieneutralne komunikaty mogą być objęte ramami języka neutralnego.
środa, 30 grudnia 2020
Moje różne języki a choroba
Czemuż znowu zachorowałem, gdy język, którego się wyuczyłem, już stał mi
się bliski i nawet zacząłem nim niekiedy nieźle władać? Może teraz chodziłoby o
pogłębienie mojej, własnej sfery językowej, wejście w dramat a nawet tragedię
porozumienia z samym sobą, tragedię dodam współczującą, starającą się rozumieć,
może nawet sympatyczną, pogodną, przyjazną wobec samego siebie? Opieram się na
wielu językach teraz, natomiast sam proces wykluwania się języka własnego, jest
oparty tylko na moim wnętrzu w zasadzie, którego nie potrafię dobrze i zasadnie
zdefiniować. Intuicyjnie czerpię z różnych, duchowych idiomów w nadziei, że tam
odnajdę język własny.
A on, jak na razie, nie wiadomo jaki
jest. I proces mojego leczenia może tym byłby – odnajdywaniem własnego języka
poprzez przepracowanie swoich chorobowych treści. Oddaleniem się, dystansem,
zaczerpnięciem oddechu. Zdrowie psychiczne to kategoria zbyt ogólna, żeby ją
traktować poważnie, podejrzewam, że to pojęcie istnieje wyłącznie po to, by
dodać animuszu i usankcjonować władzę psychiatrów nad duszami pacjentów, a
przez to utwierdzić swój zawód w przestrzeni społecznej. Oczywiście piszę to
nieco prowokująco i z przymrużeniem oka; doskonale sobie zdaję sprawę, jak
potrzebny jest zawód psychiatry, podobnie zresztą jak „zawód” pacjenta i
nieprzypadkowo ukształtowała się teraz profesja asystenta zdrowienia – chorzy
wydają się najlepszymi specjalistami od swojej choroby i często mogą wpadać na
różne, zaskakujące rozwiązania jako „praktycy” choroby, na które „teoretycy”,
czyli psychiatrzy pewnie nie wpadliby tak prędko.
Byłem w wielkim, pozytywnym napędzie,
ale niestety charakteryzowałem się również nie do końca uświadamianą agresją,
która mnie zaprowadziła na izbę przyjęć. Wtedy już odleciałem całkowicie w coś,
co nade mną przejęło władanie, ale nie chciałem się z drugiej strony tego
pozbywać i chciałem wyjść ze szpitala od razu, w świat, który był zaczarowany .
Czyż nie jest przyjemniej żyć w świecie zaczarowanym, po drugiej stronie
lustra, aniżeli w tym zwyczajnym, zgrzebnym, nudnym, do cna przewidywalnym? No
do ciebie należy wybór pigułki. Jedna jest pigułką pięknego i pociągającego
fałszu, druga trudnej i nieco nużącej czasem, mozolnie zdobywanej prawdy, którą
wybierzesz?
Celowo odchodzę od kwestii
poszukiwania języka (własnego), gdyż choroba, czy jej wydarzenie, to właśnie
jego brak. Chory komunikuje się jedynie ze sobą, a język, jak wiadomo, jest
płaszczyzną wspólną.
No namacalnym świadectwem braku języka było moje
urojenie, kiedy na izbie przyjęć czytałem gazetkę "Dla nas". Nie
widziałem tego, co tam obiektywnie było napisane, tylko urojony tekst, podobnie
było z lekturą książek w szpitalu przez pewien czas - nie czytałem tych
książek, tylko to, czego w tych książkach nie było, co było niesłychanie trudne
i męczące, bo odnosiłem wrażenie, że każde zdanie danej książki odnosi się
bezpośrednio do mnie, po kilku akapitach musiałem zrezygnować, bo to ponad moje
siły było. Właściwością języka, tą najbardziej wewnętrzną, jest jego
obiektywność, nawet kiedy to język artystyczny, to jednak jest
intersubiektywny, skoro pozostaje na poziomie komunikatu, a choroba nie jest
komunikatem obiektywnym ani intersubiektywnym, jest brakiem komunikatu, który
komunikuje jedynie do osoby chorej - ten brak intersubiektywności i
obiektywności komunikatu stanowi o jego podłożu chorobowym. Nie da się iść
przez życie komunikując się jedynie z samym sobą.
Język definiuję, jako pewną strukturę, która ma wiele warstw znaczeniowych,
które wzajem do siebie odsyłają i ze sobą się komunikują.
Psychozę natomiast definiuję, jako rozbicie tych struktur i jako brak języka.
Cała sztuka tzw. zdrowienia polega
według mnie na tym, żeby zrozumieć rzeczywistość w jej wielu aspektach, choćby
te aspekty wydawały się nieco trudne i nużące. Ale między tymi nużącymi
aspektami istnieje szereg zniuansowanych pytań i prób odpowiedzi na nie – dla
nich warto właśnie badać swój język, ergo swoje wnętrze i próbować mu dać wyraz
poprzez definicję innych języków, literackich czy meta literackich. Chodzi o
to, żeby dać każdemu szansę wypowiedzenia się, bo każda wypowiedź jest
potencjalnie ciekawa, ergo nie należy chyba hierarchizować wypowiedzi, ja
przynajmniej nie jestem w stanie tego zrobić i oddalić się na dobre od
jakiegokolwiek języka, aby wykazać jego śmieszność, nieprawdę czy ułudę.
Istnieją języki uniwersalne i subiektywne, blisko mi do jednych i do drugich,
być może bliżej nawet do uniwersalnych, bo łatwiej je zsubiektywizować to, co
obiektywne aniżeli to, co już jest subiektywne – to, co subiektywne raczej
obiektywizuje się, co ja usiłuję czynić w swojej krytyce literackiej.
Przed drugim zachorowaniem szukałem
swojej tożsamości jedynie w intersubiektywnym kodzie humanistyki. Teraz widzę,
że ten kod nie jest wystarczający. Potrzebne jest pogłębienie swojego świata
wewnętrznego o wymiar duchowy.
Osobnym językiem jest dla mnie język
poezji; wydarza się on (przynajmniej teraz), bardzo rzadko, impulsywnie, z
długimi przerwami, jak błysk czegoś, co przychodzi nagle, nieoczekiwanie, nie
wiadomo skąd. O wiele większe mam zaufanie do mojej pracy w języku
dyskursywnym, którego wciąż się uczę i wykorzystuję go w swoich refleksjach nad
literaturą, komentując rozmaite wiersze czy opowiadania.
Pytanie, które wyłania się z tego
krótkiego tekstu brzmi: czy do zdrowienia potrzebna jest jedynie praca? W moim
przypadku praca w języku. Otóż, za Freudem, trzeba powiedzieć, że również
potrzebna jest miłość i moim zdaniem niezależnie od tego jak słowo „miłość”
definiujemy. Może to być związek z bardzo bliską osobą, kobietą czy mężczyzną,
ale może to być też (moim zdaniem), przyjaźń, czy po prostu obecność (bliska)
drugiej osoby. Mogą to być nasi członkowie rodziny, ale mogą to być nasi
Przyjaciele. W okresie pandemii uczymy się innych form przyjaźni, które w dużej
mierze polegają bardziej na słowach aniżeli na gestach, mimice, itp. Uczymy się
obecności jakby „słownej”. W tym kontekście widać, jak ważna jest znajomość
tego, co nazwałem „innymi językami” i otwartości na nie, na każdy język, nie
tylko literacki, krytycznoliteracki czy naukowy. Bo człowiek to bardzo często
„styl”, „idiom”, „język”, człowieka bardzo często jakoś czytamy. A w procesie
zdrowienia, jak mniemam, pozostaje sobie życzyć jedynie dobrej lektury, która
dobre przynosi owoce.
poniedziałek, 14 grudnia 2020
Ganiający olbrzym. Wspomnienie o śp. prof. Marku Karwali
Poznałem
go w Śródmiejskim Ośrodku Kultury, na ulicy Mikołajskiej w Krakowie, miał wtedy
wykład. Zaciekawił mnie. Potem rozmawialiśmy jeszcze na korytarzu. Potem kolejny
i jeszcze kolejny wykład, wspólne konferencje na Uniwersytecie Pedagogicznym,
obiady, rozmowy do późna na temat filologii, poezji.
Odebrałem z jego rąk nagrodę
Grazelli, tak pięknie mówił, był wytrawnym mówcą.
Pamiętam, że kiedyś opowiadał, że nawet nie zauważył, że ma zapalenie płuc, leczył się witaminą C, dopiero potem lekarz mu o tym powiedział, do zdrowia miał stosunek niefrasobliwy; być może przez to, że był tytanem pracy i nigdy nie ustawał w tej gonitwie – wyprawie po złote runo, wodę życia. Jakby przyświecało mu motto z piosenki „Głupi Jasio” Jacka Kaczmarskiego, o którym też bardzo zajmująco potrafił mówić: „w baśniach śpią prawdziwie dzieje, woda życia nie istnieje, ale zawsze warto po nią iść”.
Ale tak naprawdę niczego nie
pamiętam. Jedynie to, że był ciągle w biegu. I że był w porządku wobec
wszystkich. Zapamiętałem, że i dla mnie był bardzo dobry.
Połączyła nas nauka i sztuka. Ale nie
tylko. Marek potrafił wytwarzać wokół siebie bardzo przyjazną chemię, ludzie
lubili go intuicyjnie. Był zawsze wesoły, uśmiechnięty, ganiający olbrzym
wiedzy.
Będzie mi go bardzo brakowało. Jego
dowcipów, jego wesołości, jego żywego słowa.
Nie czas tutaj wymieniać wszystkiego, co dla mnie zrobił, a zrobił bardzo
wiele, nawet w sposób niezauważalny.
Pamiętam jego pogrzeb, pełno ludzi,
pełno kwiatów, przemowy, żal, płacz matki, łzy, czasem ten płacz rozrywał wręcz
jego przyjaciół, odszedł bowiem zdecydowanie przedwcześnie.
Czytałem chyba tylko jedną jego
książkę, o poezji ks. Jana Twardowskiego, którego był znakomitym
popularyzatorem.
Uczestniczyłem również czasem w jego
wykładach, były bardzo ciekawe, żywe.
Był nie do uchwycenia, czasem mówił
rzeczy, których nie rozumiałem, czasem w swoich kawałach, śmiechach, żartach,
brzmiał jak tajemnicza Pytia. Myślę, że nosił w sobie wielką tajemnicę, co
czyniło go człowiekiem niezwykle głębokim i wrażliwym równocześnie na potrzeby
innych ludzi, o które zawsze bardzo starannie dbał, jakby ciągle zapominając o
sobie.
Był prawdziwym naukowcem, z powołania,
poświęconym bez reszty, maksymalnie, sprawie nauki i sztuki, był poniekąd
artystą w swojej dziedzinie, choć sprawował także funkcję dziekana, był
profesorem, który do późnych godzin spędzał czas na swojej uczelni,
Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie.
Zapamiętam go jako człowieka noszącego
tajemnicę, jego ekstrawertyczność i otwartość na drugiego człowieka nie były
pozorne, ale skrywały umiejętnie głębię jego naprawdę dojrzałego
człowieczeństwa.
Jego nastawienie na świat wartości było
wzorcowe. Był człowiekiem o wyjątkowej i pogłębionej religijności. Nie
zapominał o ludziach i o świecie, dbał o wszystkich, ale widać było, że relację
z Panem Bogiem ma bardzo głęboką, niezwykle intymną.
Kto kocha Pana Boga i ludzi kocha, to było widać na przykładzie Marka Karwali,
profesora, z którym wiele dobrego mnie łączyło, który także (podobnie jak śp. prof.
Żurakowski i prof. Roman Mazurkiewicz, i poeta Józef Baran, Kazimierz Wiśniak,
Adam Zagajewski, Zygmunt Ficek – poeta, Jerzy Birczyński – choreograf, Michał
Zabłocki – szef SPP, Piotr Lamprecht – poeta -
Augustianin, także moi Przyjaciele z lat szkolnych i studiów i moja
rodzina), odwiedzili mnie w szpitalu psychiatrycznym na ulicy Kopernika 21 A,
kiedy doświadczyłem głębokiego kryzysu psychicznego i niemal całkowitego
rozpadu swojej osobowości.
Tacy ludzie jak Marek Karwala, działali terapeutycznie, sprawiali, że człowiek
po kryzysie, ponownie się scalał, ponownie doświadczał integracji własnej
psychiki.
Marek Karwala był literaturoznawcą, artystą w swojej dziedzinie, profesorem a
jednocześnie lekarzem od dusz, dobrze wiedział, jaka literatura i jakie
wartości potrafią skutecznie ukoić skołataną duszę, nie tylko poety.
Brałem udział w konferencjach przezeń
organizowanych na Uniwersytecie Pedagogicznym. Przepiękna, dwudniowa, o Józefie
Baranie, niezwykle ciekawa o Adamie Ziemianinie, cykl konferencji o
zapomnianych poetach i poetkach Krakowa.
Był tytanem pracy na rzecz sztuki.
Poświęcał się jej cały, bez reszty.
Nigdy nie tracił z oczu artystów, biednych artystów słowa i to czyniło go
niejako ich dobroczyńcą, przewodnikiem.
Można się było od niego nie tylko
nauczyć tego, co najważniejsze: czyli głębokiej znajomości dziedziny
filologicznej, ale czegoś równie ważnego, a może jeszcze bardziej istotnego:
uśmiechu, otwartości, pogodności, wielkiej radości życia, którą swoją osobą
prezentował przy każdej możliwej okazji.
Do zobaczenia Marku w czytelni w
Niebie! A potem w barze niebiańskim – napijemy się mocnej herbaty!
poniedziałek, 3 sierpnia 2020
Mój Profesor. Wspomnienie o śp. prof. Bogusławie Żurakowskim
Poproszono mnie o przeczytanie moich wierszy. Dukałem coś, zająkując się co chwilę. Nie widziałem wtedy miny Profesora, ale mogę sobie wyobrazić, że siedział zasłuchany, bardzo uważny. Wszystkim poświęcał należytą uwagę, wszystkich słuchał w sposób niezwykle skupiony, przymykając oczy, jego twarz przybierała wtedy wyraz głębokiej zadumy, jakby rozmyślał nad czymś bardzo ważnym.
Skończyłem czytać wiersze. I potem usłyszałem to, co potem wiele razy, bardzo wiele razy towarzyszyło mi, dopóki Profesor nie stracił sił pod koniec życia. Niezwykle mądry i trafny monolog Starca, biblijnego Patriarchy, w którym zazębiały się wątki, dygresje, motywy, miały wiele odnóg, odgałęzień, konarów, a wszystkie zbliżały się do jednego korzenia, jak do źródła. Tym źródłem była czystość, dobroć i piękno.
Zapamiętałem sobie to źródło. Po spotkaniu Koła Młodych odbyłem jeszcze z Profesorem długą rozmowę o Martinie Buberze i sprawie chasydów, jak również o filozofii dialogu Bubera, pod kątem otwierania mojego przewodu doktorskiego; jego cenne uwagi niezmiernie mi się przydały, jak się później okazało.
Tak to się zaczęło. Moja fascynacja zaczęła przybierać na sile. Pojawiałem się na każdym spotkaniu Koła Młodych i słuchałem długich, barwnych, wielowątkowych i niezmiernie bogatych monologów Profesora.
Nie przyznałem mu się, że oprócz wierszy, jeszcze uprawiam coś. Zalążki krytyki literackiej wtedy wychodziły ze mnie bardzo nieśmiało. Tak jak proza, której prawie nie pisałem. Kiedyś Profesor przeczytał mój szkic krytycznoliteracki i chciał ze mną przejść na ty, nie odważyłem się. To w końcu był Profesor, a ja terminowałem wciąż.
I naprawdę nie wiem, jak to się stało, że kiedyś trafiliśmy do gospody Hulaj Dusza w Krakowie.
Chodził z nami początkowo Józef Baran, lecz później zostałem już tylko z Profesorem.
Niezmiennie zamawialiśmy kaczkę. Przy czym Profesor jadł na pierwsze żurek, a ja zupę pomidorową.
Długo debatowaliśmy. Przede wszystkim o sprawach Koła Młodych. Tam redagowaliśmy Almanach Koła, "Sfera 3". Właśnie tam: w gospodzie Hulaj Dusza.
Bardzo wiele się od niego dowiedziałem. O Wojaczku, Stachurze, Leopoldzie Buczkowskim.
Był skarbnicą wiedzy, żywą jej przechowalnią. Emanował spokojem, harmonią, dobrocią, głęboką mądrością, w której wyrażała się, jak czysta, źródlana rzeka, niezmiernie obfita i bogata ilość lektur Profesora. Jego zasób wiedzy był porażający a nawet przerażający.
I naprawdę nie wiem, co o nim napisać. O jego gołębim sercu, zrozumieniu dla wszystkich, choć bardzo nie lubił postmodernizmu, przyznawał mi to wielokrotnie, umiłowaniu prawdy, czystości, dobra, piękna. O jego niezwykłym wyczuciu spraw duchowych i głębokiej pokorze wobec Sacrum.
Prowadziłem z nim jeszcze spotkanie, dotyczące Edwarda Stachury w Antykwariacie Abecadło. Mówił ciekawie i zajmująco, choć wtedy już nieco niedomagał, nieustannie musiał zażywać leki na cukrzycę.
Mieliśmy jechać do Instytutu Mikołowskiego, w którym Profesor miał opowiadać o Wojaczku, ale tej chwili ani ja ani on nie doczekaliśmy.
Za to na spotkanie z Maciejem Meleckim, dyrektorem Instytutu Mikołowskiego, przyszedł Profesor, ponieważ odbyło się ono w Krakowie, ale już wtedy był bardzo schorowany, słaby, niedomagający, mało co nie zasłabł i nie spadł z krzesła w kawiarni, do której poszliśmy po spotkaniu. Podtrzymała wtedy Profesora niezwykle silna kobieta, Agnieszka Żuchowska - Arendt, była Przewodnicząca Koła Młodych.
Profesor powierzył mi opiekę nad Kołem Młodych. Staram się godnie go zastępować, choć równocześnie wiem, jak dużo mi brakuje, aby dorównać takiej Postaci.
Pamiętam długie godziny rozmów przez telefon, spacery po Plantach, kiedyś znalazłem go na ławeczce na Plantach, jak drzemał, ale okazało się, że wtedy myślał o mnie właśnie i mnie przywołał, wywabił z mojej pieczary, z mojego głębokiego snu.
Ubrany na biało, w elegancką marynarkę, odwiedził mnie w szpitalu psychiatrycznym na ulicy Kopernika. Będę mu za to wdzięczny do końca mojego życia.
Potem jakby między nami trochę się urwało. Ja byłem zajęty swoją chorobą, on z kolei swoimi chorobami.
Pod koniec życia odwiedziłem go w szpitalu wojskowym, w czasie pandemii. Przyniosłem mu wodę, chrupki kukurydziane, które bardzo lubił, jakieś gazety, czasopisma, które namiętnie czytał. Pomimo zakazu odwiedzin, pielęgniarka przymknęło oko i pozwoliła mi chwilę porozmawiać z Profesorem.
Na odchodnym, kiedy wychodziłem, krzyknął do mnie lekko, "pozdrów Piotra". Chodziło o Ojca Piotra Lamprechta, Augustianina, młodego poetę, z którym wtedy przyszedłem w odwiedziny do Profesora.
Ze względów bezpieczeństwa Piotr musiał na mnie poczekać na zewnątrz.
Nie wiem, czy odchodził spokojny o los swoich podopiecznych. Bardzo mu na sercu leżał los Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, którego był wieloletnim prezesem, tak jak niezmiernie zależało mu na rozwoju młodych talentów w Kole Młodych, działającym przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich.
Jego śmierć nie wydaje mi się do końca realna i definitywna. On ciągle moim zdaniem jest wśród nas, choć w innej postaci, zresztą czasem z nim rozmawiam, czasem podpowiada mi, co robić w danej sytuacji, radzę się go.
Obok mnie, w czasie Mszy żałobnej za Profesora, stała Gertruda Drelicharz, obecna, rewelacyjna Przewodnicząca Koła Młodych. Myślę, że oboje nie dowierzaliśmy temu, że to już, że to nie do końca realne, tak jak nie do końca realna była śmierć Profesora i trumna, która miała spłonąć wraz z ciałem.
Zapamiętam go na zawsze uśmiechniętego, pogodnego, w czarnej, eleganckiej marynarce, miłego dla wszystkich, świetnego rozmówcę, kompana do kaczki i do kufla piwa, po który już później, w tych ostatnich dniach, kiedy go sporadycznie widywałem, nie mogłem sięgać.
Był jeszcze na spotkaniu, które prowadziłem z Jarosławem Burgiełem, poetą z Koła Młodych, promocji jego bardzo interesującego tomiku pt. "Szukając kresu pustyni". Był Profesor niezmordowany, to były chyba jedne z jego ostatnich chwil na Kanoniczej 7, w siedzibie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
To był dla mnie zawsze Profesor, nie żaden tam Boguś. I tak już zostanie Panie Profesorze, pewnie je Pan Profesor teraz kaczkę ze Stachurą i popija kompotem z najlepszych owoców. Zatem nie przeszkadzam w obiedzie i do zobaczenia!
piątek, 26 czerwca 2020
O potrzebie spalenia wszystkich książek
Chciałem jak najprędzej uciec do książek. W domu dokończyłem "Życie sposób użycia" Mariana Pilota i podobało mi się. Próbowałem dalej czytać artykuł Stefana Ossowskiego w "Bibliotekarzu Podlaskim", który zacząłem na obiedzie, ale nie zmogłem. Artykuły literaturoznawcze to wciąż i zazwyczaj, więcej: przeważnie albo nawet może zawsze ten sam bełkot o niczym. Raz ładniej, raz gorzej napisany. Naukowcy muszą się sporo namordować, żeby udowadniać za każdym razem, że mają coś istotnego do powiedzenia o świecie i życiu. Nie mówią tutaj celowo o wielkich uczonych, którzy byli zawsze pisarzami, ale o tysiącach, milionach pracownikach naukowych, którzy z rozmysłem mordują drzewa i mają za to suto płacone. Doszedłem dzisiaj do wniosku, że pisanie książek nie ma tak naprawdę sensu. Bo o czym tutaj pisać? Życia i tak nikt nigdy nie wypowie. Pisarze, naukowcy, mają płacone za to, że piszą i to jest wielkie nieszczęście dla ludzi i przyrody. Powinno się moim zdaniem drukować jedynie klasykę, czytać jedynie klasykę i robić egzaminy ustne wszystkim, od studenta do profesora z klasyki. Pisanie kolejnej, nudnej jak flaki z olejem rozprawy o Norwidzie jest bez sensu. Obecni naukowcy nie mają moim zdaniem niczego mądrego, nowego, świeżego ani ciekawego do przekazania o literaturze. Piszą to, co już dawno zostało odkryte i napisane, po prostu ciągle coś przepisują, potem to wydają i każą tym biednym, już bardzo nielicznym studentom polonistyki czytać swoje dzieła, nudne niewymownie, w których więcej jest przypisów aniżeli tekstu głównego. A do tego piszą ciągle o tym samym. Wszyscy już do znudzenia wiemy, że rozprawa naukowa będzie dotyczyć miłości, prawdy, dobra, piękna, albo nihilizmu, rozpaczy, czy dekonstrukcji. Jest to nieprawdopodobne wręcz nudziarstwo. Nie ma już żadnych, zdolnych literaturoznawców i krytyków, bo wymarli. Obecni pracownicy naukowi jedynie czernią papier niepotrzebnie. Powinno im być płacone za wiedzę, którą niewątpliwie mają, ale nie za brak talentu do pisania, którym ciągle błyszczą.
Rzadko, który pisarz ma zresztą talent do pisania. Ma tylko rozdęte ego i pragnie, aby inni go podziwiali za jego "piękno". Nawet Pan Bóg jest kiepskim twórcą, skoro stworzył tak nieudany w sumie świat i bardzo często nieciekawy.
Często się wadzę z Bogiem, bo nie jestem pewien po co mnie stworzył. Na pewno nie do pisania, bo nie mam do tego kompletnie talentu moim zdaniem (tak jak zdecydowana większość, która pisze, wyłączywszy tych, którzy nie piszą, a mogliby), a piszę jedynie z powodu egocentryzmu i narcyzmu. Owszem, bardzo lubię czytać, ale na czytaniu bardzo często należy poprzestać. Można jedynie dziennie napisać dwa, trzy zdania i nie więcej, bo strona to już o wiele za dużo, strona dziennie to barbarzyństwo, dzika horda mongolsko - tatarska, nieujarzmienie, nieumiarkowanie, a nie żadna niestety pracowitość. Naprawdę pracowity pisarz powinien do minimum ograniczyć pisanie i pisać jedynie pod nieznośnym przymusem i zarazem w poczuciu wolności, piszę, ale nie dlatego, że muszę, tylko, że mam coś do powiedzenia, albo wydaje mi się, że mam. Niekoniecznie trzeba dzielić się tym ze światem. Bardzo dobrze wyszedł na tym Kafka, że sam nie spalił swoich dzieł, ale kazał spalić. Być może najdoskonalsze dzieło to dzieło albo spalone albo nigdy nienapisane. Za to uznaję, że zdecydowanie lepiej czytać: czytanie to cięższa praca aniżeli pisanie, albowiem przedzieramy się przez mozół i gąszcz tych wszystkich, którzy pisali, a moim zdaniem prawie wszyscy, którzy piszą, nie piszą dobrze. Nie ma chyba na świecie ani jednej, dobrej książki. Są książki, które się podobają, ale czy znaczy to, że są dobrymi książkami?
Pisanie czegokolwiek jest bardzo podejrzane. Bo właściwie po co? Jeszcze pisanie poezji, prozy tak, to rozumiem, bo idzie często za tym potrzeba serca. Książki literaturoznawcze natomiast mogą się podobać, bo widać w nich techne, warsztat, to miłe dla oka, ale nic poza tym. Jeszcze żadna książka, żadna wypowiedź pisemna nie wymazała z mojego odczuwania życia jego głębokiego absurdu i bezsensu. Poczynając od tych, które absurd głoszą, a skończywszy na tych, które absurd znoszą.
Czytanie książek uważam za głęboki obowiązek i powinność każdego człowieka, co czynią jedynie aktualnie pracownicy naukowi. Natomiast pisanie książek uważam w tym momencie za niepotrzebne.
Żeby książkę napisać naprawdę, trzeba ją uprzednio spalić. Żeby zacząć żyć naprawdę, trzeba umrzeć w jakiś sposób. Ludzie, którzy mają coś do powiedzenia, cały czas milczą. Najprawdziwsze w literaturze jest milczenie.
Natomiast pisanie o literaturze to już całkiem inna sprawa. Tutaj trzeba głębokiej pobożności i pokory. Bardzo często jednak jest nuda. Czemu? Chyba dlatego, że pewne kategorie literaturoznawcze, tym samym samym kategorie życia mocno się już zużyły. Czy miłość jest dalej miłością śmierć śmiercią a ból bólem? W momencie przekroczenia pewnej granicy, niemożliwe zdaje się pójście dalej. Ratunkiem może być jedynie śmierć, ale gdy ona nie przechodzi, przestaje tym samym być śmiercią, a zatem czymś tak bardzo potrzebnym i koniecznym. Jedynie pobożność wobec wszystkiego, co napisane, może uratować ból w jego istocie, śmierć, miłość, choć one już nigdy nie będą tym samym. Świat się zmienił, a wraz z nim zmieniły się kategorie do jego nazywania. Myślę, że nigdy tak, jak teraz, należy zaufać głęboko pisarzowi i wymówić modlitwę przez niego napisaną, ale nie jego słowami. W tym widzę obecnie zadania, obowiązki i powinności dziedziny najważniejszej dla literatury polskiej, czyli krytyki. Dzieła literackie są przeważnie nieudane, komentarze do nich są często nieudanymi, nadbudowanymi nad nimi dziełami, a tu chodzi o rozmowę. Trzeba umieć pomodlić się razem z pisarzem, chociaż on nie musi znać słów tej modlitwy.
Rozmowa krytyka z pisarzem to prawie zawsze dwa, oddzielne monologi. Pisarz mówi swoim językiem, krytyk swoim. A powinni modlić się wspólną modlitwą bez słów. Powinni razem milczeć przez kilkadziesiąt tygodni i dopiero wtedy przemówić. Każdy z nich powinien spłonąć w osobnym słupie ognia. Pisarz w ogniu nie swoich słów i krytyk w języku, który poznał zbyt dobrze. Powinno się zacząć wreszcie dziać coś nowego, bo inaczej nasza literatura umrze. Z nudów.
A pisanie jest podejrzane, bo po co tak naprawdę pisać o świecie i życiu, skoro każdy inaczej dokumentnie odczuwa świat i życie i widzi je całkiem inaczej. Czy literatura może być jeszcze sprawą wspólną? Bardzo w to wątpię. Ludzi nie łączy dzisiaj nawet polityka. Po prawdzie nic dzisiaj ludzi nie łączy poza pozornie wspólnym językiem narodowym. Są pozamykani wszyscy obecnie na jakichś wyspach,mniej lub bardziej przypadkowych. Tematy do rozmów wyczerpały się, choć przewodnimi pozostają jeszcze dobre jedzenie, tragedie, choroby i koniecznie czyjeś życie. Dlatego pisarz jest najbardziej wiarygodnym członkiem społeczeństwa, bo de facto nie zamienił z nikim ani słowa, poza wewnętrzną, głęboką, uczciwą i szczerą rozmową z samym sobą. Tymczasem dzisiaj każdy wie najlepiej. Czy możliwe jest zbudowanie w tym świecie autorytetu pisarza, a zatem człowieka, który, jak napisałem, nie potrafi pisać? Są pisarze, którzy świetnie potrafią ludzi czytać i ci są bardzo dobrymi pisarzami, bo się świetnie sprzedają i są czytani a jakie może być inne, rozsądne kryterium? Moje jest mniej rozsądne, bo uważam, że należy czytać przede wszystkim tych pisarzy, którzy nie umieją czytać tego, co chcieliby inni ludzie, dla mnie tacy pisarze są wiarygodni, tacy, którzy nie umieją de facto pisać, bo nikt ich nie chce czytać. Prowadzą oni swój dziwaczny monolog, który często nie wiadomo po co jest i to jest moim zdaniem prawdziwy autentyzm. Literatura nie powinna być nikomu potrzebna, poza kilkoma maniakami, którzy nie wiedzą po co żyją, dlatego piszą i czytają książki, których nikt inny nie czyta. Ci bowiem, którzy wiedzą po co żyją, są po pierwsze nudni a po drugie nadęci. Nie ma większej formy zbłąkania w życie, nie - życie, aniżeli literatura. Zajmowanie się nią nie jest przeznaczone dla tych, który cokolwiek wiedzą o czymkolwiek, ale dla tych, którzy nic o niczym nie wiedzą i niczego kompletnie w życiu nie potrafią, a przede wszystkim nie potrafią tego, co jest ich dziedziną, czyli nie potrafią niczego dobrego, czyli tego, co będzie czytane, napisać. Im pisarz gorszy, czyli mniej czytany, tym moim zdaniem bardziej ciekawy i wiarygodny z ludzkiego punktu widzenia oraz filozoficznego, aksjologicznie, bo jest przeźroczyście i krystalicznie uczciwy w tym, co robi, a raczej w tym, czego kompletnie nie umie.
Czy może być bowiem bardziej wiarygodny człowiek w życiu niż ten, który kompletnie żyć nie potrafi? Jedynie ludzie pyszni i nudni umieją żyć "naprawdę", wiedzą co to życie, znają je i wszystkich dookoła pouczają. Ludzie z ludzkiego punktu widzenia o wiele ciekawsi o niczym nie mają pojęcia i dlatego własnie zajmują się tym na czym kompletnie się nie znają. Literatura najbardziej kocha bezradność, ale o tym dzisiaj nikt nie chce wiedzieć.
niedziela, 14 lipca 2019
Gałczyński. Kapłan i błazen.
W XX-leciu Międzywojennym działa w Grupie Literackiej Kwadryga, razem ze Stanisławem Salińskim, Ryszardem Dobrowolskim, Stefanem Flukowskim, Władysławem Sebyłą, Aleksandrem Maliszewskim. Grupa wydawała pismo o tej samej nazwie. Chodziło im o poezję uspołecznioną, reagującą na to wszystko, co dookoła. Pierwszym utworem, drukowanym w Kwadrydze, były „Zaręczyny Johna Keatsa”. Oprócz tego Gałczyński współpracuje z „Cyrulikiem Warszawskim” oraz pisze powieści satyryczne, jak „Porfirion Osiołek”. Próby podjęcia zwykłej, etatowej pracy, nie należały do udanych. W 1928 roku podejmuje pracę jako urzędnik w Polskim Towarzystwie Emigracyjnym, gdzie również nie wypełniał swoich obowiązków.
3 maja 1928 roku, Gałczyński poznaje swoją przyszłą żonę, Natalię Awałow. Pierwszego czerwca 1930 roku biorą ślub w cerkwi prawosławnej. Przyjaciele trzymają parze młodej nad głową korony. Potem skromny obiad, ponieważ nie było pieniędzy na wystawne Wesele. W 1931 roku, Gałczyńscy wyjeżdżają do Berlina. Kot, jak wspomina Natalia, „srebrna Natalia”, jak ją nazywał mąż, „zielony Konstanty”, poczuł się tam dobrze, spokojnie. Podejmuje znów pracę etatową jako referent kulturalny w placówce konsularnej. Dużo korzysta z Berlina, chodzi na wykłady filozoficzne, podziwia muzea tamtejsze, ogląda Goyę, Tycjana, Durera. Mijają kłopoty materialne, Gałczyński zostaje dobrze wynagradzany za swoją pracę. Poza tym cały czas kształci się, objawia się jego zapał do nauki języków, jeszcze z dzieciństwa, czyta w oryginale „Fausta” Goethego oraz „Wyznania” św. Augustyna.
Konstanty tęsknił w Wilnie za swoją żoną, Natalią, kiedy przyjechała, zabrał ją z sobą do dorożki i klęczał przed nią, był bardzo szczęśliwy i wzruszony.
Te wypisy z biografii miały tylko jeden cel: unaocznienie, że Gałczyński był poetą i jednocześnie był lub próbował być zwyczajnym człowiekiem. Porządkował jako urzędnik kartoteki, zupełnie jak „kapłan” z artykułu Leszka Kołakowskiego…
Zacytujmy dla przykładu wiersz:
„Palcem planety obracasz,
tchem- miliardowe gwichty
i twoja to sprawia praca,
że kołują złote jak nigdy.
Kwiaty posadzasz wesołe,
że pachnie w mym całym domie,
i różę, na róży pszczołę,
na pszczole – słoneczny promień.
Gdy kończę pracę, to dla mnie
przybliżasz się, niepojęta-
i uczę się astronomii
na twych gwiaździstych piętach;
i sen, jak pył szafirowy,
na śpiące usta sypie,
na skrytą pierś do połowy,
na włosy koloru skrzypiec”[3]
1931
Gałczyński w tym wierszu, podobnie zresztą jak Norwid, przywołuje kategorię pracy. Praca jest trudem, owszem, ale dzięki niej jednocześnie „pachnie w całym domie”. Po pracy, wybranka poety, przybliża się do niego, „niepojęta”, a on, „uczy się astronomii” na „jej gwiaździstych piętach”. „I sen, jak pył szafirowy, na śpiące usta sypie, na skrytą pierś do połowy, na włosy koloru skrzypiec”.
Widać w tym wierszu, że praca nie tylko jest trudem, ale okazją do rozmaitych czarów, dziwów, metafizycznych uwzniośleń rzeczywistości.
Jerzy Stefan Ossowski w znakomitej książce o poecie, „Szarlatanów nikt nie kocha. Studia i szkice o Gałczyńskim”, wysuwa tezę, że Gałczyński jest postmodernistą, co widać najlepiej w „Porfirionie Osiełku”. Pisze Ossowski:
„Jest to również moja wędrówka – z Porfirionem Osiełkiem – wśród „izmów” podczas której staram się nie „wywyższać” żadnej typologii, żadnego rodzaju analizy nad inne. Ponieważ nie wierzę w owocność metod „obiektywnych” stosowanych do badania dzieł literackich, pragnąłem po prostu zająć się „swoim modernistą”, którego powieści współbrzmią z moją osobistą wrażliwością estetycznoliteracką. Niekiedy stosowałem chwyty dekonstrukcjonistyczne: świadomą skokowość wnioskowania i wywodu, przechodzenie od mikroanalizy tekstu czy jego fragmentu do wysoce aluzyjnego uogólnienia. Na szczęście w dobie niescalonego dyskursu literaturoznawczego atak na postmodernizm Gałczyńskiego jest w tym samym stopniu do pomyślenia, co jego obrona”.[4]
Dalej pisze Ossowski, że „dowodzenie obecności idei i technik postmodernistycznych w powieści Gałczyńskiego opieram na założeniu, że postmodernizm w prozie końca minionego stulecia ma swoją tradycję ideowo – artystyczną sięgającą zmierzchu epoki fin de siecle’u.”[5]
W tym momencie wysunąć można nieśmiałą hipotezę, że metafizyczność Gałczyńskiego stoi po stronie funkcji kapłańskiej a jego błazeństwo jest postmodernistyczne. Zatem jako poeta i metafizykiem i postmodernistą w świetle dotychczasowych analiz i wywodów.
„Zarówno kapłan jak i błazen dokonują pewnego gwałtu na umysłach: kapłan obrożą katechizmu, błazen igłą szyderstwa. Na dworze króla jest więcej kapłanów niż błaznów – podobnie jak w jego państwie jest więcej policjantów niż artystów”.[6]
Gałczyński to ponadto moim zdaniem, poeta transcendentny. Słowa transcendencja nie rozumiem w znaczeniu nadprzyrodzony, ale odnoszący się w pierwszym momencie do świata, jako terenu działania specyficznej łaski (furor poeticos) oraz do relacji w świecie zachodzących. Zatem Gałczyński jako boski błazen? Gałczyński jako błazen ziemi i nieba?
Oprócz tego trzeba zwrócić uwagę na związek Gałczyńskiego z grupą Kwadryga, obecnej w XX leciu międzywojennym. Jej program polegał na żądaniu poezji uspołecznionej, dostępnej dla szerokich rzesz. Chociaż sam Gałczyński kiedyś popełnił rodzaj manifestu profaszystowskiego, kiedy współpracował z mocno prawicowym pismem „Prosto z mostu”, to jego poezję trzeba rozpatrywać jednak w nieco innym aspekcie niż społeczny.
Do czego mają służyć przywoływane tutaj sprzeczności? Przypomnimy pierwszą: metafizyk – błazen, potem metafizyk – postmodernista, potem ludyczność u poety i dążenia do bycia serio, a następnie napięcie między głębią konfesji a „powierzchownością” drwiny oraz ostatnie, dotyczące jego ekscesów, jako „cygana” a przywiązaniem do rodzinności, do domowego ciepła. Gałczyński mógł bowiem bardzo długo nie pić alkoholu, a podania, legendy i mity o jego alkoholizmie, właśnie tym są: podaniami, legendami i mitami. W rzeczywistości poeta był niesłychanie pracowity i przez większość czasu pracował w domu nad swoimi utworami. Owszem, eskapady cygańskie, po okresach wytężonej pracy następowały i to może być kolejna sprzeczność wpisana w postać i osobowość Gałczyńskiego: między dążeniem do bycia domownikiem, a posiadaniem duszy cygana i marzyciela. Uwidaczniają te przykłady moim zdaniem zasadnicze napięcie, występujące w poezji Gałczyńskiego, które nazwałbym napięciem sprzeczności, napięciem jakiegoś głębokiego konfliktu wewnętrznego, który w tej poezji występuje.
Inne, może kluczowe napięcie, wyraża się w chorobie psychicznej poety. Okresy manii, podwyższonych sił i pracy twórczej, często były niwelowane przez okresy depresji, zwątpienia, topienia swoich smutków w alkoholu, szukania dróg wyjścia poprzez ucieczkę ze świata, z rzeczywistości.
Wysunąć można w tym momencie tezę, że przenikające się w poezji Gałczyńskiego pierwiastki dionizyjskie i apolińskie, były związane z chorobą psychiczną poety, z cyklofrenią. O ile mania mogła zbliżać poetę do jasności, o tyle stany depresyjne, powodowane alkoholem, zbliżały go do przeżycia w sobie ciemności egzystencjalnych.
Zatem kolejna sprzeczność, występująca w tej poezji, dotyczy napięcia między pierwiastkiem racjonalnym a irracjonalnym, dionizyjskim a apolińskim. Ciemność groteski często zaciemnia jasny przekaz metafizyczny i uwypukla jego słabe strony – nie jest na pewno Gałczyński w pełnym tego słowa znaczeniu poetą metafizycznym sensu stricto.
Powracam tedy do napięcia, o którym już mówiłem: między renesansową, apolińską tradycją mozolnego oraz pracowitego rzeźbienia w wierszu, a dionizyjskim, somnambulicznym oraz onirycznym efektem artystycznym.
Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 70
Wczoraj pokonałem Skazę, ocaliłem córkę, w Narni w końcu zapanuje pokój. Albowiem? Albowiem nasze matki są naszymi żonami, nasze żony są nas...
-
Śnił mi się wczoraj prosty na pozór chłop z raną pod okiem: moja mama, czyli mój ojciec – tak myślałem we śnie. Mój tata ma tak nieprawdopod...
-
Jest jeszcze trzecie znaczenie słowa „Wiktoria”, nie jest to ani wygrana, ani przegrana… Coś trzeciego, nieokreślonego, Paszka zrozum, ja ...