wtorek, 11 stycznia 2022

Dojrzewanie człowieka postnego

 

   Układam słowa – zawsze przypadkowo, ale czasem sens one tworzą nieprzypadkowy, konieczny. A kiedy czytam, to zawsze intuicją, nigdy rozumem, nigdy znaczeniem. Znaczenie zostawiam dla starych pryków. Zresztą znaczenie jest ograniczone, znaków jest nieskończoność. Mnie bardziej znaki interesują niźli znaczenie. Można te znaki układać dowoli i jak się zachce. Te znaki są kapryśne, chimeryczne, nie chcą słuchać, podążają w taką stronę w jaką im się podoba. A ja jestem dla tych znaków jakimś Bogiem – znaczeniem. To ja znaki beztreściowe obdarzam treścią. A one kryją się w moich fałdach brzucha – ptaki potulne.
    Myślę, że moje pisanie, raczej bazgranie, wynika ze ślepoty. Nie jest ani świadomym pisarstwem, ani świadomym nawet odbiorem czytelniczym, wszystko jest u mnie intuicyjne, nawet treści przyswajanych porządnie nie filtruję intelektualnie…
     Czy bycie schizofrenikiem może okazać się zabawą w schizofrenika? Okazuje się, że przy dużym dystansie do własnej choroby i siebie, tak. Grać siebie, udawać siebie, wygłupiać się, robić ten dumny teatr jednoosobowy, który do niczego nie prowadzi, prócz mglistych przeczuć co do jakiegoś kształtu. On się tak łatwo nie wyłoni, musi być jakieś tarcie czy starcia, najlepiej tarcia i starcia wielokrotne i to najchętniej z tymi, z którymi nam nie po drodze. Najlepiej działa krytyka, szyderstwo czy nawet zakamuflowane poniżenie, tak hartuje się stal, powiedzielibyśmy.
    Ludzie zawsze ciągną do czegoś bezpiecznego, to nic dziwnego. Albo czegoś zadziwiającego z drugiej strony, oswojonego jednak przez nadrzędną instytucję kultury, co przez to staje się bezpieczne. Albo czegoś totalnie nieudanego, kretyńskiego, co również czyni bezpieczną ich delikatną naturę, nie lubiącą poniżenia. I tak ładna czuje się dobrze przy brzydkiej, mądry przy durniu, szczupła i zgrabna przy grubej i niezgrabnej. Prawdziwa mądrość jednak najlepiej się czuje przy większej od siebie mądrości, niestety takiej pozbawione są uniwersytety, gdzie zależność pewnej, intelektualnej niewoli opiera się głównie na realizacji niskich instynktów panów profesorów i profesorek krytych pod zgrabnie generowanym, szlachetnym kameleonizmem uczoności, który najlepiej uwidacznia swoje braki i negatywy, gdy dochodzi do konfrontacji realnej, na inteligencję i mądrość wrodzoną a nie jej fikcje i rzecz wtórną oraz nabytą, jak „naukawe” konstrukty, które służą jedynie utwierdzaniu złej monety, aby ten lub tamten miał na kim i na czym się wyżywać, a przy okazji potwierdzać swoje dobre samopoczucie kosztem monety dobrej.
    Nie jestem od nauczania, a jedynie od wczuwania, ponieważ przyswajałem i przyswajam wiedzę całym sobą. To moje wczucie, tak, jestem zwolennikiem teorii wczucia, ma również negatywne konsekwencje, mianowicie, że nie potrafię zdystansować się od rzeczy negatywnych, mnie spotykających, bo jestem z nimi zespolony zbyt ściśle, za blisko są one mojej koszuli i jak szata Dejaniry palą mnie. Oczywiście wzmożona obecność rzeczy pozytywnych również nie jest dobra, bo grozi odlotem, tyle że w drugą stronę. Dlatego w moim przypadku najlepszy jest stan między tymi skrajnościami, czyli umiarkowanego, znośnego nieszczęścia, z którym da się żyć na co dzień nie szczerząc jednak michy z byle powodu. Uwielbiałem pić niegdyś alkohol, bo frunąłem, miałem poczucia romantycznej przygody. Teraz moje serce jest wypalone i na tych pogorzeliskach tam rumianek a tam mięta, cosik rośnie pomalutku, ale co to jest, Bóg wie tylko. Całe szczęście mam wokół siebie (jeszcze) ludzi, z którymi mogę wymieniać (o ile to możliwe), pewne poglądy i spostrzeżenia. Piszę „o ile to możliwe”, ponieważ bardzo często mam wrażenie dysproporcji komunikacyjnej, ale może to tylko moje niewinne złudzenie po czasie, kiedy utraciłem niewinność.
     Czym jest dla mnie „pisarstwo”?
Jest wyostrzeniem rysy obecnej w każdym życiu, bo nie ma życia bez rysy.
Wyostrzeniem oczywiście karykaturalnym i groteskowym, bo pisanie jest karykaturą życia, jak wszelka działalność artystyczna, bo życie samo w sobie kształtu jednak nie posiada.
Człowiek prawdziwie mądry nie bierze się za pisanie, ten jarmark próżności i narcyzmu.
Mądrość to łagodzenie wszelkich wyostrzonych rysów, czyli coś, co stoi na antypodach pisarstwa. Za pisanie nie bierze się kapłan, ale błazen.
Mądre pisarstwo to pisarstwo bezpłciowe, tylko dureń przykuwa uwagę, a najlepiej, żeby to był uzdolniony pisarsko dureń.
W tym sensie, w świecie mądrze urządzonym, pisarze nie powinni się znaleźć.
Co innego zapisywacze, sekretarze, protokolanci.
Ci są pożyteczni i potrzebni.
    Czy świat potrzebuje rysy?
Nie tyle potrzebuje, co ją immanentnie posiada, dlatego siłą rzeczy, świat, który wypiera się swojej rysy, opiera się na fałszu.
    Nie będzie nowe, co powiem, że w karykaturze zawsze najlepiej widać to, co najbardziej szlachetne. Ergo, świat pozbawiony pisarzy, jest światem wyzbytym szlachetności i na tym dzisiaj zakończę.







 


wtorek, 28 grudnia 2021

Droga do źródła

 

  Mam tyle wspomnień różnych. Z Kątów Rybackich i nie tylko. Regularnie czytam i publikuję ostatnio wyłącznie moje pogadanki na Pisarze.pl. To moje ulubione, internetowe pismo literackie, innych zresztą w Internecie nie znam i poznawać nie mam chęci.
     Literatura jest jak przeczytane życie: powoduje bezbrzeżny i okrutny dystans do wszystkiego
    Mój spór z prof. Ligęzą powinien nabrać charakteru publicznego, bo jest to de facto spór o imponderabilia. On broni swojej racji badacza wątków japońskiego łucznictwa u Wata, ja stoję na stanowisku, że nikomu do niczego to niepotrzebne, ale może z drugiej strony stanowić pewną, osobliwą frajdę poznawczą, jak podziwianie skamielin czy owadów zatopionych w bursztynie. W skrócie duże dzieci intelektualne mogą się bawić tym smoczkiem, ot tak, dla zabawy, jak zjedzenie smacznej gałki lodów, ale przecież lody nie mogą stanowić głównego dania. To jedynie deser, Ligęza to pisarz intelektualnego deseru, czekamy na danie główne Panie Profesorze.
    Na Pisarze.pl lubię czytać Andrzeja Waltera, ostatni jego tekst o Różewiczu, sowicie okraszony wierszami tego genialnego poety, jest dobry, może nawet bardzo dobry, gdyż stanowi swego rodzaju zagadkę, otwarcie pytania, co dalej z kulturą słowa pisanego. Rzeczywiście nastąpił chyba zdecydowany zwrot ku kulturze oralnej. A w gruncie rzeczy to do końca nie wiadomo ku czemu nastąpił zwrot. Ludzie są za bardzo zajęci swoimi prywatnymi mikrokosmosami, mikroskopijnymi wspólnotami, które tworzą w rozmaitych przestrzeniach i wyspach społecznych, aby zauważyć choćby tak istotny fakt, jak koniec świata, Paruzję, czy przyjście Zbawiciela. Mógłby Zbawiciel przyjść, ale nie zauważy Go prawie nikt, jedynie garstka nikomu niepotrzebnych nieudaczników życiowych oraz obłąkańców. Ten oficjalny świat stał się niebywale przewidywalny, płaski, w gruncie rzeczy nijaki, dlatego to, co najciekawsze, rozgrywa się teraz w „chudej warstewce nieoficjalności”, delikatnej jak dusza poety. Ale tłum zawsze przedkładał huczne igrzyska nad subtelną frazę Petroniusza, tak było zawsze i to się nigdy nie zmieni.
   Fenomen Ojca Szustaka ukazuje zjawisko niebywale dynamicznej myśli religijnej, która jest w stanie porwać tłumy, to niesamowite, tak gruntowne i dogłębne odnowienie języka religijnego. Z drugiej strony egalitaryzm zawsze walczył z elitaryzmem i tak naprawdę nie wiadomo, co gorsze… Mądrość nie jest ani elitarna ani egalitarna, jest po prostu mądrością, która łączy się z pokorą, dobrocią i delikatnością. I można z niej zrobić genialne przedstawienie, na które przyjdą tłumy.
To się chyba nazywa prawdziwe zwycięstwo, czyż nie? Chyba każdy człowiek ma pewien pogląd na świat, oprócz dozgonnych naukowców, których interesuje wyłącznie własna dziedzina wiedzy, pielęgnowana dla dobra ludzkości oraz jednostkowego przetrwania w społecznym systemie. A ten pogląd wyraża się w sposobie ubioru, jedzenia potraw, uśmiechu, prowadzenia rozmowy. Odnoszę wrażenie pewnej uniformizacji tych sposobów bycia, ale może się mylę, w końcu nie tak często znowu wychodzę z domu, a jeśli wychodzę, to do miejsc, które stanowią mojego domu niejako przedłużenie, więc nie mam tak naprawdę żadnego prawie oglądu świata. Powinienem iść do wulgarnego klubu albo na wulgarną dyskotekę, żeby się przekonać, czym jest „prawdziwy” świat i „prawdziwe” życie, jak to kiedyś robiłem. Zapewne zostałbym bardzo zawstydzony w moich oczekiwaniach, że spotkam chamów i tępaków. Zapewne spotkałbym bardzo wrażliwych i mądrych ludzi, którzy po prostu nie mają wyjścia i których życie zmusiło. Do harowania najpierw, a potem do zabawy. A czym jest życie intelektualne, jeśli nie nieustającą grą i zabawą, która nikomu żadnych korzyści ani pożytku nie przynosi, prócz samych bawiących się? Widziałem listę czasopism naukowych, punktowanych, humanistyki de facto w niej nie ma, same dziedziny praktyczne; inżynieria, biomedycyna, architektura, urbanistyka. Czy komuś Cioran uratował życie? Myślę, że bardzo wielu ludziom mógłby, ale świat zapomniał już o takim ratunku. Pozornie jedynie, bo gdzieś, podziemnie, podskórnie, to wszystko żyje, tętni, pulsuje i odnawia się, mam takie wrażenie i kiedyś wybuchnie świeżym źródłem, tak myślę. Najpierw jednak trzeba dogłębnie poznać stare źródło, bez którego nie zaistnieje nigdy źródło nowe, i to jest, jak mi się zdaje, główny problem tych czasów:  ignorancja. Do źródła, choćby nie wiem jak bardzo świeżego i odnawiającego, nigdy nie powinno iść się na skróty.
Stare języki mogą nieco nużyć po zbyt długim czasie przebywania w ich obrębie, ale to konieczne. Nowy język wyrasta bowiem organicznie ze starego.
Kiedy wyrośnie z niczego, jest bełkotem albo obłędem, dlatego szanujmy stare języki.
Tym świeższe stanie się wtedy dotknięcie źródła, czymkolwiek ono jest bądź wydaje się.  


 








piątek, 3 grudnia 2021

Adrenalina kiczu. O tomikach Marty Półtorak

 

Poprzedni tomik Marty Półtorak pt. "Wersal show" nosi wszelkie cechy zjadliwej autoparodii, groteski, świadomego siebie kiczu, nawiązania do swoistego danse macabre w sztuce. Bo w istocie można pogubić się, kiedy narrator liryczny jest serio, a kiedy z czytelnika drwi, a przy okazji z samego siebie. Tomik ten ma wszelkie cechy święta, rozumianego jako karnawał, zbratanie wszystkich ze wszystkimi a przy okazji odwrócenia ról i rysowania zaskakujących, nieprzewidywalnych sytuacji karnawałowych, kiedy np. głupiec staje się królem karnawału,
a kicz dyktuje warunki właściwego postrzegania sztuki. W świecie tego tomiku ciężko o rozeznanie, gdzie przebiega linia graniczna między prawdziwą sztuką a tą buffo czy kiczową (zresztą autorka pisze o swojej fascynacji kiczem we  wstępie). Dlatego, że nie mamy jasnych
kryteriów, panuje pomieszanie i swoisty bal maskowy, gdzie za maskami kryją się i prawdziwy artyści i zwykli pozerzy, cwaniacy, udający i podszywający się pod prawdziwych artystów kłamcy, którzy jednak również biorą udział w balu na równych prawach. Dlatego w tomiku Marty Półtorak mamy w rezultacie do czynienia jedynie z maską, rolą, oszustwem, a narrator liryczny przybiera rolę obserwatora uważnie śledzącego przemiany współczesnego świata, który niejako celebruje swój upadek i kompletne pomieszanie gustów. Bawmy się, cóż, tyle można powiedzieć i tyle można wysnuć (aż tyle i tylko tyle), ale nie zapominajmy, że smutna to w rezultacie konstatacja, bo tak naprawdę powodów do zdrowego śmiechu i autentycznego humoru jest niewiele, o czym w przekonujący artystycznie sposób, parodiując liryczne role i persony,
świadomie przedrzeźniając style, pisze Marta Półtora w tomiku "Wersal show".
     W tomie "Adrenalina" mamy do czynienia z kontynuacją pewnego poezjo myślenia, które miało miejsce w tomiku "Wersal show", wzbogacone jednak o wymiar "adrenaliny", która nadaje tomikowi tempo, życie, bardzo czasem niebezpieczne, na granicy wypowiedzenia... Dalej mamy do czynienia z balem kostiumowym, ale teraz aktorzy jakby są nieco bardziej niecierpliwi, można powiedzieć, że chcą być nadzy, zdjąć a nawet zedrzeć gwałtownie swoje kostiumy i maski i zacząć uprawiać pewien taniec i karnawał ciał aż do zatracenia. Podmiot mówiący w tych wierszach jest bardzo żywy, żywo mówi, żywo gestykuluje poetyckim gestem, dobiera czasem słowa na zasadzie zaskakujących i celnych zestawień oraz paradoksów. Wszystko tutaj sprawia wrażenie nieco obłąkanego tańca nagich ciał, które zrzuciły kostiumy, ale nadal mniej niż prawda, wyzwolenie, klasyczny umiar, obchodzi podmiot i bohaterów lirycznych tych wierszy podrzędna sfera kiczu, pruderii, masek, pozorów i całego tego karnawału tandety, ukrywającego się za płaszczykiem elegancji. Martę Półtorak obchodzą niejako kuluary, garderoba duszy, to co, dzieje się przed spektaklem, aniżeli to, co przedstawia sam spektakl, którzy zawsze przecież jest udawany, wystudiowany. Aktorski grymas, wyrażający niezadowolenie, upudrowanej twarzy aktora, który swojego ocalenia w sztuce szuka w kiczu i tandecie. Nazwałbym tomiki Marty Półtorak śledzeniem podskórnego życia kiczowego, które przecież ukryte jest w każdym artyście, bo rewersem klasycznej prawdy o dobru i pięknie, jest kiczowy potwór, który szczerze zawsze niezgrabnie swoje zęby nad każdą, z pozoru udaną frazą. Gdyż każda fraza, jak myśli o tym podmiot mówiący wierszy Marty Półtorak, jest w gruncie rzeczy nieudana, już w samym zalążku, zawiera w sobie niezgrabny teatr duchowej garderoby, który z każdej, "wielkiej" sztuki czyni w gruncie rzeczy sztukę małą, gdyż każdy artysta jest tylko człowiekiem ergo jest tylko aktorem, albowiem nie mówi prawdy, gdyż o prawdę w sztuce nie tyle ciężko, ale jest to niemal niemożliwe. Niemniej "Adrenalina" przedstawia jednak taką gorączkową, nieustającą tęsknotę za nagą prawdą, bez zasłon, bez gier, bez masek karnawałowych, tęsknotę, można powiedzieć za szczerą, prawdziwą rozmową twarzą w twarz bez wzajemnego przedrzeźnienia się. Tęsknotę, dodajmy, która na razie nie może być zrealizowana, gdyż na razie w tym świecie trwa nieustający teatr i jednoczesne pragnienie by porzucić swoją rolę... Napięcie jest duże, stąd tytułowa adrenalina, która czasem nie wytrzymuje napięcia ciągłej gry, tego ciągłego nakładania na siebie pudru, spod którego coraz częściej płyną kiczowate łzy... Niemniej nawet zaciskając pięści i połykając skrycie łzy, trzeba grać, "show must go on", to w gruncie rzeczy nieco tragiczna konstatacja będąca równocześnie deformacją prawdziwej twarzy, o którą najtrudniej.

Zachęcam do wspierania mojej działalności na Patronite: https://patronite.pl/pietniewicz?podglad-autora 
Bardzo dziękuję moim Patronom: Ewie Piętniewicz, Józefowi Baranowi, Markowi Burskiemu, Jakubowi Ciećkiewiczowi, Wojciechowi Kaczmarkowi, Jackowi Dziewińskiemu, Markowi Kasperskiemu,  Wieniowi oraz Sieciechowi J.

piątek, 24 września 2021

Przyjaciółka. Wspomnienie o śp. Małgorzacie Misiewicz.

 

    Bo była Przyjaciółką. Wielu ludzi, nie tylko moją, choć w dzień jej śmierci wyjątkowo silnie przypomniała mi się. Wieloletnia redaktor naczelna czasopisma „Dla nas”, autorka przeszło 20 tomików poetyckich, członkini Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Oddziału Kraków, działająca na rzecz osób chorujących psychicznie i ich rodzin, będąca na drodze Neokatechumenalnej we Wspólnocie Franciszkańskiej, w końcu mama dwóch synów, Krzysztofa i Piotra i babcia trojga wnucząt: Kubusia, Maksia oraz Poli. Niedługo ma ukazać się książka Małgosi pt. „Wiersze lanckorońskie” poprzedzona wstępem mojego autorstwa oraz wywiadem, który z nią przeprowadziłem. Nad wywiadem pracowaliśmy wiele miesięcy.
Najpierw przesłałem adresatce wywiadu pytania, a potem mozolnie, przez wiele sesji, spisywałem odpowiedzi do komputera. Nie tylko jednak sprawy zawodowo – literackie nas łączyły, ale również wspólnota dusz. Małgosia chorowała, tak jak i ja, więc mieliśmy wiele tematów do przedyskutowania. Ale to jednak nie choroba była w tym wszystkim najważniejsza, ale specyficzna wrażliwość na świat: na kwiaty, ptaki, drzewa, braci najmniejszych, a w końcu na ludzi. Jej twórczości poświęciłem kilka artykułów, można powiedzieć, że byłem jej niejako krytykiem towarzyszącym a poza tym krytykiem – przyjacielem. Gościła mnie w każdy czwartek na obiedzie, w jej mieszkaniu na Królowej Jadwigi. Nigdy nie zapomnę smaku polędwiczek – oj troszczyłaś się Małgosiu, żebym wychodził od Ciebie zadowolony. Wychodziłem od niej po pewnym czasie, dość krótkim, bo nie chciałem jej przemęczać, była osobą mocno schorowaną, ciągle słabująca, ale równocześnie niezwykle dzielną i heroiczną, nie poddawała się chorobie, ale stale wystawiała szpadę swojej twórczości, swojej poezji, stale walczyła z różnymi chorobami, pisząc, wydając, wygłaszając, czy po prostu będąc z ludźmi. Jest Małgorzata Misiewicz również autorką programu „Jestem”, który gromadził różnych poetów przy Domu Kultury Wola, zaraz obok jej miejsca zamieszkania. W wywiadzie, który przeprowadziłem z poetką, przyznaje się do wielu ciekawych faktów biograficznych, z tego, co pamiętam, z odbytych z nią rozmów, wiem, że nie miała życia usłanego różami, ale bardzo ciężkie, znojne, mozolne, pełne trudu i prawdziwego poświęcenia dla innych. W jej osobie łączyły się dwie cechy teologiczne: teologia radości i teologia krzyża. Kiedyś, by dookreślić specyfikę jej artystycznego profilu, użyłem określenia: krzyż w kwiatach. Tak, była Małgosia między krzyżem choroby a kwiatami poezji, a może jedno nie mogło istnieć bez drugiego, może wręcz jedno drugie w jakiś sposób warunkowało i czyniło tak wiarygodnym, autentycznym?
Była osobą pełną pasji. Nosiła w swoim sercu wiele zranień i krzywd, ale niechętnie o nich mówiła. Zapamiętam ją, jako osobę niezwykle pogodną, otwartą, miłą, serdeczną, zapraszającą do wejścia do swojego świata, nieco magicznego i jednocześnie tak bardzo naszego, tak bardzo prawdziwego, gdzie blask łączy się z cieniem, a Małgosia była jak ta fala, z której dobywała się pojedyncze ziarenka – kryształy jej poezji.
    Będzie mi Ciebie bardzo brakowało Małgosiu, bo towarzyszyłaś od wielu lat moim poczynaniom twórczym i zawsze, niecierpliwie czekałem na Twój komentarz. Bo kiedy paliłem papierosa na balkonie, u Ciebie, i kiedy powracałem, widziałem, jak cieszysz się, że mogę zjeść zupę, którą dla mnie przygotowałaś. Za zupę, za wiersze, za Twój pogodny uśmiech, za ciekawe rozmowy, za Twoje wielkie serce, bardzo Ci, z całego serca dziękuję. Do zobaczenia w świecie, o którym nic nie wiemy.

wtorek, 27 lipca 2021

Koniec?

 

  Zobaczyłem fragment prozy Jasia Kapeli, strasznie to marne… Co ciekawe, on jest niezwykle popularny – stał się głównym punktem odniesienia dla prawicy, co dowodzi straszliwej żenuy intelektualnej obecnej Polski, odnoszę wrażenie, że ludzie albo nie mają czasu czytać, albo po prostu nie umieją czytać w sensie krytycznym.
Ciągle mnie zastanawia, czy bycie celebrytą w jakiejkolwiek profesji, nie ciągnie za sobą zależności od jakiegoś wpływowego środowiska, mecenatu, itp. Mówię tu o Szustaku, ja jemu ufam, ale nie bezgranicznie. Podobno żyje z ludzi, którzy go słuchają, wierzyć w to? Nie wiem. Modny stał się dzisiaj bardzo atak na św. Jana Pawła II – Szustak nie dość, że go nie bronił, to jeszcze mówił, że niczego mu nie zawdzięcza. Tym samym sytuuje się raczej po tej lewej stronie, co niesmaczne dla mnie jest bardzo. Podobno popiera Hołownię, ale Hołowni też nie wierzę, nie mam cienia wątpliwości, że zależny jest od jakichś lewicowych mecenasów, w polityce nie jest możliwe być niezależnym – chyba że mowa o Korwinie Mikke, który kasę ma z włości ziemiańskich. Jestem głęboko przekonany, że ludzie prawicy są o wiele uczciwsi od lewej strony sceny politycznej i w ogóle od lewicowców, którzy są po prostu bardzo często chamscy, agresywni i przemocowi. Prawica kojarzy mi się z umiarem, zdrowym rozsądkiem, choć często nie grzeszy nadmierną błyskotliwością i otwartością na co innego, aniżeli „prawe”, ale doskonały jest tylko Pan Bóg, liczmy się z tym. Obecny stan polskiej literatury uznaję za zadowalający, choć uważam jednocześnie, że podaż góruje nad popytem. Literatura kiedyś wyginie całkiem jak dinozaury, przestanie być potrzebna, jako potrzeba wtórna, naddana, a nie pierwotny atawizm, w postaci choćby potrzeby rywalizacji, prowadzenia wojen, lotów na księżyc, bójek, itp. Człowiek zmierza w kierunku odruchu jaskiniowego, bo jego pole problemów, wraz z poszerzaniem się możliwej oferty świata, zaczęło się gwałtowanie kurczyć i zawężać, stąd pragnąć przezwyciężyć nudę, wywoła choćby np. zagładę części populacji, lub poleci Orbisem na księżyc. Po co komu Puszkin, Mann, albo Cervantes, do których trzeba się zdrowo utyrać intelektualnie, zanim cokolwiek się z tego pojmie, są rzeczy nie dość, że prostsze, to jeszcze przyjemniejsze. Sztuka czytania pomału jest wypierana przez inne sztuki, choćby sztuki walki. Poeci jak Kapela, wolą się teraz bić – może lepiej ich atawistyczna agresja sprawdzi się w zdrowej młócce na ringu, aniżeli w porządnym trudzie intelektualnym, jakim jest czytanie i pisanie, który traktuje per noga, bo pewnie by pisał lepiej, gdyby umiał, a niezbyt mu to pisanie dobrze wychodzi. To wszystko byłoby bardzo poczciwe i rozczulające (dobre trolle i inne), gdyby nie pewien kompleks z tej poczciwości wynikający, wyrażający się i wyładowujący się w ekspansywnej chęci narzucenia całemu światu swojej wizji tego, jak świat zdaniem Kapeli powinien wyglądać. Takie działanie zabija literaturę i uczciwy wysiłek intelektualny na rzecz chęci przypodobania się tym najmniej odpornym niestety i podatnym na manipulację, również z racji swojego nigdy niewyżytego kompleksu pokazania całemu światu, że moja racja i prawda powinna być w centrum. Tym samym sięga się wtedy po kiczowate i agresywne narzędzia, uwyraźniające potrzebę bycia w centrum. Mnie to zniesmacza. Zresztą nie ma się teraz czym przyjmować, bo ilość narracji, w  których żyjemy obecnie, przekracza zdolność percepcji nawet najbardziej pracowitego i wytrwałego socjologa albo badacza kultury. Każda narracja jest teraz centralna, ergo każda jest peryferyjna i ograniczona do ludzi na wielu oddzielonych od siebie wyspach mieszkających. Gdzieś słychać głos silnych proroków, czy to z prawej, czy to z lewej strony, ale wszystkie drzwi i okna i tak są szczelnie pozamykane, więc sprawdza się stara, sprawdzona i chyba jedynie słuszna recepta w jakich warunkach powinna powstawać literatura: pustelnia, samotność i zaufane grono bliskich oraz przyjaciół. Niestety dzisiaj to de facto niemożliwe, ponieważ literatura nie jest już samotną i heroiczną przeprawą przez życie, ale stała się sprawą określonych środowisk, powiązanych siecią wspólnych interesów i bardzo często dążących do zbicia na tym niezłego szmalcu, nie tylko z grantów.
Wylasnowany przez Żakowskiego „samotnik” Jan Kapela jest groteskową manipulacją, uczynioną na potrzeby chwili, która chce jak najwięcej wykorzystać pewien rynkowy popyt.
Punktem odniesienia stał się bardzo popularny i nieumiejętny moim zdaniem pisarz, który jest egzemplifikacją pewnego szerszego zjawiska społecznego, któremu na imię powszechne wkurzenie młodych ludzi. Niestety nie wiem o co im chodzi: te wszystkie strajki kobiet, manify, marsze równości, nie wiem o co tym państwu chodzi. Chyba chcą przede wszystkim zwrócić na siebie uwagę, ponieważ, przykre to, ale powiem, przeważnie nie mają niczego ciekawego do powiedzenia ani zaoferowania światu, stąd wyładowują swoją gorycz na ulicach, oskarżając oczywiście zło całego świata, czyli frakcję konserwatywną. Ów żal stał się obecnie centralnym problemem dyskursu publicznego i w ogóle kulturowego, antropologicznego – problem wykluczenia, marginalizacji, opresji, itp. To mniej więcej tak, gdybym ja hodował karalucha i nagle część mediów zaczęła o tym mówić, jako o niezwykle ważnym wydarzeniu, przed którym klęknąć ma każdy, kto jest przynajmniej choć trochę czuły na krzywdę innych, nie mówiąc o jego wysokiej inteligencji. Dawniej karaluchy hodowano w ukryciu i oczywiście nie mam na myśli insektów, ale rozmaite traumy, zahamowania, obsesje, perwersje, czy nawet zboczenia, a literatura była polem starcia i napięcia między tym, co jawne i ukryte, ergo nie była dosłowna, więc była ciekawa. Dzisiaj wielu mainstreamowych literatów jak diabeł święconej wody boi się zagadki, szyfru, niejednoznaczności, metafory, wskazujące na pewien anachronizm czy konserwatyzm, który jest „burżuazyjnym przeżytkiem”. Żeby literatura była dzisiaj czytelna, musi nieść ze sobą określony, polityczny sztandar, co skutkuje tym, że nawet niektóre dzieła socrealistyczne były bardziej udane artystycznie. Zjawisko, o którym wspomniałem, skutkuje radykalnym zawężeniem pola wolności dla ludzi, którzy chcą pracować w słowie mając na uwadze inne wartości aniżeli anty wartości. Krytycy również przestali być niezależni, nawet kiedy im się coś nie podoba, nie mogą tego powiedzieć, pozostając w określonym układzie środowiskowym. Pewnym panaceum jest tutaj działalność Instytutu Literatury, ale to w dalszym ciągu zbyt słaby ośrodek, by mógł sprostać realnym decydentom w sferze kultury. „Nastanie wielki ucisk”.
Tak, to już niedługo.

poniedziałek, 14 czerwca 2021

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski

Czy każdy człowiek jest równie ważny? Pamiętani są ci najważniejsi, tak pokazuje historia, która jest pragmatyczna w swoich wyborach. Wybitne jednostki przechodzą do historii. Fenomen Szustaka polega na tym, że pokazał, że każdy może przejść do historii, możemy ją nazwać historią zbawienia, bo każdy dla Boga jest najważniejszy. W tym sensie przeciętność wyzbyła się kompleksów, zranienie stało się siłą, słabość potęgą. To piękne i zarazem skrajnie niepragmatyczne. I o Szustaku i jego stadku, historia rychło zapomni. Choć może nie.
Może ta jego propozycja jest na tyle fenomenalna i nowatorska, że nie zapomni… Przecież Internet polega na totalnej demokratyzacji, dodajmy, że bardzo pozornej, bo wszelka demokratyzacja jest pozorna, dlatego, że rządzą zawsze wybrane przez społeczeństwo elity. Gatunek ludzki tak jest stworzony, że potrzebuje przywódcy, przewodnika, a tutaj nagle każdy może mieć pod sobą wcale niezgorszą rodzinkę. Każdy może być przywódcą niezłego stadka. Dla mnie to oszustwo, cwaniactwo, hucpa. Ale jaka piękna.. Dać się wypowiedzieć najsłabszym, najgorszym, najgłupszym i dawaj… oni mają tyle samo ważnych rzeczy do przekazania co Dante i Kopernik. Czy to nie piękny paradoks i jednocześnie jakaś szlachetna wiara w to, że w każdym człowieku, nawet tym najmarniejszym, drzemią ukryte skarby, niezmierzony potencjał, który demokratyczny Internet, wywlecze na dzienne światło, a wnet spłynie blask sławy, Jupiterów, czerwone dywany… Każdy człowiek pragnie mitu, najczęściej o samym sobie, chyba nie ma ludzi całkowicie skromnych… Mitologizacja, choćby własnego mikrokosmosu, daje poczucie wyjątkowości i że może tego życia nie przegrało się do końca, skoro jeden czy dwoje przyjaciół, potrafi poświęcić ci uwagę zajmującą o tobie historią. Nawet najgłębsza samotność i najgorsze poniżenie intelektualne może okazać się zwycięską kartą przetargową w drodze na Parnas wiecznotrwałej sławy. Ale do tego trzeba również potężnej dewiacji, bycia piranią, normalne ryby normalnie umierają w wodzie i tylko woda o nich przechowuje pamięć. Czymże jest pamięć spokojnej wody, wobec efektownego spektaklu piranii? Otóż masz drogi czytelniku odpowiedź na pytanie, czym jest Internet w swojej istocie najgłębszej: spektaklem krwiożerczych piranii. A spokojne wody świata przykrywają rzesze sprawiedliwych, spokojnych i wybitnych ludzi. Sęk w tym, że basen piranii stał się teraz o wiele większy aniżeli spokojne wody świata, powiedziałbym nawet, że przykrył i pokrył je. Stąd normalne ryby są przez piranie zjadane.


Opis jest konieczny moim zdaniem jednak. Sęk w tym, że dzisiaj coraz mniej aktualny, nie może udźwignąć tego, kim dzisiaj jest człowiek. A Szustak wie o tym o wiele więcej, stąd jego przekaz trafia do bardzo wielu, bardzo różnych ludzi. Odnoszę wrażenie, że przekaz dąży teraz do maksymalnego uproszczenia, dlatego, że sprawy nadmiernie się skomplikowały. Nawet skomplikowane języki opisu pewnych sytuacji egzystencjalnych, intelektualnych czy duchowych nie wyczerpują tematu, którym jest nadmiar wszystkiego... Zależy od sił, Szustak mówi prosto o rzeczach skomplikowanych, stąd jego audytorium jest bardzo spore. Ale nawet najbardziej skomplikowany język opisu nie jest w stanie wyczerpać tej komplikacji i poplątania z jaką mamy do czynienia dzisiaj. Coraz częściej dyskurs terapeutyczny przeplata się z filozoficznym... Potem duchowy przeplata się również z terapeutycznym, psychologicznym. Nastąpiło wielkie pomieszanie komunikacyjne języków. Swoista Wieża Babel, w której jest niezliczona ilość pretendentów do pierwszeństwa. Tak jak zauważyłaś, Szustak poszedł na pewien kompromis między własnym wyrafinowaniem a potrzebami publiczności, którą zna lepiej niż ona siebie zna, stąd jego olbrzymi sukces i popularność. Jeśli chodzi o mnie, uważam, że uziemienie jest konieczne, ponieważ tego wymaga elementarna, intelektualna uczciwość, ale nie należy na tym uziemieniu poprzestawać, trzeba szukać dalej, przede wszystkim chyba w głębi siebie. A gdyby nam odebrano możliwość wyrażenia siebie poprzez język, nie bylibyśmy ludźmi, ale to raczej truizm. Język adekwatny definiuję jako wyrażający prawdę - albo czegoś obiektywnego (takich języków jest więcej), albo czegoś subiektywnego, intymnego (takich języków jest mniej). I niekoniecznie to, co intymne musi zostać wyrażone językiem poezji - można też przekazywać prawdy intymne i subiektywne na sposób dyskursywny, warunkiem tego jednak jest dogłębna znajomość dyskursu, do tego dochodzi się bardzo długo. Ale to jest moim zdaniem najciekawsze i przepraszam, świadczy o tym, czy ktoś ma naprawdę coś do powiedzenia, czy jest w sposób oczywisty i po prostu np. bardzo dobrym, rzetelnym naukowcem. Przy czym talent naukowy moim zdaniem trzeba mieć również w wypadku przekazywania tych prawd "trudniejszych", subiektywnych, intymnych, właściwie nieprzetłumaczalnych - ale oswojonych i tłumaczonych za pomocą jakiegoś jednak uniwersalnego języka pojęć, schematów, itp. 

A Dybel pisał o zagrożeniach Internetu - ja się z nim nie zgadzam, w te zagrożenia wpadają głupsi ludzie. Ci mądrzejsi widzą, że największa klęska, jaka spotkała obecne czasy, to klęska jednorodnego w gruncie rzeczy komunikatu, który każdy wysyła na swój własny sposób - ale ten komunikat pozostaje w gruncie rzeczy taki sam. Zaczęły panować pewne mechanizmy wewnętrznej cenzury - na poziomie nieświadomym i podświadomym. Pal licho poprawność polityczną, ta cenzura dotyczy głębokiego rdzenia języka - naszej, wewnętrznej istoty. Generalnie cokolwiek się powie, brzmi tak samo, choć odmienione przez poszczególne przypadki. Czasy stały się bardzo ubogie pod względem tego, co oryginalne, a oryginalność zawsze bierze się z konfliktu - wewnętrznego najczęściej. Obecne czasy nie lubią konfliktu, gdyż jest "toksyczny", ergo nie mamy porządnej literatury. Lepiej było kiedyś, kiedy się dostawało kijem od pani "uczycielki" albo linijką po łapach od księdza, człowiek był ciekawszy... Teraz jest pozorną hybrydą tych samych elementów, z których składa się cały świat. 

poniedziałek, 10 maja 2021

Cichy powiew delikatności

Cichy powiew delikatności. O tomie „Biały” Bartłomieja Kucharskiego OCD

[wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2017].

     W tomie „Biały” Bartłomiej Kucharski OCD, podróżuje do bardzo ważnych miejsc, związanych z naszą pamięcią, kulturą, historią, tożsamością. Jego fraza jest czysta, źródlana.
Źródło frazy dotyka w bardzo delikatny, czuły sposób tego, co historyczne i tego, co jest skarbcem naszej kultury i tożsamości, jako chrześcijan. Autor podróżuje erudycyjnie, ale na sposób poetycki do różnych, białych zakamarków swoich rozlicznych lektur, spotkań, odwiedzin ważnych miejsc i tragicznych zarazem, jak np. obóz w Oświęcimiu. Z tych lekturowych spotkań powstają jakby mini – traktaciki poetycko – teologiczne, jak np. wiersz poświęcony św. Augustynowi, z którym autor polemizuje i nie zgadza się z jego koncepcją wiecznego potępienia dla grzeszników, gdyż wierzy mocno w Boże Miłosierdzie.
    Autor również, w pierwszej części tomu pt. „Pożegnania”, żegna np. śp. Marię Gołkowską, swoją polonistkę, której wiele zawdzięcza. Żegna również swojego tatę, Edwarda, który sprzedawał choinki, żegna Wirginię Woolf, Rene Girarda, brata Wacława z Czernej oraz wiele innych, ważnych postaci, jak np. prof. Zygmunta Baumana, czy ks. Jana Twardowskiego, zwanego Janem od Biedronki. Te wędrówki erudycyjne w tomie „Biały” Kucharskiego zagęszczają niejako wiersz i czynią go bardzo treściwym, a przy tym czystym – przyświeca mu bowiem czystość poetyckiej intencji, źródlana czystość. To, co treściowe i treściwe zarazem łączy się w wierszach Kucharskiego z niezwykle delikatnym podejściem do tematu. Można powiedzieć, że poeta niejako wyśpiewuje swoje milczenie, a jego melodia jest melodią wewnętrznej ciszy, w której poeta znajduje czasem głos.  
Podmiot wierszy Kucharskiego z tomu „Biały” jest miłosierny wobec każdego człowieka i bardzo przyjazny wobec postaci, które spotyka – bohaterów swoich wierszy. Cechuje go duża doza empatii, delikatności, otwarcia. W tym samym rytmie, nazwijmy go rytmem otwartej, delikatnej rany – podmiot wierszy Kucharskiego mówi o Zbawicielu świata, Jezusie Chrystusie, gdyż na końcu czasów, gdy nastąpi Paruzja, z otwartego boku Chrystusa, jak mniemam, spłynie na nas, ludzi, przyjazny, kojący powiew, powiew delikatności.

wtorek, 23 marca 2021

Krzyż w kwiatach. O najnowszym tomiku Małgorzaty Misiewicz pt. „Wiersze dzisiejsze”

 „Wiersze dzisiejsze”, najnowszy tomik Małgorzaty Misiewicz, tonie w kwiatach szczęścia i zachwytu nad życiem. Poprzednie rany, znane z wcześniejszej twórczości, już wygoiły się i zabliźniły. Teraz podmiot mówiący zaczyna oddychać szeroko i patrzy na świat jasno, spokojnie, z zachwytem. W tej szerokiej frazie tyle miejsca na miłość, jak w łupince orzecha, bo fraza to jednocześnie szeroka, co zawierające w sobie skondensowane, maleńkie ziarno sensu, ziarno miłości do świata, ludzi, Pana Boga. Myślę, że ziarno miłości wypływa w tym maleńkim tomiku z poczucia ukrzyżowania. Można być ukrzyżowanym w kwiatach, w kwiatach sensu, żarliwości, miłości, prawdy. A jednocześnie brzemię to jest lekkie i krzyż jest słodki, pachnący, ten krzyż sensu, krzyż słów, krzyż przyjemnej woni. Z poczucia bycia ukrzyżowaną rodzi się wzajemna relacja – ze światem, z innymi ludźmi, z Bogiem, z samą sobą. To ciężkie i piękne zarazem, nosić ranę krzyża i jednocześnie śpiewać (głosem cichym, intymnym, ledwie słyszalnym). „Wiersze dzisiejsze” to wiersze śpiewające i tańczące, ale na głęboko refleksyjnym przyjęciu, kiedy każdy z jego uczestników ma głęboką świadomość śpiewu i tańca, ponieważ one kojarzone są głęboko – z istotą życia. Eidos życia zdaje się być tematem przewodnim najnowszego tomiku Małgorzaty Misiewicz, a owym eidos, zdaje się być zachwyt nad życiem, w gruncie rzeczy całkowicie czysty i bezinteresowny, znajdujący się stale pod opieką krzyża. Bo to z krzyża właśnie, tak mi się zdaje, przemawia podmiot mówiący, ale ten krzyż tonie w kwiatach zachwytu nad istotą życia i wyłapuje na drodze pojedyncze ziarenka sensu, pojedyncze olśnienia, obdarza je miłością – płynącą z wnętrza ukrzyżowanej rany, która jest słodka i wydziela piękną woń – woń bezinteresownej miłości do tego, co jest. Ziarenko refleksji poetyckiej jest w „Wierszach dzisiejszych” splecione z olśnieniem nad tym, co pojedyncze, kruche, bezbronne, niewinne, łagodne. Poetka wyłapuje poszczególne kasztany i ogląda jest pod poetycką lupą, przyznaje, że są piękne… To z pozoru prosta konstatacja, ale ważna, ponieważ życie w tomiku Małgorzaty Misiewicz jest w swojej istocie bardzo proste (i piękne zarazem), jak opisany i zarazem doznany kasztan, obracany w dłoni. Z tego maleńkiego tomiku wyłania się również pewien kierunek drogi: od miłości wahającej się w swoim opuszczeniu do zachwytu nad Zbawicielem. Zatem jest to liryka przesiąknięta na wskroś sensami chrześcijańskimi. Być ukrzyżowanym w kwiatach, taką lekcję z tego maleńkiego tomiku wyciągam.

[wyd. Miniatura, Kraków 2020, liczba stron: 47].

 

niedziela, 14 marca 2021

Czy język?

     Czy język jest na tyle komunikatywny, by oddać całe zróżnicowanie pojedynczej osoby? Chyba wszystko zależy od tego z kim się rozmawia. Zawsze bowiem jakoś intuicyjnie dostosowujemy się do rozmówcy. 
      Z jednym nam bliżej z innym dalej, a największa bliskość i miłość czasem rodzi największe oddalenie oraz niechęć. Myślę, że czasem tak samo nieświadomie możemy czytać naszego terapeutę. Podświadomie odpowiadamy na jego oczekiwania, aż on przyklaśnie na nasze najprostsze komunikaty: tak, jest pan chory, tak, źle pan się czuje, tak jest pan samotny, zagubiony, tego przecież oczekuje terapeuta. Wiedza, że w najtwardszym kamieniu tkwi największe powikłanie nie jest zbyt powszechna. Najtwardsze kamienie najciężej chorują, ludzie, którzy traktują świat lekko jak piórko, chorują najmniej. Dochodzę do tajemnicy ukrzyżowania. Jesteśmy krzyżowani przez innych ludzi i sami nieświadomie się krzyżujemy poddając się ich krzyżom - nasz zamiar krzyża jest odpowiedzią na ich pragnienie naszego krzyża. W społeczeństwie tak naprawdę rozmawiają sami ukrzyżowani. Obrażamy się na siebie z byle powodu. Czy takim powodem nie jest coś tak ułomnego jak język? Gdybyśmy obrażali się jedynie minami... Gdybyśmy obrażali się jedynie gestami, nawet uczynkami.. A najbardziej boli nawet nie to, co wypowiedziane, a to, co napisane. 
     Język jest niedoskonałym narzędziem porozumienia. Miłość czasem wyraża się w słowach. Jaki jest sens w tych słowach miłości, kiedy nie prowadzą do żyznej gleby czynu? Czasem słowo jest czynem i potrafi przemienić. Czy wiem, co znaczy słowo miłość? Nie wiem, ponieważ miłość należy odczuwać, a nie potrafię wszystkich bezbrzeżną obdarzyć miłością jak Pan Bóg. A nie czuję miłości do nikogo, do słowa także, to raczej słowo mnie niewoli i obdarza swoistą, jego-słowa nienawiścią, pęta mnie. Czuję się w słowie bezbrzeżnie i beznadziejnie zaplątany, jestem jego-słowa powikłaniem. I wyjść poza słowa nie potrafię. Czuję, jak one mnie oszukują swoją gładkością, pozorną bezbronnością, pozorną niewinnością. Żeby mówić, pisać, trzeba mieć siłę, trzeba być zdrowym. W chorobie coś powstaje, jakieś treści, ale choroba to słabość. Zdolność mobilizacji to sprawa dziejąca się niezależnie od choroby. Najbardziej mobilizują życiowe okoliczności, po nich trzeba odpocząć, jak po niczym. 
     Zauważyłem, że wszelkie w ogóle książki i wszelka ludzka mowa operują dość podobnym językiem, trzymającym się mocno ziemi i życiowych okoliczności, ale inny jest język nieba. Jeśli można mówić o języku nieba, jest on czysty i pusty, doskonale w sobie wypełniony przeźroczystą treścią. W języku nieba jest miejsce na język Boga. Jeszcze nie odnalazłem, na czym polega język Boga. Ale ten język mówi we mnie... Mówi we mnie milczeniem, pustką, przeźroczystością, cudzymi wierszami... Cudzy język jest najbliżej formy języka Boga, ponieważ treść pozostaje indywidualna, zależna od pojedynczego człowieka. Połowa języka Boga idzie do czyśćca, druga połowa języka Boga umiera na zawsze. 
     Dzisiaj znów Szajbus zmartwychwstał. Był w czarnej kurtce, ale to nie był Szajbus (Szajbus nie żyje), to był Bocian. Zawsze go spotykam wtedy, gdy ma być Paruzja, poczęstowałem go papierosem, Bocian poszedł dalej. Nie ciągnąłem go za język, choć pewnie, gdybym go pociągnął, Bocian przyłączyłby się. 
     Ludzkie języki w ogóle ze sobą nie rozmawiają... Ja je słyszę, ale w ogóle się z nimi nie utożsamiam. Najintensywniej słyszę w sobie język, którego nie znam. Moja psychoza była kontaktem z nieznanym językiem. Próbowałem go zrozumieć, ale jak można zrozumieć język Boga? 
     W gruncie rzeczy mamy do czynienia jedynie z językiem, jedynie z komunikatami. Myślę, że istotną cechą komunikatu jest emocja, która za nim stoi. Komunikat bez emocji, oschły, jest mniej atrakcyjny. 
Poszukuję możliwie najbardziej neutralnego języka. Ową neutralność języka znajduję również w dobrej poezji, wtedy mówię, że ktoś ma czyste serce, że za słownym komunikatem stoi czysta intencja. Zatem jak rozpoznać intencję brudną? W tych czasach to trudne, ponieważ dominują (według mnie), czyste intencje w języku. Ludzie stali się czyści, co nie znaczy, że oczyszczeni. Oczyszczenie prowadzi bowiem do pogłębienia językowego komunikatu, a obecne komunikaty są dosyć płaskie, trywialne, powierzchowne. Język nie jest stanie nikomu zaszkodzić i nie wiem, czy to dobrze, czy źle, nawet język obraźliwy, ponieważ w obecnej dobie pan językowości zyskujemy coraz większą świadomość językową i wiemy, że wszelki komunikat jest jedynie komunikatem, czyli pozostaje na poziomie li tylko języka właśnie, za którym może w gruncie rzeczy jedynie czysta intencja - w tym sensie komunikat, za którym stoi czysta intencja jest wiarygodny. Komunikat niewiarygodny jest wymuszony jakąś inną intencją aniżeli czysta. Czasem nawet najprostsze komunikaty mogą być przekonywujące, jeśli stoi za nimi czysta intencja. Intencję nieczystą nazwałbym skutkującą komunikatem niewiarygodnym, wymuszonym, który nie wypływa z języka neutralnego. To właśnie neutralność języka gwarantuje czystość języka i wiarygodność komunikatu. Nie uprawiam jednak tutaj pedagogiki języka.                 Niekoniecznie czystość językowej intencji należy utożsamić z dobrym sercem. Czasem można mieć wielkie serce, które niekoniecznie skutkuje wiarygodnym językowo komunikatem. Dobroć nie idzie w parze z czystością intencji i neutralnością języka, czystości języka nie należy utożsamiać z dobrocią serca. Aczkolwiek zarówno dobre jak i złe serce może skutkować komunikatem czystym i wiarygodnym, Od czego zatem należy wiarygodność językowego komunikatu, czy tylko od czystej intencji? Myślę, że po pierwsze od czystej intencji a po drugie od przestrzegania granic, poza którymi komunikat przestaje być wiarygodny, ergo przekracza granice języka neutralnego. Nawet emocjonalnie i semantycznie nieneutralne komunikaty mogą być objęte ramami języka neutralnego. 

środa, 30 grudnia 2020

Moje różne języki a choroba

 

   Czemuż znowu zachorowałem, gdy język, którego się wyuczyłem, już stał mi się bliski i nawet zacząłem nim niekiedy nieźle władać? Może teraz chodziłoby o pogłębienie mojej, własnej sfery językowej, wejście w dramat a nawet tragedię porozumienia z samym sobą, tragedię dodam współczującą, starającą się rozumieć, może nawet sympatyczną, pogodną, przyjazną wobec samego siebie? Opieram się na wielu językach teraz, natomiast sam proces wykluwania się języka własnego, jest oparty tylko na moim wnętrzu w zasadzie, którego nie potrafię dobrze i zasadnie zdefiniować. Intuicyjnie czerpię z różnych, duchowych idiomów w nadziei, że tam odnajdę język własny.
   A on, jak na razie, nie wiadomo jaki jest. I proces mojego leczenia może tym byłby – odnajdywaniem własnego języka poprzez przepracowanie swoich chorobowych treści. Oddaleniem się, dystansem, zaczerpnięciem oddechu. Zdrowie psychiczne to kategoria zbyt ogólna, żeby ją traktować poważnie, podejrzewam, że to pojęcie istnieje wyłącznie po to, by dodać animuszu i usankcjonować władzę psychiatrów nad duszami pacjentów, a przez to utwierdzić swój zawód w przestrzeni społecznej. Oczywiście piszę to nieco prowokująco i z przymrużeniem oka; doskonale sobie zdaję sprawę, jak potrzebny jest zawód psychiatry, podobnie zresztą jak „zawód” pacjenta i nieprzypadkowo ukształtowała się teraz profesja asystenta zdrowienia – chorzy wydają się najlepszymi specjalistami od swojej choroby i często mogą wpadać na różne, zaskakujące rozwiązania jako „praktycy” choroby, na które „teoretycy”, czyli psychiatrzy pewnie nie wpadliby tak prędko.
    Byłem w wielkim, pozytywnym napędzie, ale niestety charakteryzowałem się również nie do końca uświadamianą agresją, która mnie zaprowadziła na izbę przyjęć. Wtedy już odleciałem całkowicie w coś, co nade mną przejęło władanie, ale nie chciałem się z drugiej strony tego pozbywać i chciałem wyjść ze szpitala od razu, w świat, który był zaczarowany . Czyż nie jest przyjemniej żyć w świecie zaczarowanym, po drugiej stronie lustra, aniżeli w tym zwyczajnym, zgrzebnym, nudnym, do cna przewidywalnym? No do ciebie należy wybór pigułki. Jedna jest pigułką pięknego i pociągającego fałszu, druga trudnej i nieco nużącej czasem, mozolnie zdobywanej prawdy, którą wybierzesz?
    Celowo odchodzę od kwestii poszukiwania języka (własnego), gdyż choroba, czy jej wydarzenie, to właśnie jego brak. Chory komunikuje się jedynie ze sobą, a język, jak wiadomo, jest płaszczyzną wspólną.
No namacalnym świadectwem braku języka było moje urojenie, kiedy na izbie przyjęć czytałem gazetkę "Dla nas". Nie widziałem tego, co tam obiektywnie było napisane, tylko urojony tekst, podobnie było z lekturą książek w szpitalu przez pewien czas - nie czytałem tych książek, tylko to, czego w tych książkach nie było, co było niesłychanie trudne i męczące, bo odnosiłem wrażenie, że każde zdanie danej książki odnosi się bezpośrednio do mnie, po kilku akapitach musiałem zrezygnować, bo to ponad moje siły było. Właściwością języka, tą najbardziej wewnętrzną, jest jego obiektywność, nawet kiedy to język artystyczny, to jednak jest intersubiektywny, skoro pozostaje na poziomie komunikatu, a choroba nie jest komunikatem obiektywnym ani intersubiektywnym, jest brakiem komunikatu, który komunikuje jedynie do osoby chorej - ten brak intersubiektywności i obiektywności komunikatu stanowi o jego podłożu chorobowym. Nie da się iść przez życie komunikując się jedynie z samym sobą.
Język definiuję, jako pewną strukturę, która ma wiele warstw znaczeniowych, które wzajem do siebie odsyłają i ze sobą się komunikują.
Psychozę natomiast definiuję, jako rozbicie tych struktur i jako brak języka.

     Cała sztuka tzw. zdrowienia polega według mnie na tym, żeby zrozumieć rzeczywistość w jej wielu aspektach, choćby te aspekty wydawały się nieco trudne i nużące. Ale między tymi nużącymi aspektami istnieje szereg zniuansowanych pytań i prób odpowiedzi na nie – dla nich warto właśnie badać swój język, ergo swoje wnętrze i próbować mu dać wyraz poprzez definicję innych języków, literackich czy meta literackich. Chodzi o to, żeby dać każdemu szansę wypowiedzenia się, bo każda wypowiedź jest potencjalnie ciekawa, ergo nie należy chyba hierarchizować wypowiedzi, ja przynajmniej nie jestem w stanie tego zrobić i oddalić się na dobre od jakiegokolwiek języka, aby wykazać jego śmieszność, nieprawdę czy ułudę. Istnieją języki uniwersalne i subiektywne, blisko mi do jednych i do drugich, być może bliżej nawet do uniwersalnych, bo łatwiej je zsubiektywizować to, co obiektywne aniżeli to, co już jest subiektywne – to, co subiektywne raczej obiektywizuje się, co ja usiłuję czynić w swojej krytyce literackiej.
     Przed drugim zachorowaniem szukałem swojej tożsamości jedynie w intersubiektywnym kodzie humanistyki. Teraz widzę, że ten kod nie jest wystarczający. Potrzebne jest pogłębienie swojego świata wewnętrznego o wymiar duchowy.
    Osobnym językiem jest dla mnie język poezji; wydarza się on (przynajmniej teraz), bardzo rzadko, impulsywnie, z długimi przerwami, jak błysk czegoś, co przychodzi nagle, nieoczekiwanie, nie wiadomo skąd. O wiele większe mam zaufanie do mojej pracy w języku dyskursywnym, którego wciąż się uczę i wykorzystuję go w swoich refleksjach nad literaturą, komentując rozmaite wiersze czy opowiadania.
    Pytanie, które wyłania się z tego krótkiego tekstu brzmi: czy do zdrowienia potrzebna jest jedynie praca? W moim przypadku praca w języku. Otóż, za Freudem, trzeba powiedzieć, że również potrzebna jest miłość i moim zdaniem niezależnie od tego jak słowo „miłość” definiujemy. Może to być związek z bardzo bliską osobą, kobietą czy mężczyzną, ale może to być też (moim zdaniem), przyjaźń, czy po prostu obecność (bliska) drugiej osoby. Mogą to być nasi członkowie rodziny, ale mogą to być nasi Przyjaciele. W okresie pandemii uczymy się innych form przyjaźni, które w dużej mierze polegają bardziej na słowach aniżeli na gestach, mimice, itp. Uczymy się obecności jakby „słownej”. W tym kontekście widać, jak ważna jest znajomość tego, co nazwałem „innymi językami” i otwartości na nie, na każdy język, nie tylko literacki, krytycznoliteracki czy naukowy. Bo człowiek to bardzo często „styl”, „idiom”, „język”, człowieka bardzo często jakoś czytamy. A w procesie zdrowienia, jak mniemam, pozostaje sobie życzyć jedynie dobrej lektury, która dobre przynosi owoce.
   



poniedziałek, 14 grudnia 2020

Ganiający olbrzym. Wspomnienie o śp. prof. Marku Karwali

Poznałem go w Śródmiejskim Ośrodku Kultury, na ulicy Mikołajskiej w Krakowie, miał wtedy wykład. Zaciekawił mnie. Potem rozmawialiśmy jeszcze na korytarzu. Potem kolejny i jeszcze kolejny wykład, wspólne konferencje na Uniwersytecie Pedagogicznym, obiady, rozmowy do późna na temat filologii, poezji.

    
Odebrałem z jego rąk nagrodę Grazelli, tak pięknie mówił, był wytrawnym mówcą. 

Pamiętam, że kiedyś opowiadał, że nawet nie zauważył, że ma zapalenie płuc, leczył się witaminą C, dopiero potem lekarz mu o tym powiedział, do zdrowia miał stosunek niefrasobliwy; być może przez to, że był tytanem pracy i nigdy nie ustawał w tej gonitwie – wyprawie po złote runo, wodę życia. Jakby przyświecało mu motto z piosenki „Głupi Jasio” Jacka Kaczmarskiego, o którym też bardzo zajmująco potrafił mówić: „w baśniach śpią prawdziwie dzieje, woda życia nie istnieje, ale zawsze warto po nią iść”.   

     Ale tak naprawdę niczego nie pamiętam. Jedynie to, że był ciągle w biegu. I że był w porządku wobec wszystkich. Zapamiętałem, że i dla mnie był bardzo dobry.
    Połączyła nas nauka i sztuka. Ale nie tylko. Marek potrafił wytwarzać wokół siebie bardzo przyjazną chemię, ludzie lubili go intuicyjnie. Był zawsze wesoły, uśmiechnięty, ganiający olbrzym wiedzy.
    Będzie mi go bardzo brakowało. Jego dowcipów, jego wesołości, jego żywego słowa.
Nie czas tutaj wymieniać wszystkiego, co dla mnie zrobił, a zrobił bardzo wiele, nawet w sposób niezauważalny.
    Pamiętam jego pogrzeb, pełno ludzi, pełno kwiatów, przemowy, żal, płacz matki, łzy, czasem ten płacz rozrywał wręcz jego przyjaciół, odszedł bowiem zdecydowanie przedwcześnie.
   Czytałem chyba tylko jedną jego książkę, o poezji ks. Jana Twardowskiego, którego był znakomitym popularyzatorem.
    Uczestniczyłem również czasem w jego wykładach, były bardzo ciekawe, żywe.
    Był nie do uchwycenia, czasem mówił rzeczy, których nie rozumiałem, czasem w swoich kawałach, śmiechach, żartach, brzmiał jak tajemnicza Pytia. Myślę, że nosił w sobie wielką tajemnicę, co czyniło go człowiekiem niezwykle głębokim i wrażliwym równocześnie na potrzeby innych ludzi, o które zawsze bardzo starannie dbał, jakby ciągle zapominając o sobie.
   Był prawdziwym naukowcem, z powołania, poświęconym bez reszty, maksymalnie, sprawie nauki i sztuki, był poniekąd artystą w swojej dziedzinie, choć sprawował także funkcję dziekana, był profesorem, który do późnych godzin spędzał czas na swojej uczelni, Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie.
   Zapamiętam go jako człowieka noszącego tajemnicę, jego ekstrawertyczność i otwartość na drugiego człowieka nie były pozorne, ale skrywały umiejętnie głębię jego naprawdę dojrzałego człowieczeństwa.
   Jego nastawienie na świat wartości było wzorcowe. Był człowiekiem o wyjątkowej i pogłębionej religijności. Nie zapominał o ludziach i o świecie, dbał o wszystkich, ale widać było, że relację z Panem Bogiem ma bardzo głęboką, niezwykle intymną.
Kto kocha Pana Boga i ludzi kocha, to było widać na przykładzie Marka Karwali, profesora, z którym wiele dobrego mnie łączyło, który także (podobnie jak śp. prof. Żurakowski i prof. Roman Mazurkiewicz, i poeta Józef Baran, Kazimierz Wiśniak, Adam Zagajewski, Zygmunt Ficek – poeta, Jerzy Birczyński – choreograf, Michał Zabłocki – szef SPP, Piotr Lamprecht – poeta -  Augustianin, także moi Przyjaciele z lat szkolnych i studiów i moja rodzina), odwiedzili mnie w szpitalu psychiatrycznym na ulicy Kopernika 21 A, kiedy doświadczyłem głębokiego kryzysu psychicznego i niemal całkowitego rozpadu swojej osobowości.
Tacy ludzie jak Marek Karwala, działali terapeutycznie, sprawiali, że człowiek po kryzysie, ponownie się scalał, ponownie doświadczał integracji własnej psychiki.
Marek Karwala był literaturoznawcą, artystą w swojej dziedzinie, profesorem a jednocześnie lekarzem od dusz, dobrze wiedział, jaka literatura i jakie wartości potrafią skutecznie ukoić skołataną duszę, nie tylko poety.
    Brałem udział w konferencjach przezeń organizowanych na Uniwersytecie Pedagogicznym. Przepiękna, dwudniowa, o Józefie Baranie, niezwykle ciekawa o Adamie Ziemianinie, cykl konferencji o zapomnianych poetach i poetkach Krakowa.
Był tytanem pracy na rzecz sztuki.
Poświęcał się jej cały, bez reszty.
Nigdy nie tracił z oczu artystów, biednych artystów słowa i to czyniło go niejako ich dobroczyńcą, przewodnikiem.
    Można się było od niego nie tylko nauczyć tego, co najważniejsze: czyli głębokiej znajomości dziedziny filologicznej, ale czegoś równie ważnego, a może jeszcze bardziej istotnego: uśmiechu, otwartości, pogodności, wielkiej radości życia, którą swoją osobą prezentował przy każdej możliwej okazji.
    Do zobaczenia Marku w czytelni w Niebie! A potem w barze niebiańskim – napijemy się mocnej herbaty!

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 70

Wczoraj pokonałem Skazę, ocaliłem córkę, w Narni w końcu zapanuje pokój. Albowiem? Albowiem nasze matki są naszymi żonami, nasze żony są nas...