niedziela, 14 marca 2021

Czy język?

     Czy język jest na tyle komunikatywny, by oddać całe zróżnicowanie pojedynczej osoby? Chyba wszystko zależy od tego z kim się rozmawia. Zawsze bowiem jakoś intuicyjnie dostosowujemy się do rozmówcy. 
      Z jednym nam bliżej z innym dalej, a największa bliskość i miłość czasem rodzi największe oddalenie oraz niechęć. Myślę, że czasem tak samo nieświadomie możemy czytać naszego terapeutę. Podświadomie odpowiadamy na jego oczekiwania, aż on przyklaśnie na nasze najprostsze komunikaty: tak, jest pan chory, tak, źle pan się czuje, tak jest pan samotny, zagubiony, tego przecież oczekuje terapeuta. Wiedza, że w najtwardszym kamieniu tkwi największe powikłanie nie jest zbyt powszechna. Najtwardsze kamienie najciężej chorują, ludzie, którzy traktują świat lekko jak piórko, chorują najmniej. Dochodzę do tajemnicy ukrzyżowania. Jesteśmy krzyżowani przez innych ludzi i sami nieświadomie się krzyżujemy poddając się ich krzyżom - nasz zamiar krzyża jest odpowiedzią na ich pragnienie naszego krzyża. W społeczeństwie tak naprawdę rozmawiają sami ukrzyżowani. Obrażamy się na siebie z byle powodu. Czy takim powodem nie jest coś tak ułomnego jak język? Gdybyśmy obrażali się jedynie minami... Gdybyśmy obrażali się jedynie gestami, nawet uczynkami.. A najbardziej boli nawet nie to, co wypowiedziane, a to, co napisane. 
     Język jest niedoskonałym narzędziem porozumienia. Miłość czasem wyraża się w słowach. Jaki jest sens w tych słowach miłości, kiedy nie prowadzą do żyznej gleby czynu? Czasem słowo jest czynem i potrafi przemienić. Czy wiem, co znaczy słowo miłość? Nie wiem, ponieważ miłość należy odczuwać, a nie potrafię wszystkich bezbrzeżną obdarzyć miłością jak Pan Bóg. A nie czuję miłości do nikogo, do słowa także, to raczej słowo mnie niewoli i obdarza swoistą, jego-słowa nienawiścią, pęta mnie. Czuję się w słowie bezbrzeżnie i beznadziejnie zaplątany, jestem jego-słowa powikłaniem. I wyjść poza słowa nie potrafię. Czuję, jak one mnie oszukują swoją gładkością, pozorną bezbronnością, pozorną niewinnością. Żeby mówić, pisać, trzeba mieć siłę, trzeba być zdrowym. W chorobie coś powstaje, jakieś treści, ale choroba to słabość. Zdolność mobilizacji to sprawa dziejąca się niezależnie od choroby. Najbardziej mobilizują życiowe okoliczności, po nich trzeba odpocząć, jak po niczym. 
     Zauważyłem, że wszelkie w ogóle książki i wszelka ludzka mowa operują dość podobnym językiem, trzymającym się mocno ziemi i życiowych okoliczności, ale inny jest język nieba. Jeśli można mówić o języku nieba, jest on czysty i pusty, doskonale w sobie wypełniony przeźroczystą treścią. W języku nieba jest miejsce na język Boga. Jeszcze nie odnalazłem, na czym polega język Boga. Ale ten język mówi we mnie... Mówi we mnie milczeniem, pustką, przeźroczystością, cudzymi wierszami... Cudzy język jest najbliżej formy języka Boga, ponieważ treść pozostaje indywidualna, zależna od pojedynczego człowieka. Połowa języka Boga idzie do czyśćca, druga połowa języka Boga umiera na zawsze. 
     Dzisiaj znów Szajbus zmartwychwstał. Był w czarnej kurtce, ale to nie był Szajbus (Szajbus nie żyje), to był Bocian. Zawsze go spotykam wtedy, gdy ma być Paruzja, poczęstowałem go papierosem, Bocian poszedł dalej. Nie ciągnąłem go za język, choć pewnie, gdybym go pociągnął, Bocian przyłączyłby się. 
     Ludzkie języki w ogóle ze sobą nie rozmawiają... Ja je słyszę, ale w ogóle się z nimi nie utożsamiam. Najintensywniej słyszę w sobie język, którego nie znam. Moja psychoza była kontaktem z nieznanym językiem. Próbowałem go zrozumieć, ale jak można zrozumieć język Boga? 
     W gruncie rzeczy mamy do czynienia jedynie z językiem, jedynie z komunikatami. Myślę, że istotną cechą komunikatu jest emocja, która za nim stoi. Komunikat bez emocji, oschły, jest mniej atrakcyjny. 
Poszukuję możliwie najbardziej neutralnego języka. Ową neutralność języka znajduję również w dobrej poezji, wtedy mówię, że ktoś ma czyste serce, że za słownym komunikatem stoi czysta intencja. Zatem jak rozpoznać intencję brudną? W tych czasach to trudne, ponieważ dominują (według mnie), czyste intencje w języku. Ludzie stali się czyści, co nie znaczy, że oczyszczeni. Oczyszczenie prowadzi bowiem do pogłębienia językowego komunikatu, a obecne komunikaty są dosyć płaskie, trywialne, powierzchowne. Język nie jest stanie nikomu zaszkodzić i nie wiem, czy to dobrze, czy źle, nawet język obraźliwy, ponieważ w obecnej dobie pan językowości zyskujemy coraz większą świadomość językową i wiemy, że wszelki komunikat jest jedynie komunikatem, czyli pozostaje na poziomie li tylko języka właśnie, za którym może w gruncie rzeczy jedynie czysta intencja - w tym sensie komunikat, za którym stoi czysta intencja jest wiarygodny. Komunikat niewiarygodny jest wymuszony jakąś inną intencją aniżeli czysta. Czasem nawet najprostsze komunikaty mogą być przekonywujące, jeśli stoi za nimi czysta intencja. Intencję nieczystą nazwałbym skutkującą komunikatem niewiarygodnym, wymuszonym, który nie wypływa z języka neutralnego. To właśnie neutralność języka gwarantuje czystość języka i wiarygodność komunikatu. Nie uprawiam jednak tutaj pedagogiki języka.                 Niekoniecznie czystość językowej intencji należy utożsamić z dobrym sercem. Czasem można mieć wielkie serce, które niekoniecznie skutkuje wiarygodnym językowo komunikatem. Dobroć nie idzie w parze z czystością intencji i neutralnością języka, czystości języka nie należy utożsamiać z dobrocią serca. Aczkolwiek zarówno dobre jak i złe serce może skutkować komunikatem czystym i wiarygodnym, Od czego zatem należy wiarygodność językowego komunikatu, czy tylko od czystej intencji? Myślę, że po pierwsze od czystej intencji a po drugie od przestrzegania granic, poza którymi komunikat przestaje być wiarygodny, ergo przekracza granice języka neutralnego. Nawet emocjonalnie i semantycznie nieneutralne komunikaty mogą być objęte ramami języka neutralnego. 

środa, 30 grudnia 2020

Moje różne języki a choroba

 

   Czemuż znowu zachorowałem, gdy język, którego się wyuczyłem, już stał mi się bliski i nawet zacząłem nim niekiedy nieźle władać? Może teraz chodziłoby o pogłębienie mojej, własnej sfery językowej, wejście w dramat a nawet tragedię porozumienia z samym sobą, tragedię dodam współczującą, starającą się rozumieć, może nawet sympatyczną, pogodną, przyjazną wobec samego siebie? Opieram się na wielu językach teraz, natomiast sam proces wykluwania się języka własnego, jest oparty tylko na moim wnętrzu w zasadzie, którego nie potrafię dobrze i zasadnie zdefiniować. Intuicyjnie czerpię z różnych, duchowych idiomów w nadziei, że tam odnajdę język własny.
   A on, jak na razie, nie wiadomo jaki jest. I proces mojego leczenia może tym byłby – odnajdywaniem własnego języka poprzez przepracowanie swoich chorobowych treści. Oddaleniem się, dystansem, zaczerpnięciem oddechu. Zdrowie psychiczne to kategoria zbyt ogólna, żeby ją traktować poważnie, podejrzewam, że to pojęcie istnieje wyłącznie po to, by dodać animuszu i usankcjonować władzę psychiatrów nad duszami pacjentów, a przez to utwierdzić swój zawód w przestrzeni społecznej. Oczywiście piszę to nieco prowokująco i z przymrużeniem oka; doskonale sobie zdaję sprawę, jak potrzebny jest zawód psychiatry, podobnie zresztą jak „zawód” pacjenta i nieprzypadkowo ukształtowała się teraz profesja asystenta zdrowienia – chorzy wydają się najlepszymi specjalistami od swojej choroby i często mogą wpadać na różne, zaskakujące rozwiązania jako „praktycy” choroby, na które „teoretycy”, czyli psychiatrzy pewnie nie wpadliby tak prędko.
    Byłem w wielkim, pozytywnym napędzie, ale niestety charakteryzowałem się również nie do końca uświadamianą agresją, która mnie zaprowadziła na izbę przyjęć. Wtedy już odleciałem całkowicie w coś, co nade mną przejęło władanie, ale nie chciałem się z drugiej strony tego pozbywać i chciałem wyjść ze szpitala od razu, w świat, który był zaczarowany . Czyż nie jest przyjemniej żyć w świecie zaczarowanym, po drugiej stronie lustra, aniżeli w tym zwyczajnym, zgrzebnym, nudnym, do cna przewidywalnym? No do ciebie należy wybór pigułki. Jedna jest pigułką pięknego i pociągającego fałszu, druga trudnej i nieco nużącej czasem, mozolnie zdobywanej prawdy, którą wybierzesz?
    Celowo odchodzę od kwestii poszukiwania języka (własnego), gdyż choroba, czy jej wydarzenie, to właśnie jego brak. Chory komunikuje się jedynie ze sobą, a język, jak wiadomo, jest płaszczyzną wspólną.
No namacalnym świadectwem braku języka było moje urojenie, kiedy na izbie przyjęć czytałem gazetkę "Dla nas". Nie widziałem tego, co tam obiektywnie było napisane, tylko urojony tekst, podobnie było z lekturą książek w szpitalu przez pewien czas - nie czytałem tych książek, tylko to, czego w tych książkach nie było, co było niesłychanie trudne i męczące, bo odnosiłem wrażenie, że każde zdanie danej książki odnosi się bezpośrednio do mnie, po kilku akapitach musiałem zrezygnować, bo to ponad moje siły było. Właściwością języka, tą najbardziej wewnętrzną, jest jego obiektywność, nawet kiedy to język artystyczny, to jednak jest intersubiektywny, skoro pozostaje na poziomie komunikatu, a choroba nie jest komunikatem obiektywnym ani intersubiektywnym, jest brakiem komunikatu, który komunikuje jedynie do osoby chorej - ten brak intersubiektywności i obiektywności komunikatu stanowi o jego podłożu chorobowym. Nie da się iść przez życie komunikując się jedynie z samym sobą.
Język definiuję, jako pewną strukturę, która ma wiele warstw znaczeniowych, które wzajem do siebie odsyłają i ze sobą się komunikują.
Psychozę natomiast definiuję, jako rozbicie tych struktur i jako brak języka.

     Cała sztuka tzw. zdrowienia polega według mnie na tym, żeby zrozumieć rzeczywistość w jej wielu aspektach, choćby te aspekty wydawały się nieco trudne i nużące. Ale między tymi nużącymi aspektami istnieje szereg zniuansowanych pytań i prób odpowiedzi na nie – dla nich warto właśnie badać swój język, ergo swoje wnętrze i próbować mu dać wyraz poprzez definicję innych języków, literackich czy meta literackich. Chodzi o to, żeby dać każdemu szansę wypowiedzenia się, bo każda wypowiedź jest potencjalnie ciekawa, ergo nie należy chyba hierarchizować wypowiedzi, ja przynajmniej nie jestem w stanie tego zrobić i oddalić się na dobre od jakiegokolwiek języka, aby wykazać jego śmieszność, nieprawdę czy ułudę. Istnieją języki uniwersalne i subiektywne, blisko mi do jednych i do drugich, być może bliżej nawet do uniwersalnych, bo łatwiej je zsubiektywizować to, co obiektywne aniżeli to, co już jest subiektywne – to, co subiektywne raczej obiektywizuje się, co ja usiłuję czynić w swojej krytyce literackiej.
     Przed drugim zachorowaniem szukałem swojej tożsamości jedynie w intersubiektywnym kodzie humanistyki. Teraz widzę, że ten kod nie jest wystarczający. Potrzebne jest pogłębienie swojego świata wewnętrznego o wymiar duchowy.
    Osobnym językiem jest dla mnie język poezji; wydarza się on (przynajmniej teraz), bardzo rzadko, impulsywnie, z długimi przerwami, jak błysk czegoś, co przychodzi nagle, nieoczekiwanie, nie wiadomo skąd. O wiele większe mam zaufanie do mojej pracy w języku dyskursywnym, którego wciąż się uczę i wykorzystuję go w swoich refleksjach nad literaturą, komentując rozmaite wiersze czy opowiadania.
    Pytanie, które wyłania się z tego krótkiego tekstu brzmi: czy do zdrowienia potrzebna jest jedynie praca? W moim przypadku praca w języku. Otóż, za Freudem, trzeba powiedzieć, że również potrzebna jest miłość i moim zdaniem niezależnie od tego jak słowo „miłość” definiujemy. Może to być związek z bardzo bliską osobą, kobietą czy mężczyzną, ale może to być też (moim zdaniem), przyjaźń, czy po prostu obecność (bliska) drugiej osoby. Mogą to być nasi członkowie rodziny, ale mogą to być nasi Przyjaciele. W okresie pandemii uczymy się innych form przyjaźni, które w dużej mierze polegają bardziej na słowach aniżeli na gestach, mimice, itp. Uczymy się obecności jakby „słownej”. W tym kontekście widać, jak ważna jest znajomość tego, co nazwałem „innymi językami” i otwartości na nie, na każdy język, nie tylko literacki, krytycznoliteracki czy naukowy. Bo człowiek to bardzo często „styl”, „idiom”, „język”, człowieka bardzo często jakoś czytamy. A w procesie zdrowienia, jak mniemam, pozostaje sobie życzyć jedynie dobrej lektury, która dobre przynosi owoce.
   



poniedziałek, 14 grudnia 2020

Ganiający olbrzym. Wspomnienie o śp. prof. Marku Karwali

Poznałem go w Śródmiejskim Ośrodku Kultury, na ulicy Mikołajskiej w Krakowie, miał wtedy wykład. Zaciekawił mnie. Potem rozmawialiśmy jeszcze na korytarzu. Potem kolejny i jeszcze kolejny wykład, wspólne konferencje na Uniwersytecie Pedagogicznym, obiady, rozmowy do późna na temat filologii, poezji.

    
Odebrałem z jego rąk nagrodę Grazelli, tak pięknie mówił, był wytrawnym mówcą. 

Pamiętam, że kiedyś opowiadał, że nawet nie zauważył, że ma zapalenie płuc, leczył się witaminą C, dopiero potem lekarz mu o tym powiedział, do zdrowia miał stosunek niefrasobliwy; być może przez to, że był tytanem pracy i nigdy nie ustawał w tej gonitwie – wyprawie po złote runo, wodę życia. Jakby przyświecało mu motto z piosenki „Głupi Jasio” Jacka Kaczmarskiego, o którym też bardzo zajmująco potrafił mówić: „w baśniach śpią prawdziwie dzieje, woda życia nie istnieje, ale zawsze warto po nią iść”.   

     Ale tak naprawdę niczego nie pamiętam. Jedynie to, że był ciągle w biegu. I że był w porządku wobec wszystkich. Zapamiętałem, że i dla mnie był bardzo dobry.
    Połączyła nas nauka i sztuka. Ale nie tylko. Marek potrafił wytwarzać wokół siebie bardzo przyjazną chemię, ludzie lubili go intuicyjnie. Był zawsze wesoły, uśmiechnięty, ganiający olbrzym wiedzy.
    Będzie mi go bardzo brakowało. Jego dowcipów, jego wesołości, jego żywego słowa.
Nie czas tutaj wymieniać wszystkiego, co dla mnie zrobił, a zrobił bardzo wiele, nawet w sposób niezauważalny.
    Pamiętam jego pogrzeb, pełno ludzi, pełno kwiatów, przemowy, żal, płacz matki, łzy, czasem ten płacz rozrywał wręcz jego przyjaciół, odszedł bowiem zdecydowanie przedwcześnie.
   Czytałem chyba tylko jedną jego książkę, o poezji ks. Jana Twardowskiego, którego był znakomitym popularyzatorem.
    Uczestniczyłem również czasem w jego wykładach, były bardzo ciekawe, żywe.
    Był nie do uchwycenia, czasem mówił rzeczy, których nie rozumiałem, czasem w swoich kawałach, śmiechach, żartach, brzmiał jak tajemnicza Pytia. Myślę, że nosił w sobie wielką tajemnicę, co czyniło go człowiekiem niezwykle głębokim i wrażliwym równocześnie na potrzeby innych ludzi, o które zawsze bardzo starannie dbał, jakby ciągle zapominając o sobie.
   Był prawdziwym naukowcem, z powołania, poświęconym bez reszty, maksymalnie, sprawie nauki i sztuki, był poniekąd artystą w swojej dziedzinie, choć sprawował także funkcję dziekana, był profesorem, który do późnych godzin spędzał czas na swojej uczelni, Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie.
   Zapamiętam go jako człowieka noszącego tajemnicę, jego ekstrawertyczność i otwartość na drugiego człowieka nie były pozorne, ale skrywały umiejętnie głębię jego naprawdę dojrzałego człowieczeństwa.
   Jego nastawienie na świat wartości było wzorcowe. Był człowiekiem o wyjątkowej i pogłębionej religijności. Nie zapominał o ludziach i o świecie, dbał o wszystkich, ale widać było, że relację z Panem Bogiem ma bardzo głęboką, niezwykle intymną.
Kto kocha Pana Boga i ludzi kocha, to było widać na przykładzie Marka Karwali, profesora, z którym wiele dobrego mnie łączyło, który także (podobnie jak śp. prof. Żurakowski i prof. Roman Mazurkiewicz, i poeta Józef Baran, Kazimierz Wiśniak, Adam Zagajewski, Zygmunt Ficek – poeta, Jerzy Birczyński – choreograf, Michał Zabłocki – szef SPP, Piotr Lamprecht – poeta -  Augustianin, także moi Przyjaciele z lat szkolnych i studiów i moja rodzina), odwiedzili mnie w szpitalu psychiatrycznym na ulicy Kopernika 21 A, kiedy doświadczyłem głębokiego kryzysu psychicznego i niemal całkowitego rozpadu swojej osobowości.
Tacy ludzie jak Marek Karwala, działali terapeutycznie, sprawiali, że człowiek po kryzysie, ponownie się scalał, ponownie doświadczał integracji własnej psychiki.
Marek Karwala był literaturoznawcą, artystą w swojej dziedzinie, profesorem a jednocześnie lekarzem od dusz, dobrze wiedział, jaka literatura i jakie wartości potrafią skutecznie ukoić skołataną duszę, nie tylko poety.
    Brałem udział w konferencjach przezeń organizowanych na Uniwersytecie Pedagogicznym. Przepiękna, dwudniowa, o Józefie Baranie, niezwykle ciekawa o Adamie Ziemianinie, cykl konferencji o zapomnianych poetach i poetkach Krakowa.
Był tytanem pracy na rzecz sztuki.
Poświęcał się jej cały, bez reszty.
Nigdy nie tracił z oczu artystów, biednych artystów słowa i to czyniło go niejako ich dobroczyńcą, przewodnikiem.
    Można się było od niego nie tylko nauczyć tego, co najważniejsze: czyli głębokiej znajomości dziedziny filologicznej, ale czegoś równie ważnego, a może jeszcze bardziej istotnego: uśmiechu, otwartości, pogodności, wielkiej radości życia, którą swoją osobą prezentował przy każdej możliwej okazji.
    Do zobaczenia Marku w czytelni w Niebie! A potem w barze niebiańskim – napijemy się mocnej herbaty!

poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Mój Profesor. Wspomnienie o śp. prof. Bogusławie Żurakowskim

Był zawsze Profesorem. Dla mnie. Żadnym tam "Bogusiem". Poznałem go w 2011 roku, kiedy wydałem tomik "Odpoczynek po niczym" w krakowskim wydawnictwie Miniatura. Przyszedłem na zebranie Koła Młodych do kawiarni literackiej na ulicę Kanoniczą 7. Profesor siedział za stołem. Dookoła niego młodzi poeci, byłem bardzo speszony. To był mój drugi rok studiów doktoranckich, właśnie byłem w trakcie otwierania przewodu doktorskiego. Ta jaskinia poezji była dla mnie wyzwaniem. Potem okazało się, że była głębokim wyznaniem. 
Poproszono mnie o przeczytanie moich wierszy. Dukałem coś, zająkując się co chwilę. Nie widziałem wtedy miny Profesora, ale mogę sobie wyobrazić, że siedział zasłuchany, bardzo uważny. Wszystkim poświęcał należytą uwagę, wszystkich słuchał w sposób niezwykle skupiony, przymykając oczy, jego twarz przybierała wtedy wyraz głębokiej zadumy, jakby rozmyślał nad czymś bardzo ważnym. 
Skończyłem czytać wiersze. I potem usłyszałem to, co potem wiele razy, bardzo wiele razy towarzyszyło mi, dopóki Profesor nie stracił sił pod koniec życia. Niezwykle mądry i trafny monolog Starca, biblijnego Patriarchy, w którym zazębiały się wątki, dygresje, motywy, miały wiele odnóg, odgałęzień, konarów, a wszystkie zbliżały się do jednego korzenia, jak do źródła. Tym źródłem była czystość, dobroć i piękno. 
Zapamiętałem sobie to źródło. Po spotkaniu Koła Młodych odbyłem jeszcze z Profesorem długą rozmowę o Martinie Buberze i sprawie chasydów, jak również o filozofii dialogu Bubera, pod kątem otwierania mojego przewodu doktorskiego; jego cenne uwagi niezmiernie mi się przydały, jak się później okazało. 
Tak to się zaczęło. Moja fascynacja zaczęła przybierać na sile. Pojawiałem się na każdym spotkaniu Koła Młodych i słuchałem długich, barwnych, wielowątkowych i niezmiernie bogatych monologów Profesora. 
Nie przyznałem mu się, że oprócz wierszy, jeszcze uprawiam coś. Zalążki krytyki literackiej wtedy wychodziły ze mnie bardzo nieśmiało. Tak jak proza, której prawie nie pisałem. Kiedyś Profesor przeczytał mój szkic krytycznoliteracki i chciał ze mną przejść na ty, nie odważyłem się. To w końcu był Profesor, a ja terminowałem wciąż. 
I naprawdę nie wiem, jak to się stało, że kiedyś trafiliśmy do gospody Hulaj Dusza w Krakowie. 
Chodził z nami początkowo Józef Baran, lecz później zostałem już tylko z Profesorem. 
Niezmiennie zamawialiśmy kaczkę. Przy czym Profesor jadł na pierwsze żurek, a ja zupę pomidorową. 
Długo debatowaliśmy. Przede wszystkim o sprawach Koła Młodych. Tam redagowaliśmy Almanach Koła, "Sfera 3". Właśnie tam: w gospodzie Hulaj Dusza. 
Bardzo wiele się od niego dowiedziałem. O Wojaczku, Stachurze, Leopoldzie Buczkowskim. 
Był skarbnicą wiedzy, żywą jej przechowalnią. Emanował spokojem, harmonią, dobrocią, głęboką mądrością, w której wyrażała się, jak czysta, źródlana rzeka, niezmiernie obfita i bogata ilość lektur Profesora. Jego zasób wiedzy był porażający a nawet przerażający. 
I naprawdę nie wiem, co o nim napisać. O jego gołębim sercu, zrozumieniu dla wszystkich, choć bardzo nie lubił postmodernizmu, przyznawał mi to wielokrotnie, umiłowaniu prawdy, czystości, dobra, piękna. O jego niezwykłym wyczuciu spraw duchowych i głębokiej pokorze wobec Sacrum. 
Prowadziłem z nim jeszcze spotkanie, dotyczące Edwarda Stachury w Antykwariacie Abecadło. Mówił ciekawie i zajmująco, choć wtedy już nieco niedomagał, nieustannie musiał zażywać leki na cukrzycę. 
Mieliśmy jechać do Instytutu Mikołowskiego, w którym Profesor miał opowiadać o Wojaczku, ale tej chwili ani ja ani on nie doczekaliśmy. 
Za to na spotkanie z Maciejem Meleckim, dyrektorem Instytutu Mikołowskiego, przyszedł Profesor, ponieważ odbyło się ono w Krakowie, ale już wtedy był bardzo schorowany, słaby, niedomagający, mało co nie zasłabł i nie spadł z krzesła w kawiarni, do której poszliśmy po spotkaniu. Podtrzymała wtedy Profesora niezwykle silna kobieta, Agnieszka Żuchowska - Arendt, była Przewodnicząca Koła Młodych. 
Profesor powierzył mi opiekę nad Kołem Młodych. Staram się godnie go zastępować, choć równocześnie wiem, jak dużo mi brakuje, aby dorównać takiej Postaci. 
Pamiętam długie godziny rozmów przez telefon, spacery po Plantach, kiedyś znalazłem go na ławeczce na Plantach, jak drzemał, ale okazało się, że wtedy myślał o mnie właśnie i mnie przywołał, wywabił z mojej pieczary, z mojego głębokiego snu. 
Ubrany na biało, w elegancką marynarkę, odwiedził mnie w szpitalu psychiatrycznym na ulicy Kopernika. Będę mu za to wdzięczny do końca mojego życia. 
Potem jakby między nami trochę się urwało. Ja byłem zajęty swoją chorobą, on z kolei swoimi chorobami.
Pod koniec życia odwiedziłem go w szpitalu wojskowym, w czasie pandemii. Przyniosłem mu wodę, chrupki kukurydziane, które bardzo lubił, jakieś gazety, czasopisma, które namiętnie czytał. Pomimo zakazu odwiedzin, pielęgniarka przymknęło oko i pozwoliła mi chwilę porozmawiać z Profesorem. 
Na odchodnym, kiedy wychodziłem, krzyknął do mnie lekko, "pozdrów Piotra". Chodziło o Ojca Piotra Lamprechta, Augustianina, młodego poetę, z którym wtedy przyszedłem w odwiedziny do Profesora. 
Ze względów bezpieczeństwa Piotr musiał na mnie poczekać na zewnątrz. 
Nie wiem, czy odchodził spokojny o los swoich podopiecznych. Bardzo mu na sercu leżał los Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, którego był wieloletnim prezesem, tak jak niezmiernie zależało mu na rozwoju młodych talentów w Kole Młodych, działającym przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich. 
Jego śmierć nie wydaje mi się do końca realna i definitywna. On ciągle moim zdaniem jest wśród nas, choć w innej postaci, zresztą czasem z nim rozmawiam, czasem podpowiada mi, co robić w danej sytuacji, radzę się go. 
Obok mnie, w czasie Mszy żałobnej za Profesora, stała Gertruda Drelicharz, obecna, rewelacyjna Przewodnicząca Koła Młodych. Myślę, że oboje nie dowierzaliśmy temu, że to już, że to nie do końca realne, tak jak nie do końca realna była śmierć Profesora i trumna, która miała spłonąć wraz z ciałem. 
Zapamiętam go na zawsze uśmiechniętego, pogodnego, w czarnej, eleganckiej marynarce, miłego dla wszystkich, świetnego rozmówcę, kompana do kaczki i do kufla piwa, po który już później, w tych ostatnich dniach, kiedy go sporadycznie widywałem, nie mogłem sięgać. 
Był jeszcze na spotkaniu, które prowadziłem z Jarosławem Burgiełem, poetą z Koła Młodych, promocji jego bardzo interesującego tomiku pt. "Szukając kresu pustyni". Był Profesor niezmordowany, to były chyba jedne z jego ostatnich chwil na Kanoniczej 7, w siedzibie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
To był dla mnie zawsze Profesor, nie żaden tam Boguś. I tak już zostanie Panie Profesorze, pewnie je Pan Profesor teraz kaczkę ze Stachurą i popija kompotem z najlepszych owoców. Zatem nie przeszkadzam w obiedzie i do zobaczenia! 






piątek, 26 czerwca 2020

O potrzebie spalenia wszystkich książek

Byłem dzisiaj w Zwisie i spotkałem Dymitra. Pił wódkę. Opowiadał o Annie Achmatowej, że podobno gruba była i fotel się pod nią załamał. Niedługo potem doszedł Biały. Opowiadał, że jego siostrzenica wyszła z odwyku, nie pije, poszła się z kimś spotkać. Ja piłem białą, dużą kawę i soczek pomarańczowy, alkoholu mi nie wolno. Biorę leki. Miałem rok temu bardzo ciężkie przejścia psychiczne. Posiedziałem z nimi chwilę. Chyba się przesłyszałem, ale Dymitr nazwał mnie "wielkim poetą". Pewnie dlatego, że postawiłem mu setkę wódki, nie pierwszą zresztą. Czasem dochodził do nas Marek Wawrzyński, poeta i barman z Vis a Vis. Marek, jak zwykle pouczał mnie, że powinienem uczyć się białoruskiego i rosyjskiego, jako że pracuję w Katedrze Wschodniej. Opuściłem w końcu ten stolik. Dymitr rzucił na odchodnym, że jestem brzydki, ale że pięknie piszę i że Mariola mogłaby przymknąć oko na mój dyskretnie wystający brzuszek. Mariola to barmanka z Vis a Vis. Cały czas do niej łażę i daję jej swoje książki i wiersze. Zatem opuściłem Pawła zwanego przeze mnie Białym i Dymitra i poszedłem na spacer. Taki sam jak zwykle. Wiślną, potem Plantami, zakupy w sklepie i dom. Na spacerze trochę rozmyślałem, ale niezbyt dużo. Myślenie męczy. Było mi może smutno.
Chciałem jak najprędzej uciec do książek. W domu dokończyłem "Życie sposób użycia" Mariana Pilota i podobało mi się. Próbowałem dalej czytać artykuł Stefana Ossowskiego w "Bibliotekarzu Podlaskim", który zacząłem na obiedzie, ale nie zmogłem. Artykuły literaturoznawcze to wciąż i zazwyczaj, więcej: przeważnie albo nawet może zawsze ten sam bełkot o niczym. Raz ładniej, raz gorzej napisany. Naukowcy muszą się sporo namordować, żeby udowadniać za każdym razem, że mają coś istotnego do powiedzenia o świecie i życiu. Nie mówią tutaj celowo o wielkich uczonych, którzy byli zawsze pisarzami, ale o tysiącach, milionach pracownikach naukowych, którzy z rozmysłem mordują drzewa i mają za to suto płacone. Doszedłem dzisiaj do wniosku, że pisanie książek nie ma tak naprawdę sensu. Bo o czym tutaj pisać? Życia i tak nikt nigdy nie wypowie. Pisarze, naukowcy, mają płacone za to, że piszą i to jest wielkie nieszczęście dla ludzi i przyrody. Powinno się moim zdaniem drukować jedynie klasykę, czytać jedynie klasykę i robić egzaminy ustne wszystkim, od studenta do profesora z klasyki. Pisanie kolejnej, nudnej jak flaki z olejem rozprawy o Norwidzie jest bez sensu. Obecni naukowcy nie mają moim zdaniem niczego mądrego, nowego, świeżego ani ciekawego do przekazania o literaturze. Piszą to, co już dawno zostało odkryte i napisane, po prostu ciągle coś przepisują, potem to wydają i każą tym biednym, już bardzo nielicznym studentom polonistyki czytać swoje dzieła, nudne niewymownie, w których więcej jest przypisów aniżeli tekstu głównego. A do tego piszą ciągle o tym samym. Wszyscy już do znudzenia wiemy, że rozprawa naukowa będzie dotyczyć miłości, prawdy, dobra, piękna, albo nihilizmu, rozpaczy, czy dekonstrukcji. Jest to nieprawdopodobne wręcz nudziarstwo. Nie ma już żadnych, zdolnych literaturoznawców i krytyków, bo wymarli. Obecni pracownicy naukowi jedynie czernią papier niepotrzebnie. Powinno im być płacone za wiedzę, którą niewątpliwie mają, ale nie za brak talentu do pisania, którym ciągle błyszczą.
Rzadko, który pisarz ma zresztą talent do pisania. Ma tylko rozdęte ego i pragnie, aby inni go podziwiali za jego "piękno". Nawet Pan Bóg jest kiepskim twórcą, skoro stworzył tak nieudany w sumie świat i bardzo często nieciekawy.
Często się wadzę z Bogiem, bo nie jestem pewien po co mnie stworzył. Na pewno nie do pisania, bo nie mam do tego kompletnie talentu moim zdaniem (tak jak zdecydowana większość, która pisze, wyłączywszy tych, którzy nie piszą, a mogliby), a piszę jedynie z powodu egocentryzmu i narcyzmu. Owszem, bardzo lubię czytać, ale na czytaniu bardzo często należy poprzestać. Można jedynie dziennie napisać dwa, trzy zdania i nie więcej, bo strona to już o wiele za dużo, strona dziennie to barbarzyństwo, dzika horda mongolsko - tatarska, nieujarzmienie, nieumiarkowanie, a nie żadna niestety pracowitość. Naprawdę pracowity pisarz powinien do minimum ograniczyć pisanie i pisać jedynie pod nieznośnym przymusem i zarazem w poczuciu wolności, piszę, ale nie dlatego, że muszę, tylko, że mam coś do powiedzenia, albo wydaje mi się, że mam. Niekoniecznie trzeba dzielić się tym ze światem. Bardzo dobrze wyszedł na tym Kafka, że sam nie spalił swoich dzieł, ale kazał spalić. Być może najdoskonalsze dzieło to dzieło albo spalone albo nigdy nienapisane. Za to uznaję, że zdecydowanie lepiej czytać: czytanie to cięższa praca aniżeli pisanie, albowiem przedzieramy się przez mozół i gąszcz tych wszystkich, którzy pisali, a moim zdaniem prawie wszyscy, którzy piszą, nie piszą dobrze. Nie ma chyba na świecie ani jednej, dobrej książki. Są książki, które się podobają, ale czy znaczy to, że są dobrymi książkami?
Pisanie czegokolwiek jest bardzo podejrzane. Bo właściwie po co? Jeszcze pisanie poezji, prozy tak, to rozumiem, bo idzie często za tym potrzeba serca. Książki literaturoznawcze natomiast mogą się podobać, bo widać w nich techne, warsztat, to miłe dla oka, ale nic poza tym. Jeszcze żadna książka, żadna wypowiedź pisemna nie wymazała z mojego odczuwania życia jego głębokiego absurdu i bezsensu. Poczynając od tych, które absurd głoszą, a skończywszy na tych, które absurd znoszą.
Czytanie książek uważam za głęboki obowiązek i powinność każdego człowieka, co czynią jedynie aktualnie pracownicy naukowi. Natomiast pisanie książek uważam w tym momencie za niepotrzebne.
Żeby książkę napisać naprawdę, trzeba ją uprzednio spalić. Żeby zacząć żyć naprawdę, trzeba umrzeć w jakiś sposób. Ludzie, którzy mają coś do powiedzenia, cały czas milczą. Najprawdziwsze w literaturze jest milczenie.
Natomiast pisanie o literaturze to już całkiem inna sprawa. Tutaj trzeba głębokiej pobożności i pokory. Bardzo często jednak jest nuda. Czemu? Chyba dlatego, że pewne kategorie literaturoznawcze, tym samym samym kategorie życia mocno się już zużyły. Czy miłość jest dalej miłością śmierć śmiercią a ból bólem? W momencie przekroczenia pewnej granicy, niemożliwe zdaje się pójście dalej. Ratunkiem może być jedynie śmierć, ale gdy ona nie przechodzi, przestaje tym samym być śmiercią, a zatem czymś tak bardzo potrzebnym i koniecznym. Jedynie pobożność wobec wszystkiego, co napisane, może uratować ból w jego istocie, śmierć, miłość, choć one już nigdy nie będą tym samym. Świat się zmienił, a wraz z nim zmieniły się kategorie do jego nazywania. Myślę, że nigdy tak, jak teraz, należy zaufać głęboko pisarzowi i wymówić modlitwę przez niego napisaną, ale nie jego słowami. W tym widzę obecnie zadania, obowiązki i powinności dziedziny najważniejszej dla literatury polskiej, czyli krytyki. Dzieła literackie są przeważnie nieudane, komentarze do nich są często nieudanymi, nadbudowanymi nad nimi dziełami, a tu chodzi o rozmowę. Trzeba umieć pomodlić się razem z pisarzem, chociaż on nie musi znać słów tej modlitwy.
Rozmowa krytyka z pisarzem to prawie zawsze dwa, oddzielne monologi. Pisarz mówi swoim językiem, krytyk swoim. A powinni modlić się wspólną modlitwą bez słów. Powinni razem milczeć przez kilkadziesiąt tygodni i dopiero wtedy przemówić. Każdy z nich powinien spłonąć w osobnym słupie ognia. Pisarz w ogniu nie swoich słów i krytyk w języku, który poznał zbyt dobrze. Powinno się zacząć wreszcie dziać coś nowego, bo inaczej nasza literatura umrze. Z nudów.
A pisanie jest podejrzane, bo po co tak naprawdę pisać o świecie i życiu, skoro każdy inaczej dokumentnie odczuwa świat i życie i widzi je całkiem inaczej. Czy literatura może być jeszcze sprawą wspólną? Bardzo w to wątpię. Ludzi nie łączy dzisiaj nawet polityka. Po prawdzie nic dzisiaj ludzi nie łączy poza pozornie wspólnym językiem narodowym. Są pozamykani wszyscy obecnie na jakichś wyspach,mniej lub bardziej przypadkowych. Tematy do rozmów wyczerpały się, choć przewodnimi pozostają jeszcze dobre jedzenie, tragedie, choroby i koniecznie czyjeś życie. Dlatego pisarz jest najbardziej wiarygodnym członkiem społeczeństwa, bo de facto nie zamienił z nikim ani słowa, poza wewnętrzną, głęboką, uczciwą i szczerą rozmową z samym sobą. Tymczasem dzisiaj każdy wie najlepiej. Czy możliwe jest zbudowanie w tym świecie autorytetu pisarza, a zatem człowieka, który, jak napisałem, nie potrafi pisać? Są pisarze, którzy świetnie potrafią ludzi czytać i ci są bardzo dobrymi pisarzami, bo się świetnie sprzedają i są czytani a jakie może być inne, rozsądne kryterium? Moje jest mniej rozsądne, bo uważam, że należy czytać przede wszystkim tych pisarzy, którzy nie umieją czytać tego, co chcieliby inni ludzie, dla mnie tacy pisarze są wiarygodni, tacy, którzy nie umieją de facto pisać, bo nikt ich nie chce czytać. Prowadzą oni swój dziwaczny monolog, który często nie wiadomo po co jest i to jest moim zdaniem prawdziwy autentyzm. Literatura nie powinna być nikomu potrzebna, poza kilkoma maniakami, którzy nie wiedzą po co żyją, dlatego piszą i czytają książki, których nikt inny nie czyta. Ci bowiem, którzy wiedzą po co żyją, są po pierwsze nudni a po drugie nadęci. Nie ma większej formy zbłąkania w życie, nie - życie, aniżeli literatura. Zajmowanie się nią nie jest przeznaczone dla tych, który cokolwiek wiedzą o czymkolwiek, ale dla tych, którzy nic o niczym nie wiedzą i niczego kompletnie w życiu nie potrafią, a przede wszystkim nie potrafią tego, co jest ich dziedziną, czyli nie potrafią niczego dobrego, czyli tego, co będzie czytane, napisać. Im pisarz gorszy, czyli mniej czytany, tym moim zdaniem bardziej ciekawy i wiarygodny z ludzkiego punktu widzenia oraz filozoficznego, aksjologicznie, bo jest przeźroczyście i krystalicznie uczciwy w tym, co robi, a raczej w tym, czego kompletnie nie umie.
Czy może być bowiem bardziej wiarygodny człowiek w życiu niż ten, który kompletnie żyć nie potrafi? Jedynie ludzie pyszni i nudni umieją żyć "naprawdę", wiedzą co to życie, znają je i wszystkich dookoła pouczają. Ludzie z ludzkiego punktu widzenia o wiele ciekawsi o niczym nie mają pojęcia i dlatego własnie zajmują się tym na czym kompletnie się nie znają. Literatura najbardziej kocha bezradność, ale o tym dzisiaj nikt nie chce wiedzieć.

niedziela, 14 lipca 2019

Gałczyński. Kapłan i błazen.



W artykule Leszka Kołakowskiego, wydrukowanym w „Twórczości” (1959 r, nr. 10), pada w pewnym momencie wywodu przywołanie kategorii kapłana i błazna.[1] Kapłan to strażnik metafizycznych prawd absolutnych, rodzaj rygorystycznego policjanta, pilnującego swojej idealnie uporządkowanej kartoteki. Artykuł Leszka Kołakowskiego moim zdaniem nie zestarzał się, odpowiada nadal na potrzeby epoki. „Ideałem policji jest ład wyczerpującej kartoteki, ideałem filozofii ład pracującej wyobraźni umysłowej”[2]Błazen podważa fundamenty i dach, zbudowane przez kapłanów, jest, by tak rzec, rodzajem frywolnego latawca, którego sznurkami są i zarazem bronią, szyderstwo oraz kpina. Gdyby błazna całkowicie „puścić”, zapewne rozwiałby się w przestworzach, zachłystując się przy okazji swoim śmiechem błazeńskim, nieco obłąkanym, irracjonalnym. (Niedawno widziałem film „Joker”, film o chorym psychicznie, który w dodatku zabijał. Chory ten śmiał się bez powodu obłąkanym, irracjonalnym śmiechem, nie zarażał nim, publiczność milczała, był to śmiech zimny, lodowaty). Odwrotnie nasz Gałczyński, którego humor był ciepły, serdeczny, wychodził z poety, z jego wnętrza. Gałczyński swoim humorem i śmiechem zarażał całą salę.
To kapłan ma rację "ziemską”, a jednocześnie broni transcendentnego porządku „niebios”. Błazen wierzy jedynie w nicość, przed życiem, za życia i po życiu. Kapłani są zatem od budowania, błaźni są od latania, ewentualnie niszczenia dzieła kapłańskiego. Obu tych kategorii potrzebował Kołakowski, ,aby zbudować swój subtelny wywód. Zamiast alternatywy stosuje filozof koniunkcję, aby unaocznić, że świat filozofii oraz poezji, humanistyki generalnie rzecz biorąc, potrzebuje zarówno kapłana, jak i błazna. Chciałoby się zapytać autora artykułu, dlaczego metafizyk jest przedstawiony jako policjant? Skojarzenia są bowiem niezbyt zachwycające. To czasem nudny strażnik porządku, który niekiedy nawet może uderzyć pałką. Błazen w tej parze jest o wiele bardziej pociągający i efektowny. Kim jest Gałczyński w świetle tego, co powiedziane? Konstanty Ildefons Gałczyński urodził się 23 stycznia 1905 roku w Warszawie.
Jego ojciec był kolejarzem, technikiem kolejowym, matka zajmowała się domem. Miał brata Zenona. Rodzice nie rozumieli dziwnych upodobań poety, rozumiała je jedynie ciocia Stasia. Kostek, bo tak był nazywany młody poeta, uczył się w szkole dobrze, nawet bardzo dobrze, ale odstawał od rówieśników. Miał swoje pasje. Uwielbiał czytać. Kiedy jego koledzy grali w piłkę albo w ganianego, albo kąpali się w rzece, on raczej wycofywał się z tych zabaw w świat literatury. W szkole prowadził gazetkę szkolną, to były pierwsze „koty za płoty”. Ponadto pisywał już wtedy wierszyki okolicznościowe, czasem satyry na swoich kolegów. Jego ojciec, też Konstanty, naciskał, żeby syn szedł w jego ślady, wybrał po nim zawód, jednak już wtedy pasja u Kostka, zwanego również Kotem, zwyciężyła, wybrał studia filologiczne, ściślej: filologię angielską oraz klasyczną na Uniwersytecie Warszawskim. Miał do czynienia wtedy ze świetnymi profesorami, między innymi z prof. Witwickim. Wygłosił słynny referat o nieistniejącym poecie, Gordonie Morrisie Cheatsie. Potem przepraszał swoich profesorów, ale żart się udał, wszyscy uwierzyli, łącznie z kadrą naukową. Studiów nie skończył. Został powołany do wojska. Jako szeregowiec, robił wszystko, żeby nie służyć w wojsku, wykręcał się, jak mógł, używał wielu, czasem sprytnych metod. W końcu wzięto go na przesłuchanie, zadawano mu absurdalne pytania, między innymi o to, jak wysoka jest Wieża Eiffla. Zadano mu również pytanie o to, czym dla żołnierza jest karabin. Odpowiedział, że „narzędziem Szatana”. Z wojska go nie zwolniono, raczej sam zdezerterował,  w tym wypadku musiał interweniować niezastąpiony w tych wypadkach Tuwim, potem już dano Gałczyńskiemu przysłowiowy święty spokój.
     W XX-leciu Międzywojennym działa w Grupie Literackiej Kwadryga, razem ze Stanisławem Salińskim, Ryszardem Dobrowolskim, Stefanem Flukowskim, Władysławem Sebyłą, Aleksandrem Maliszewskim. Grupa wydawała pismo o tej samej nazwie. Chodziło im o poezję uspołecznioną, reagującą na to wszystko, co dookoła. Pierwszym utworem, drukowanym w Kwadrydze, były „Zaręczyny Johna Keatsa”. Oprócz tego Gałczyński współpracuje z „Cyrulikiem Warszawskim” oraz pisze powieści satyryczne, jak „Porfirion Osiołek”. Próby podjęcia zwykłej, etatowej pracy, nie należały do udanych. W 1928 roku podejmuje pracę jako urzędnik w Polskim Towarzystwie Emigracyjnym, gdzie również nie wypełniał swoich obowiązków.
     3 maja 1928 roku, Gałczyński poznaje swoją przyszłą żonę, Natalię Awałow. Pierwszego czerwca 1930 roku biorą ślub w cerkwi prawosławnej. Przyjaciele trzymają parze młodej nad głową korony. Potem skromny obiad, ponieważ nie było pieniędzy na wystawne Wesele. W 1931 roku, Gałczyńscy wyjeżdżają do Berlina. Kot, jak wspomina Natalia, „srebrna Natalia”, jak ją nazywał mąż, „zielony Konstanty”, poczuł się tam dobrze, spokojnie. Podejmuje znów pracę etatową jako referent kulturalny w placówce konsularnej. Dużo korzysta z Berlina, chodzi na wykłady filozoficzne, podziwia muzea tamtejsze, ogląda Goyę, Tycjana, Durera. Mijają kłopoty materialne, Gałczyński zostaje dobrze wynagradzany za swoją pracę. Poza tym cały czas kształci się, objawia się jego zapał do nauki języków, jeszcze z dzieciństwa, czyta w oryginale „Fausta” Goethego oraz „Wyznania” św. Augustyna.
      Konstanty tęsknił w Wilnie za swoją żoną, Natalią, kiedy przyjechała, zabrał ją z sobą do dorożki i klęczał przed nią, był bardzo szczęśliwy i wzruszony. 
     Te wypisy z biografii miały tylko jeden cel: unaocznienie, że Gałczyński był poetą i jednocześnie był lub próbował być zwyczajnym człowiekiem. Porządkował jako urzędnik kartoteki, zupełnie jak „kapłan” z artykułu Leszka Kołakowskiego…
Wedle rozpoznania wstępnego, określiliśmy poetę Gałczyńskiego jako błazna metafizycznego.
Proponuję tym samym nową kategorię do opisu jego poezji.
Próba definicji: błazen metafizyczny w odróżnieniu od metafizyka z artykułu Kołakowskiego, jest nieobliczalny oraz niepoliczalny, a jego drwina nie jest wymierzona przeciw komuś, albowiem naczelną cechą błazna metafizycznego jest humor. Humor i magia, chciałoby się rzec w kontekście tej poezji. Świat poetycki Gałczyńskiego jest bowiem zaczarowany: księżycem, prostymi czynnościami dnia codziennego, które zostają uwznioślone, specyficznym poczuciem humoru oraz niezwykłym poczuciu magii u tego największego czarodzieja poezji polskiej poezji XX wieku.
Zatem błazeństwo u Gałczyńskiego nie jest ograniczeniem immanentyzmu a tym samym życiem pojmowanym jako nicość oraz droga ku nicości, ale szansą na wyjście do dziedzin transcendentnych poprzez swoje niepoliczalne, nieobliczalne oraz czarodziejskie błazeństwo. Jak to się dzieje? Właśnie poprzez uwznioślenie codzienności oraz przyziemności, nadania im znamion niezwykłych, czarownych.
Zacytujmy dla przykładu wiersz:
„Palcem planety obracasz,
tchem- miliardowe gwichty
i twoja to sprawia praca,
że kołują złote jak nigdy.

Kwiaty posadzasz wesołe,
że pachnie w mym całym domie,
i różę, na róży pszczołę,
na pszczole – słoneczny promień.

Gdy kończę pracę, to dla mnie
przybliżasz się, niepojęta-
i uczę się astronomii
na twych gwiaździstych piętach;

i sen, jak pył szafirowy,
na śpiące usta sypie,
na skrytą pierś do połowy,
na włosy koloru skrzypiec”[3]

1931

Gałczyński w tym wierszu, podobnie zresztą jak Norwid, przywołuje kategorię pracy. Praca jest trudem, owszem, ale dzięki niej jednocześnie „pachnie w całym domie”. Po pracy, wybranka poety, przybliża się do niego, „niepojęta”, a on, „uczy się astronomii” na „jej gwiaździstych piętach”. „I sen, jak pył szafirowy, na śpiące usta sypie, na skrytą pierś do połowy, na włosy koloru skrzypiec”.
Widać w tym wierszu, że praca nie tylko jest trudem, ale okazją do rozmaitych czarów, dziwów, metafizycznych uwzniośleń rzeczywistości.
      Jerzy Stefan Ossowski w znakomitej książce o poecie, „Szarlatanów nikt nie kocha. Studia i szkice o Gałczyńskim”, wysuwa tezę, że Gałczyński jest postmodernistą, co widać najlepiej w „Porfirionie Osiełku”. Pisze Ossowski:
„Jest to również moja wędrówka – z Porfirionem Osiełkiem – wśród „izmów” podczas której staram się nie „wywyższać” żadnej typologii, żadnego rodzaju analizy nad inne. Ponieważ nie wierzę w owocność metod „obiektywnych” stosowanych do badania dzieł literackich, pragnąłem po prostu zająć się „swoim modernistą”, którego powieści współbrzmią z moją osobistą wrażliwością estetycznoliteracką. Niekiedy stosowałem chwyty dekonstrukcjonistyczne: świadomą skokowość wnioskowania i wywodu, przechodzenie od mikroanalizy tekstu czy jego fragmentu do wysoce aluzyjnego uogólnienia. Na szczęście w dobie niescalonego dyskursu literaturoznawczego atak na postmodernizm Gałczyńskiego jest w tym samym stopniu do pomyślenia, co jego obrona”.[4]  
Dalej pisze Ossowski, że „dowodzenie obecności idei i technik postmodernistycznych w powieści Gałczyńskiego opieram na założeniu, że postmodernizm w prozie końca minionego stulecia ma swoją tradycję ideowo – artystyczną sięgającą zmierzchu epoki fin de siecle’u.[5]
     W tym momencie wysunąć można nieśmiałą hipotezę, że metafizyczność Gałczyńskiego stoi po stronie funkcji kapłańskiej a jego błazeństwo jest postmodernistyczne. Zatem jako poeta i metafizykiem i postmodernistą w świetle dotychczasowych analiz i wywodów.
Innym określeniem, które mogłoby być tutaj pomocne to zaczarowana metafizyka. Metafizyk w artykule Kołakowskiego nie jest czarodziejem, ale skrupulatnymi i oschłym urzędnikiem, porządkującym kartoteki. Błazen również nie „czaruje”, wszak to wcielenie oświeceniowego racjonalizmu, który zdecydowanie odrzucał sankcję transcendentną. Żywiołem takiego błazna jest nicość a jego „skrzydłami” są broń, drwina, kpina, szyderstwo. Jak pisze Kołakowski:
„Zarówno kapłan jak i błazen dokonują pewnego gwałtu na umysłach: kapłan obrożą katechizmu, błazen igłą szyderstwa. Na dworze króla jest więcej kapłanów niż błaznów – podobnie jak w jego państwie jest więcej policjantów niż artystów”.[6]
Takim błaznem również nie jest Gałczyński, ponieważ jest on moim zdaniem niepoliczalnym oraz nieobliczalnym błaznem metafizycznym, błaznem czarodziejskim, który zawsze z humorem rozdaje ciosy. Nie przestaje być cięty w swoim poczuciu humoru, a jednocześnie rozbraja absurdy życia społecznego, kulturalnego, politycznego, czyli tzw. codzienności pisarza. Jest w tym nieulękły, a przy tym bardzo dowcipny. Jego błazeństwo nie jest metafizyczne w sensie, jakim go widzi Kołakowski – absolutnym, koniecznościowym oraz teleologicznym. Jest to raczej metafizyka a rebours, metafizyka, która sama z siebie się śmieje, nie znając jednocześnie ograniczeń, bawiąc się na całego. Ale bawiąc się głównie jasną stroną życia, troski i ciemność, ograniczenia i zły język, pozostawiając błaznowi drwiącemu i szyderczemu, który nie widzi albo nie chce widzieć dobra, ogromnego dobra, jakie przynosi ze sobą życie.
Błazen ograniczony do sfery immanentnej – tak widziałbym tego, o którym pisze Kołakowski. „Nasz” błazen jest inny. To kameleon. Zmienia często twarze i maski, ale czyni to z dobrą, poetycką intencją, nigdy, aby kogoś skrzywdzić dzidą niepotrzebnego szyderstwa. Trzeba bowiem w wypadku poezji Gałczyńskiego odróżnić żart od szyderstwa. Szyderstwo jest gorzkie, żart rozładowuje napięcie i taka też jest poezja Gałczyńskiego. Godzi się ze światem w swoim błazeńskim geście, afirmuje go. Poza tym jest w swojej działalności nieobliczalna, nieprzewidywalna i oryginalna, za każdym razem inna, jak śpiew słowika. Chciałoby się powiedzieć: inna i jednocześnie taka sama, umiejąca utrzymać spójną linię swej poetyckiej oryginalności oraz unikalności na przestrzeni wielu przecież napisanych utworów.
     Gałczyński to ponadto moim zdaniem, poeta transcendentny. Słowa transcendencja nie rozumiem w znaczeniu nadprzyrodzony, ale odnoszący się w pierwszym momencie do świata, jako terenu działania specyficznej łaski (furor poeticos) oraz do relacji w świecie zachodzących. Zatem Gałczyński jako boski błazen? Gałczyński jako błazen ziemi i nieba?
Gałczyński przedstawiał się jako poeta ziemi, ale dziwny i specyficzny poeta ziemi.
Chciał zniżyć niebo do ziemi, a ziemię przybliżyć niebu, tak można odczytać jego wspaniałe liryki i zamknąć to odczytanie w lapidarnej, metaforycznej formule. 
Był wielkim samotnikiem, outsiderem, cyganem. Pełno w nim było życia, a jednocześnie jakby jakiś smutek drzemał, co widać w jego wierszach..
Gałczyński cierpiał na depresję czasami, a czasami był nadmiernie wesoły, wszystkich rozbawiał. Dzisiaj to fachowo nazywa się w psychiatrii chorobą dwubiegunową, afektywną albo cyklotymią. Zresztą teraz, coraz częściej ona występuje, nie tylko u artystów. Urodził się 23 stycznia 1905 roku w Warszawie przy ulicy Mazowieckiej. Zmarł 6 grudnia 1953 roku. Szczegółowiej o biografii, artystycznym, nieco szalonym życiu cygana, outsidera, prawdziwego artysty i prawdziwego poety pisze Anna Arno, jak również Marta Wyka, Andrzej Stawar czy Andrzej Drawicz,  w swoich książkach, dotyczących biografii   Gałczyńskiego. Ośmielę się powiedzieć od serca kilka słów o jego twórczości. Bez wątpienia wiersze Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego są niezwykłe. Wiele w nich magii, w tym tej krakowskiej magii, zaczarowanych dorożek, koni,  nadrealizm wybrzmiewa tam ze szczególną siłą, zwłaszcza w poemacie „Bal u Salomona”.
     Oprócz tego trzeba zwrócić uwagę na związek Gałczyńskiego z grupą Kwadryga, obecnej w XX leciu międzywojennym. Jej program polegał na żądaniu poezji uspołecznionej, dostępnej dla szerokich rzesz. Chociaż sam Gałczyński kiedyś popełnił rodzaj manifestu profaszystowskiego, kiedy współpracował z mocno prawicowym pismem „Prosto z mostu”, to jego poezję trzeba rozpatrywać jednak w nieco innym aspekcie niż społeczny.
     Bo też ta poezja jest bardzo mocno nacechowana indywidualnie. Gałczyński dopracował się własnego języka, który zasadniczo niemożliwy jest do podrobienia: to znaczy albo się to ma, albo się tego nie ma, a tę rzecz określa się po prostu mianem talentu, rzeczy przyrodzonej, ingenium.
Poezja Gałczyńskiego jest czasem jak wielka, liryczna fala, która porywa ze sobą czytelnika. Można łatwo w niej przepaść i zatracić się w tych barwnych, fertycznych obrazach poetyckich, poczuć dźwięki muzyki („Bal u Salomona”), nawet zacząć tańczyć w rytm tych piosenek i pieśni, bo przecież poezja Gałczyńskiego jest też silnie umuzyczniona, wpada w ucho człowieka jak muzyka i jak muzyka czytelnika przeszywa i porywa.
Jest też napięcie, by nie powiedzieć rodzaj sprzeczności wpisany w tę poezję. Mianowicie między głębią poetyckiej konfesji, a żartem, drwiną, parodią, zabawą.
Tak pisze o tym Marta Wyka: „Połączenie drwiny i powagi, błazeństwa i koturnu to charakterystyczna i typowa maska wielu artystów XX wieku. Postulat traktowania sztuki również jako zabawy da się wyśledzić w programach czołowych, nowatorskich prądów literackich XX wieku- a więc u dadaistów, futurystów, surrealistów.”[7] Poezja była zatem faktycznie chyba traktowana przez poetę jako zabawa, ale jednak zabawa śmiertelnie serio. To znaczy poetycka brawura raczej wzmagała prawdziwość oraz unikalność tej poezji, aniżeli jej zaprzeczała.
Trzeba tutaj powiedzieć o jeszcze jednej sprzeczności pojawiającej się u Gałczyńskiego: mianowicie o niezwyczajnej poezji i życiu poety, które jak podaje Marta Wyka, było raczej życiem filistra (choć nie stroniącego od alkoholowych ekscesów), który cenił bardzo sobie rodzinne życie, żonę, córkę, kota.
     Do czego mają służyć przywoływane tutaj sprzeczności? Przypomnimy pierwszą: metafizyk – błazen, potem metafizyk – postmodernista, potem ludyczność u poety i dążenia do bycia serio, a następnie napięcie między głębią konfesji a „powierzchownością” drwiny oraz ostatnie, dotyczące jego ekscesów, jako „cygana” a przywiązaniem do rodzinności, do domowego ciepła. Gałczyński mógł bowiem bardzo długo nie pić alkoholu, a podania, legendy i mity o jego alkoholizmie, właśnie tym są: podaniami, legendami i mitami. W rzeczywistości poeta był niesłychanie pracowity i przez większość czasu pracował w domu nad swoimi utworami. Owszem, eskapady cygańskie, po okresach wytężonej pracy następowały i to może być kolejna sprzeczność wpisana w postać i osobowość Gałczyńskiego: między dążeniem do bycia domownikiem, a posiadaniem duszy cygana i marzyciela. Uwidaczniają te przykłady moim zdaniem zasadnicze napięcie, występujące w poezji Gałczyńskiego, które nazwałbym napięciem sprzeczności, napięciem jakiegoś głębokiego konfliktu wewnętrznego, który w tej poezji występuje.
      Inne, może kluczowe napięcie, wyraża się w chorobie psychicznej poety. Okresy manii, podwyższonych sił i pracy twórczej, często były niwelowane przez okresy depresji, zwątpienia, topienia swoich smutków w alkoholu, szukania dróg wyjścia poprzez ucieczkę ze świata, z rzeczywistości. 
Nie byłby poeta „sobą”, gdyby nie był tak bardzo przywiązany do rzemiosła, jak ukochany przez niego Wit Stwosz. Zatem kolejne napięcie jest już wewnątrz samego warsztatu; uzyskiwał poeta efekt lirycznej fali a nawet poetyckiego oceanu, dyscyplinując się jednocześnie wewnętrznie, bardzo dyscyplinując swoją frazę poetycką – ten efekt możemy np. zaobserwować w poemacie „Bal u Salomona”.  Jak podaje Marta Wyka, taką tendencję ówcześnie uznawano za poniżającą rangę poety. Poeta-rzemieślnik zatem pisze często na zamówienie, od przypadku do przypadku, czasem na kawiarnianych serwetkach, jego wiersze idą całkiem dosłownie w świat i do ludzi, ale w tego rodzaju  przypadkowych splotach bardzo często powstają małe bądź wielkie arcydzieła, tchnienia czystego talentu lirycznego. Często sam poeta powołuje się na Wita Stwosza, słynnego rzeźbiarza epoki Renesansu, autora ołtarza Mariackiego, podaje Wita Stwosza jako przykład doskonałego rzemieślnika i zarazem genialnego artysty.
Gałczyński w swojej drodze twórczej raczej odcina się od tradycji, na przykład od Skamandra czy Awangardy, podążając własną drogą. Bliski mu był Mickiewicz jak się zdaje z tradycji romantycznej, ale też romantyzm jako prąd i jakość występuje bardziej u Gałczyńskiego na zasadzie parodystycznej oraz ironicznej trawestacji. Bo też to, co ważne u Gałczyńskiego to nie tylko głębia lirycznego przeżycia, ale również to, co wchodzi w jego skład i czyni z niego jakość na wskroś oryginalną, czyli występowanie elementu groteski.
Jak pisze Marta Wyka na temat groteski: „w sferze realizacji literackich oznacza groteska sposób przeżycia świata, czyli jego określoną interpretację, nie będącą zresztą interpretacją mimetyczną, lecz deformującą(...). Poetyka absurdu i nonsensu ma obronić poetę przed rzeczywistością, nie poddającą się żadnym zdroworozsądkowym i racjonalnym argumentom.”[8]
Spieszę z wyjaśnieniem tego akapitu, mianowicie chodzi mi o jeden termin: mimesis. Otóż znaczy on tyle, co odwzorowanie. Dobra, XIX wieczna powieść Balzakowska czy u nas, Sienkiewicza, Prusa, nowele i powieści pozytywistyczne, były właśnie powieściami mimetycznymi, to znaczy takimi, które dążyły do wiernego oddania świata widzialnego. Natomiast język niemimetyczny czy antymimetyczny nie tyle świat oddaje jako obiektywną wartość czy stan, ale głębię przeżyć piszącego. Innymi słowy język ten zatrzymuje na sobie uwagę bardziej i bardziej na sam język zwracamy uwagę aniżeli na to, co przedstawia. A groteska jest właśnie takim rodzajem języka antymimetycznego, który nie tyle oddaje świat, rzeczywistość, ile ją deformuje poprzez parodię, ironię, trawestację, przedrzeźnianie, zabawę, poetykę absurdu i pur nonsensu. W świetle tego języka, rację miał Jerzy Stefan Ossowski, nazywając Gałczyńskiego postmodernistą.
To zbliża nieco Gałczyńskiego do Witkacego, przy wydatnej różnicy; Witkacy nie był poetą w tym znaczeniu w jakim był nim Gałczyński, bo Gałczyński był, powiedzmy otwarcie i niemodnie: prawdziwym poetą. Marta Wyka pisze też o różnicy między nimi w postaci Gałczyńskiego romansu z publiką, co jednak nie jest do końca trafne, bo w tym znaczeniu Witkacy również chciał czy mógł być popularny, poklasku łaknął jeden i drugi, przy czym Witkacy faktycznie nie trafiał do wszystkich,  Gałczyński potrafił natomiast chwycić za serce i robotnika i żołnierza i profesora.
Sprawa kolejna, jaka się z tym wiąże to odrzucenie literatury racjonalnej, rozumowej, dziedzictwa Oświecenia można powiedzieć, choć jak pisze Marta Wyka, Gałczyński do niej paradoksalnie nawiązuje poprzez ów romans z publiką i pisanie do „rzesz” jak Krasicki, Trembecki.
Niemniej ważnym zjawiskiem jest jednak w tej poezji to, co poza rozumowe, niezwykłe, niewytłumaczalne i dalej to, co jest również poza powszechnie przyjętą konwencją czy konwenansem społecznym. Przy czym można powiedzieć, że jest to poezja szalona, ale nie obłąkana, obłąkana poezja bowiem (jak Holderlina, Trakla na przykład), w ogóle nie zważa na żadne konwencje, konwencje życia społecznego w ogóle jej nie obchodzą. Gałczyńskiego natomiast społeczne konwencje oraz konwenans obchodziły bardzo, on był nimi przesiąknięty tak głęboko, że bez trudu obnażał ich miałkość, hipokryzję, zakłamanie i obłudę, na przykład w Teatrzyku Zielona Gęś.
Ale na ten element groteski nie tylko demaskacja utrwalonych form się składała, ale również umiłowanie tego, co groteskowe, dziwaczne, odmienne, inne. Zatem na przykład jego umiłowanie odpustów oraz zabaw ludowych odgrywało tutaj istotą rolę.
Ów Teatrzyk Zielona Gęś, bardzo zabawny, składający się z miniaturowych aktów i scen. Marta Wyka mówi, że nań wpłynąć na przykład  Zielony Balonik Boya, ale także teatr absurdu (Beckett, Ionesco), przy różnicy, że tamci dwaj byli filozofami również, wyciągali z teatru wnioski natury ogólnej, egzystencjalnej oraz filozoficznej, natomiast Gałczyński od filozofii trzymał się z daleka.
Jego poetyka przedstawia oczywiście pewien model filozofii świata, patrzenia na świat, natomiast Gałczyński zapewne bardzo by nie chciał, by go nazywać filozofem.
Ciekawie natomiast pisze Marta Wyka o tradycji renesansowej u Gałczyńskiego, którą za Nietzschem nazywa tradycją apolińską (czyli tą jasną, umiarkowaną i klasyczną). Właśnie Gałczyński, na przykład poprzez umiłowanie Wita Stwosza, ale również muzyki klasycznej (Bach, Beethoven, Mozart), szuka czegoś jasnego, harmonijnego i renesansowego w człowieku, jakiejś regularności, miary i jasności, stąd właśnie Wyka wskazuje na dziedzictwo tradycji renesansowej (Kochanowski) oraz oświeceniowej (Krasicki, Trembecki). Z tradycji romantycznej Słowacki, Mickiewicz, Krasiński, Norwid, z nich zaś najbardziej Mickiewicz, zapewne poprzez śpiewną formę swoich wierszy oraz poematów. Z zagranicznych (Villon, poeta włóczęga, Poe, Rilke, Rimbaud, Verlaine, Eta Hoffman, Apollinaire, Błok, Jesienin).To rozpoznanie stoi w pewnej sprzeczności z tym, co powiedziałem przed chwilą, to znaczy z tym umiłowaniem pierwiastka poza rozumowego. Otóż wydaje mi się, że dlatego właśnie poezja Gałczyńskiego jest szalona, a nie obłąkana, ponieważ w niej zawarta jest racjonalność, ten pierwiastek rozumowy, ratio, przy czym ratio służy demaskacji hipokryzji, zakłamania, obłudy, miałkości pewnych form społecznych. W tym znaczeniu szuka ona tego, co dziwne, inne, wyklęte, marginalne oraz peryferyjne. Natomiast poszukuje jednak jasności w życiu i świecie, ciemność rozpaczy stara się rozświetlić wielkim humorem, wspaniałym, lirycznym obrazem, porywającą muzyką wiersza.
     Wysunąć można w tym momencie tezę, że przenikające się w poezji Gałczyńskiego pierwiastki dionizyjskie i apolińskie, były związane z chorobą psychiczną poety, z cyklofrenią. O ile mania mogła zbliżać poetę do jasności, o tyle stany depresyjne, powodowane alkoholem, zbliżały go do przeżycia w sobie ciemności egzystencjalnych.
     Zatem kolejna sprzeczność, występująca w tej poezji, dotyczy napięcia między pierwiastkiem racjonalnym a irracjonalnym, dionizyjskim a apolińskim. Ciemność groteski często zaciemnia jasny przekaz metafizyczny i uwypukla jego słabe strony – nie jest na pewno Gałczyński w pełnym tego słowa znaczeniu poetą metafizycznym sensu stricto.  
Poezja Gałczyńskiego jest również silnie umuzyczniona, zrytmizowana. Charakterystyczna dla tej poezji jest ogromna dynamika, ruch, zmienność, często poetyckie obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, a strofy następują po sobie jak poszczególne fragmenty świetnie skomponowanej symfonii lirycznej. Jak w Balu u Salomona, utrzymanym w poetyce nadrealizmu, występuje marzenie senne, rodzaj somnambulizmu, śnienia na jawie, mieszania porządków przywidzenia, majaków oraz rzeczywistości, stany pograniczne między snem a jawą, a nawet całość tego poematu skąpana jest w onirycznej mgle i aurze marzenia sennego. Prócz tego trzeba zwrócić uwagę, że poezja ta mieni się rozmaitymi barwami, odcieniami. Z kolorów występują szmaragdowy, srebrny, biały, zielony, czerwony, turkusowy, srebrny, szafirowy.
     Powracam tedy do napięcia, o którym już mówiłem: między renesansową, apolińską tradycją mozolnego oraz pracowitego rzeźbienia w wierszu, a dionizyjskim, somnambulicznym oraz onirycznym efektem artystycznym.
Teraz, pomału zbliżając się do końca tego krótkiego szkicu, trzeba powiedzieć o miejscu Gałczyńskiego na polskiej mapie lirycznej, o jego zasługach.
Wprowadził to, co Marta Wyka nazywa katastrofizmem buffo, to znaczy mówieniu o wielkich tragediach na wesoło, z przymrużeniem oka, dowcipnie. Apokalipsa występuje tutaj naprzeciwko ludowego festynu, jak ciekawie zauważa krytyczka. Ale te pierwiastki, apokalipsy i ludowości przenikają się czyniąc konglomerat niepowtarzalny. Przy czym znowu, na koniec powracając do tytułowej dychotomii, można zastanawiać się, czy Gałczyński był wieszczem/kapłanem czy tylko błaznem? A może był kapłanem i błaznem w jednej osobie, który wieszczył apokalipsę i jarmark jednocześnie? Apokaliptyczny kuglarz?



[1] Por. Leszek Kołakowski, Kapłan i błazen. Rozważania o teologicznym dziedzictwie współczesnego myślenia, „Twórczość”,nr. 10, 1959, s. 178-180.
[2] Por. Leszek Kołakowski, Kapłan i błazen. Rozważania o teologicznym dziedzictwie współczesnego myślenia, „Twórczość”, nr. 10, 1959, s. 179.

[3] Por. Konstanty Ildefons Gałczyński, Poezje, Dom Książki, Kraków 1992, s.222.
[4] Por. Stefan Jerzy Ossowski, „Szarlatanów nikt nie kocha. Studia i szkice o Gałczyńskim”, Kraków 2006, s.30.
[5] Jw., s. 31.
[6] Por. Leszek Kołakowski, Kapłan i błazen. Rozważania o teologicznym dziedzictwie współczesnego myślenia, „Twórczość”,nr. 10, 1959, s. 179.

[7] Por. Marta Wyka, „K.I. Gałczyński. Wybór poezji”, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1973, s. 45.
[8] Por. Marta Wyka, „K.I. Gałczyński. Wybór poezji”, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1973, s. 53.

Wyimki, fragmenty, intuicje, błyski _ cz. 70

Wczoraj pokonałem Skazę, ocaliłem córkę, w Narni w końcu zapanuje pokój. Albowiem? Albowiem nasze matki są naszymi żonami, nasze żony są nas...